czwartek, 20 marca 2014

Ogłaszamy konkurs na dowcip o Kuala Lumpur

Mam nadzieję, choć już niestety nie wiarę, że wszyscy z nas słyszeliśmy i zapamiętaliśmy informację o tym, jak to już niemal dwa tygodnie temu najpierw zniknął z radarów, a następnie zniknął w ogóle samolot Malezyjskich Linii Lotniczych z 239 osobami na pokładzie. Mam nadzieję, choć wciąż nie wiarę, że mimo tak strasznie egzotycznie brzmiących nazw, jak Malezja, Pekin, czy Kuala Lumpur, zwróciliśmy uwagę na ten szczegół, jak to ów samolot wystartował z Kuala Lumpur do Pekinu i po godzinie wszyscy ludzie, którzy nim lecieli najprawdopodobniej zginęli. Ktoś spyta, dlaczego brakuje mi tej wiary. Otóż właśnie przez tę egzotykę. W końcu, nie oszukujmy się – cóż nas interesuje jakieś Kuala Lumpur, czy nawet Malezja, choćby i z 239 ludźmi na pokładzie, jeśli ci ludzie w większości wyglądają równie egzotycznie, jak egzotycznie brzmi nazwa Kuala Lumpur?
A zatem wiary mi brakuje, natomiast mam nadzieję, bo gdyby się miało okazać, że nasza europejskość doprowadziła nas do tego stanu, że niekiedy bez najmniejszego wysiłku potrafimy o 239 – a tak naprawdę znacznie, znacznie więcej – ludzkich tragedii myśleć w tych samych kategoriach, co w wypadku kolejnej wojny gdzieś w Afryce, to z nami jest zdecydowanie nie najlepiej. Skąd u mnie te obawy? Otóż one się biorą z prostej obserwacji. Ja akurat miałem okazję parokrotnie ostatnio rozmawiać z różnymi ludźmi na temat tego zniknięcia i nie mogłem nie zauważyć, jak ono robiło wrażenie do momentu, gdy się nie zaczęły pojawiać owe dziwnie brzmiące nazwy. Ale nie chodzi tylko o zwykłe reakcje zwykłych ludzi. Przecież ja doskonale widzę, jak ta sprawa jest relacjonowana przez nasze media, a widząc to nie potrafię się nie zastanawiać, jak inaczej wyglądałyby te relacje, gdyby ten samolot nie wiózł 239, ale choćby tylko stu takich samych ludzi, tyle że Belgów, Hiszpanów, Szwedów, Holendrów, czy Francuzów.
Przesadzam? Akurat! Oto parę dni temu przeczytałem gdzieś na blogach, że paru dziennikarzy Radia Zet zwróciło się do słuchaczy, by w odpowiedzi na pytanie „Co się stało z samolotem?” słali do redakcji swoje propozycje. No i wtedy się zaczęło. Ktoś zaproponował, że samolot walnął w kupę kartonów, ktoś inny, że podobno leży gdzieś w Smoleńsku, ktoś jeszcze inny, że uprowadzili go Marsjanie. A więc, widzimy już jak to działa. Najpierw pada hasło, a w odpowiedzi na hasło natychmiast pojawia się odzew. A ja nie mam najmniejszej wątpliwości, że gdybyśmy nie mieli samolotu Malezyjskich Linii Lotniczych lecącego z Kuala Lumpur do Pekinu, ale któryś z lotów British Airways, czy Lufthansy z Rzymu do Oslo, ani ci śmieszkowie z Radia Zet by nie wpadli na ten swój niesłychanie zabawny pomysł, ani też słuchacze tego dziwnego radia by się tu z takim zaangażowaniem nie udzielali. A gdyby jednak do czegoś takiego doszło, to musiałaby interweniować Rada Etyki Mediów, a kto wie czy nie ktoś stojący jeszcze wyżej. Tu, o ile mi wiadomo, na jajach się zaczęło i skończyło.
Wielokrotnie się zastanawiałem, skąd się ten rodzaj braku wrażliwości u nas bierze. Pamiętam wciąż, jak kilka lat temu mieliśmy katastrofę autokaru z pielgrzymami gdzieś we Francji i na Onecie pojawiła się cała kupa komentarzy nawet nie próbujących ukrywać tego rozbawienia, jakie ogarnęło ich autorów na wieść o tym, ze banda moherów spadła na mordę do jakiejś przepaści. No ale tam przynajmniej jednak widać było to zaangażowanie. Chore, bo chore, motywowane znaną nam wszystkich bezinteresowna nienawiścią, ale jednak przyznać trzeba, że internauci się autentycznie sprawą zainteresowali. Tu jednak nawet nie mamy do czynienia z nienawiścią. To jest zwykła obojętność wynikająca z tego, że przed nami stają ludzie, którzy, jako kompletnie obcy, nas ani ziębią ani parzą. To jest trochę podobna sytuacja do tej, z jaką mieliśmy do czynienia po budowlanej katastrofie w Bangladeszu. Oczywiście, jak pamiętamy, wtedy media we współpracy z międzynarodowym przemysłem tekstylnym sprawę skutecznie ocenzurowały, ale nam też jakoś nie bardzo się chciało pochylać nad tymi Bengalczykami, czy jak to się na nich tam mówi. Nawet jeśli ich było aż ponad tysiąc.
Otóż moim zdaniem tu mieliśmy do czynienia z tym prostym przekonaniem, że nawet jeśli oni mają dzieci i braci i rodziców, to te ich związki z pewnością nie są tak silne, jak u nas. To już nawet Rosjanie, jak kiedyś śpiewał ten głupek Sting, mają dzieci, ale tamci chyba jednak nie koniecznie. Prawda?
O katastrofie w Bangladeszu dowiedziałem się ze wspominanego tu już parokrotnie, nie tylko dlatego, że jego właścicielem jest właściciel ukochanego klubu piłkarskiego mojej córki FC Liverpool, portalu boston.com/bigpicture, ale przez to, że to stamtąd właśnie, poza blogami, czerpię wszelkie informacje o świecie, a niekiedy nawet i o Polsce. To ze zdjęć opublikowanych w boston.com, kiedy wszystkie media solidarnie nabrały wody w usta, dowiedziałem się, że w Bagladeszu runął tamten budynek. Dziś też właśnie na boston.com znalazłem serię zdjęć pokazujących kto ma dzieci, i dla kogo i co ten fakt może oznaczać. Rzućmy proszę okiem. I spróbujmy pomyśleć sobie, jak bardzo te nasze światy są od siebie daleko.





Słabo? No ale chyba przyznamy, że to ostatnie jest dobre. Prawie jak tamte, które ukazały się po śmierci Diany.



Jak widzimy, książka już jest. Na razie tylko u Gabriela w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Mam nadzieję, że będzie się sprzedawała dobrze, co nie zmienia faktu, że pewnie pierwsze efekty owej sprzedaży odczujemy dopiero w maju. Do tego czasu, leżymy i kwiczymy. Tak źle nie było dawno. W dodatku pies nam się ciężko pochorował, i dzieciom już brakuje pieniędzy na jego leczenie. A zatem, jeśli można prosić o zwiększone wsparcie, bardzo proszę. Numer konta jest na swoim miejscu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...