Z prawdziwym bólem serca informuję, że nawaliła mi ładowarka do laptopa, w związku z czym, nawet gdybym chciał - a chciałem szczerze - nie jestem w stanie napisać nic nowego. W tej sytuacji po raz kolejny przypominam swój tekst z dawnych bardzo czasów. Powinno nie zaszkodzić.
Im dłużej człowiek obraca się w dzisiejszym, nowoczesnym świecie, tym częściej musi dochodzić do wniosku, że – tak jak to w popularnych dowcipach informowało Radio Erewań – lepiej już było. I to wcale nie koniecznie musi dotyczyć perspektywy osób reprezentujących pokolenie zstępujące, takich jak choćby autor tych słów, ale nawet ludzi znacznie młodszych, których dzieciństwo czy młodość przypadły na końcówkę PRL-u. Wiadomo oczywiście, że im kto starszy, tym większą ma skłonność do wspominania lat minionych, z pominięciem wszystkiego, co było w nich bolesne, czy choćby zaledwie niemiłe. Mam jednak wrażenie, że dzisiejsza Polska i w ogóle świat – oferując nam to co są w stanie zaoferować – tę tęsknotę wyłącznie wzmacniają. Nawet jeśli ma ona dotyczyć zaledwie końcówki lat 80-tych.
Osobiście mam naprawdę dużo powodów, by lata przed rokiem 1990 wspominać z autentycznie dużą sympatią. I zgadzam się, że część z nich jest bardzo subiektywna, wynikająca z tego, że wszystko mi się już w mojej starej głowie wyrównuje, a przez to oczywiście zawsze narażona na wyśmianie. Ale też nie mam żadnych wątpliwości, że równie znaczna ich część, to coś naprawdę mocnego i wcale nie tak łatwego do zbicia w uczciwej dyskusji. Weźmy choćby kwestię czasu wolnego, a więc czasu, który można poświęcić na wszystko, czego człowiek sobie zażyczy. Jestem pewien, że każdy z nas, kto tamte czasy pamięta, przyzna bez dyskusji, że za PRL-u tego czasu było znacznie, ale to znacznie więcej. Pamiętam, jak ja i inni moi koledzy, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, mieliśmy niekiedy w szkole okazję, czy to do narysowania, czy opisania na kartce w zeszycie, czy wreszcie do opowiedzenia własnymi słowami, jak to sobie wyobrażamy świat w roku 2000. I wspominam dziś, że w tych relacjach przede wszystkim zawsze wracała myśl, że w przyszłości nie będzie samochodów, pociągów, ani nawet samolotów, a zamiast tego ludzie będą podróżować takimi małymi rakietami. Ale również mieliśmy wtedy niemal pewność, że ponieważ pracę za ludzi przejmą maszyny, wówczas jeszcze zwane robotami – wtedy jeszcze o komputerach nie było nam nic wiadomo – przeciętny człowiek będzie pracował trzy, a maksymalnie cztery dni w tygodniu. Dziś, jak widzimy, cała ta prognoza wzięła w łeb, choćby z tego względu, że o rakietach w ogóle nie ma mowy, pociągi jeżdżą jeszcze wolniej niż wtedy, samochody stoją w korkach i poruszają się z prędkością od 0 do 15 km. na godzinę, a my pracujemy tak dużo i tak ciężko, jak nigdy dotąd. Do tego stopnia dużo i ciężko, że kiedy wreszcie przychodzi ten błogi moment bezczynności, to nie jesteśmy nawet w stanie myśleć, a co dopiero spędzać czas. Najwyżej w którymś z supermarketów.
Ktoś powie, że to jest demagogia, bo w komunie, przez ów nieustanny brak wszystkiego, zaczynając od kolorowych pism, a kończąc na Internecie, człowiek nudził się jak pies, i już tylko wył o to, by wyjechać choć na chwilę za granicę i poczuć ową świadomość, jak miło może upływać czas. Tyle że jest to oczywista nieprawda. Jeśli idzie o mnie choćby, to jeszcze jako dziecko, czy już młody człowiek, oczywiście nie miałem żadnego powodu, żeby siedzieć do trzeciej nad ranem i zajmować się rozrywkami – o ile oczywiście nie pojechałem do swojego kolegi Karola do Bytomia, żeby z nim pić, gadać i słuchać muzyki – ale jakoś nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek narzekał na to, że jest mi nudno. A z pewnością nie robiłem tego częściej, niż zdarza mi się to dziś. Za to właśnie dziś rozmawiam ze swoim synem, który znów, po raz kolejny, zasnął po południu, wyrzucam mu tę dramatyczną stratę czasu, a on na to mi tłumaczy, że jego wszyscy znajomi śpią po południu. Dlaczego? Bo zwyczajnie tkwią w ciągłym niedospaniu. I o to właśnie tu chodzi. Ja chodzę spać po północy, bo szkoda mi wieczoru, a przy okazji życia, a oni śpią, ile razy chce im się spać.
Jak idzie o spędzanie czasu bowiem, życie w PRL-u, w porównaniu z tym, co mamy dziś, było zwyczajnie fascynujące i pełne różnorakich uciech, do których jakimś cudem nie był potrzebny ani telefon komórkowy, ani youtube, ani nawet pub w piątkowy wieczór. Ale, kiedy myślę o PRL-u, być może jeszcze mocniej, niż tę niezwykłą wręcz możliwość najpełniejszego spędzania wolnego czasu, odczuwam fakt, że ludzie którzy mnie otaczali, podobnie jak ludzie, których znalem wyłącznie z telewizji, czy z radia, w swojej większości robili intelektualnie znacznie lepsze wrażenie, niż to ma miejsce dziś. Oczywiście, i wtedy i dziś, pewien typ obywateli – na obu wymienionych poziomach – mógłby zostać określony zawsze i wyłącznie tym samym epitetem, czyli „dureń”, lub „agent”, no ale przecież nie mamy też żadnego powodu, by utrzymywać, że wtedy było pod tym względem gorzej. I durniów i agentów zawsze można było grabić jak jesienne liście. Czy wspomnimy tamtą panią z kasy biletowej na dworcu kolejowym w Radomiu, czy niejakiego Ubermana z Dziennika Telewizyjnego i zestawimy ich z kultowym już Andrzejem z Działdowa, czy Maciejem Knapikiem z TVN24, różnicy wielkiej nie znajdziemy, natomiast wystarczy porównać choćby Wojciecha Młynarskiego z tamtych czasów z Wojciechem Młynarskim dziś, by wiedzieć, co się z nami wszystkimi przez te wszystkie lata podziało.
Myślę zresztą, że Wojciech Młynarski akurat jest tu w istocie świetnym przykładem. I to ze względu na to kim był wtedy i kim jest dziś, jako człowiek i artysta, ale również – a może przede wszystkim – ze względu na to, co się stało z tymi wszystkim, którzy kiedyś go cenili, a jego piosenki traktowali jak swój głos, a i dziś go cenią i uważają za jakiś tam autorytet. Aby móc bardziej dokładnie przekazać, o co mi chodzi, pozwolę sobie tu przypomnieć tekst piosenki Młynarskiego właśnie, zatytułowanej „Ballada o wronach”. Proszę posłuchać:
***
W berżeretkach, balladach, canzonach
Bardzo rzadko jest mowa o wronach,
A ja mam taki gust wypaczony,
Że lubię wrony...
***
Los im dolę zgotował nielekką:
Cienką gałąź i marne poletko,
Czarne toto i w ziemi się dłubie-
-a ja je lubię...
***
Gdy na polu ze śniegiem wiatr wyje,
Żadna wrona przez chwilę nie kryje,
Że dlatego na zimę zostają,
Że źle fruwają...
***
Ale wrona, czy młoda, czy stara,
Się do tego dorabiać nie stara
Manifestów ni ideologii-
-i to ją zdobi...
***
Gdy rozdziawią dziób, wiedzą dokładnie,
Że ich głosy brzmią raczej nieładnie,
Lecz nie wstydzą się i nie tłumaczą,
Że brzydko kraczą...
***
I myśl w głowach nie świta im dzika,
By krakaniem udawać słowika,
By krakaniem nieść sobie pociechę-
-i to jest w dechę!
***
Żadna wrona się także nie łudzi,
Że postawi ktoś stracha na ludzi,
Co na wrony i we dnie, i nocą
Czyhają z procą...
***
Wrony fruną z godnością nad rżyskiem,
Jakby dobrze im było z tym wszystkim,
I w tym właśnie zaznacza się wronia
Autoironia.
***
Nie udają słodyczy nieszczerze,
Mężnie trwają w swym szwarc-charakterze,
Nie składają w komorę zasobną,
Jak więcej dziobną,
***
Wiedzą, że, mimo wszystkie przemiany
Nie wyrosną na rżysku banany,
Nie zamienią się w kawior pędraki,
Bo układ taki...
***
Przypominam sobie dziś ten tekst, czytam go po raz kolejny, i zastanawiam się, czy Młynarski byłby w stanie go napisać dziś. I czy gdyby jakimś cudem był to w stanie zrobić, to czy ułożyłby go tak, by to przesłanie brzmiało właśnie w taki sposób, w jaki brzmiało wtedy. Ale zastanawiam się nad czymś jeszcze. Czy gdyby dziś Wojciech Młynarski napisał ten tekst właśnie tak, zawierając w nim dokładnie tę myśl, która go zdobiła wówczas, czy nad nim zachwycaliby się autorzy „Szkła Kontaktowego”, tak jak się dziś zachwycają nad wierszami Młynarskiego o tym, że Jarosław Kaczyński to bałwan i drobny dyktator. Ale też zastanawiam się jeszcze nad czymś. Czy tym tekstem i tą piosenką, gdyby ją w ogóle byli w stanie zrozumieć i polubić, zachwycaliby się ci wszyscy, którzy, tak jak ja i moi znajomi z młodości wtedy, tworzą dziś tak zwaną młodą miejską inteligencję, I we wszystkich tych wypadkach, mam na to odpowiedź jedną – nie. Ani bowiem Wojciech Młynarski nie napisałby dziś takiej piosenki – bo raz, że by zrobić tego nie potrafił, a dwa, że by nie chciał – ani w Szkle Kontaktowym by jej nie wyemitowali, ze względu choćby na fragment o „mężnym trwaniu w swym szwarc-charakterze”, zwłaszcza w sytuacji, gdy prokuratura postanowiła jednak się zabrać za Antoniego Macierewicza na poważnie, ani też ci wszyscy, którzy uchodzą za koneserów sztuki wysokiej i ambitnej, by jej nie mieli ochoty słuchać, bo nawet gdyby zrozumieli jej przesłanie – a może zwłaszcza wtedy – wiedzieliby, że to nie jest to, na co czekali.
Proszę spojrzeć uważnie na wspomniany przeze mnie tekst Wojciecha Młynarskiego z lat, kiedy on i jego słuchacze, byli jeszcze istotami rozumnymi. Proszę się w niego wsłuchać. Proszę spróbować się zastanowić, o czym on jest. I co on nam próbował powiedzieć wtedy, kiedy podobno nie byliśmy ludźmi wolnymi. I proszę wreszcie zauważyć, jak wiele się od tamtego czasu w Polsce musiało zmienić, by wszystko to, co wówczas, dla samego Młynarskiego i dla nas, stanowiło prawdziwą wartość, nagle stało się niepotrzebnym balastem. Bo tamte czasy, cokolwiek by o nich mówić, dawały nam wystarczająco dużo wolności – i to wolności prawdziwej – byśmy potrafili znaleźć w sobie wewnętrzną siłę, a na zewnątrz czas do tego, by myśleć, myśleć i myśleć. I to właśnie ta siła i ten czas pozwoliły nam zachować w sobie to człowieczeństwo, które następnie dało nam moc, by wszystko co wówczas było złe i fałszywe, odrzucić i stworzyć sobie szansę na lepsze. I niestety tę szansę zmarnowaliśmy. Jak najgorsze łachudry. Wstyd!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.