Nie wiem czy Państwo zauważyli, ale ja przynajmniej mam wrażenie, że w ostatnich dniach media jakoś niechętnie zwracają się z prośbą o opinię na tematy bieżące do aktorów. Jest oczywiście możliwe, że przyczyną tego zaniedbania jest to, że ci akurat, których można w jakikolwiek sposób od siebie odróżnić są albo zbyt starzy, żeby móc z siebie wydusić choćby minimalnie zrozumiałe dźwięki, albo cierpią na ciężki alkoholizm i w ogóle nie są w stanie już nic, albo są już tak głupi, że się już nie mieszczą nawet w tych intelektualnych przestrzeniach, które specjalnie dla nich zostały w mediach stworzone. Jest oczywiście cała kupa aktorów poniżej 60 roku życia, ale naprawdę trudno jest sobie wyobrazić, by ktoś chciał któregoś z nich pytać o zdanie, skoro ci do których oni mają mówić, nawet nie za bardzo wiedzą, który jest który; czy młody Stuhr to syn starego Damięckiego, czy młody Damięcki to syn starego Stuhra? A o aktorkach to już lepiej nie mówić.
Niedawno zmarł aktor Piotr Machalica
i daję słowo, że kiedy media podały tę informację, ani ja, ani większość moich
znajomych, nie mieliśmy pojęcia, który to. Ja kojarzyłem oczywiście jego ojca, i
w pierwszej chwili bardzo się zdziwiłem, bo byłem przekonany, że Machalica już
dawno nie żyje. Zmarł jednak Machalicy
syn i okazało się, że ta śmierć to wielki cios dla polskiej sztuki aktorskiej,
tak wielki, że na mszy pogrzebowej pojawił się cały wachlarz współczesnych
polskich aktorów, w tym – o czym wspomniałem we wczorajszej notce – Dorota
Stalińska, kiedyś ze względu na swój charakterystyczny głos funkcjonowała
jeszcze niedawno jako żeńska odpowiedź na Jana Himilsbacha, a dziś, jak się
okazuje wyłącznie jako to, co z niej
zostało. Ona też, na co również zwróciłem uwagę w swoim wczorajszym tekście,
dała się zauważyć wśród tej zbieraniny tylko dzięki temu, że na twarzy miała
maseczkę z błyskawicą Strajku Kobiet. Zrobiono jej zatem zdjęcie, zamieszczono je
w mediach, jednak o tym, by ktoś ją poprosił o wypowiedź na temat aktualnej sytuacji
w kraju, nie słyszałem, tak jakby uznano, że ona się już wypowiedziała i to wystarczy.
Podobnie, jak nie słyszałem, by ktoś zaczepił o rozmowę obecnych tam aktorów
Żaka, Barcisa, Łukaszewicza, wspomnianego Damięckiego, czy samą Krystynę Jandę.
Chciałbym coś na temat tego co się z
nimi wszystkimi ostatecznie stało napisać, ale uznałem, że podobnie jak w wielu
wcześniejszych sytuacjach, wszystko już zostało powiedziane przed laty. A zatem
proponuję byśmy sobie przypomnieli mój tekst jeszcze z roku 2014 na temat
aktorów właśnie i tego, co oni nam są w stanie zaoferować poza swoim niekiedy
bardzo wybitnym pajacowaniem.
Początek nowego roku zaznaczył się nam
bardzo spektakularnym zaktywizowaniem się dwóch środowisk – chyba jednak trzeba
będzie nam tak je nazwać – jednoznacznie patologicznych, a mianowicie pijanych
kierowców, oraz aktorów. Jak idzie o pijaków za kierownicą, odpowiednia debata
została przeprowadzona na każdym możliwym poziomie, włącznie z tym opanowanym
przez tak zwaną Radę Ministrów, i myślę, że tu już wiele więcej, niż zostało
dotąd powiedziane, powiedzieć nie można… No może przynajmniej do czasu, gdy
Systemowi uda się jakoś wreszcie doprowadzić do legalizacji marihuany i innych,
tak zwanych „miękkich”, narkotyków, i wtedy dopiero będziemy mogli zatęsknić za
starą dobrą flaszką.
Ja jednak dziś chciałbym się zająć, być
może po raz już ostatni, ale za to wreszcie na dobre, aktorami. Biorę się za
tych, prawdę mówiąc, jeśli się tylko uczciwie zastanowić, diabłu ducha winnych,
ludzi, i czuję pewien dyskomfort. Bo z jednej strony, jak powszechnie wiadomo,
w historii współczesnej cywilizacji, niemal już tradycyjnie, to akurat
środowisko, było zawsze traktowane z najwyższą pogardą, której być może
najbardziej spektakularnym przejawem stał się dawny zwyczaj, by aktorów grzebać
poza murami miasta, a z drugiej, jak by nie patrzeć, ich często wielki talent,
niekiedy nawet graniczący ze swego rodzaju geniuszem, zawsze jakoś do nas,
zwykłych miłośników teatru, czy filmu, przemawiał, i to do tego stopnia, że
wielu z nich nie mogliśmy szczerze nie podziwiać.
A zatem, kiedy myślę o aktorach, ów
dysonans mnie autentycznie prześladuje, no bo – spójrzmy na problem uczciwie –
jak można, stając wobec modelowego wręcz kłamstwa, jednocześnie się do niego
nie odwracać z odrazą, a wręcz je w sposób jednoznaczny afirmować? Jak można kogoś
z jednej strony traktować z najczystszą pogardą, a jednocześnie szczerze go
podziwiać?
Zadaję te pytania, ponieważ w moim
najgłębszym przekonaniu, bez udzielenia sobie na nie odpowiedzi, nie będziemy
sobie w stanie poradzić z tym, co nas ostatnio tak bardzo absorbuje, a
mianowicie z zaangażowaniem niektórych przedstawicieli sztuki aktorskiej w
życie publiczne. Mam nadzieję, że wiemy wszyscy, o co chodzi. Któraś z
telewizji zaprasza do studia profesora Glińskiego, żeby go namówić na ocenę
sytuacji politycznej w kraju, a dla dziwnie pojętej równowagi, jako partnera w
rozmowie, sadza obok niego aktora Daniela Olbrychskiego. Dobrzy ludzie oglądają
ów dziwny spektakl, łapią się za głowy, ci mniej odporni rzucają w stronę
Olbrychskiego śmierdzącym mięsem, a jeśli ktoś ma ambicje i umie trochę pisać,
to jeszcze podzieli się odpowiednią refleksją w mediach papierowych, czy na
blogach. Biedny Olbrychski jest więc traktowany jak najgorsza szmata, a nikomu
do głowy nie przyjdzie, by zauważyć, że on jest tylko ofiarą pewnej szczególnej
perwersji, polegającej na tym, że od aktora oczekuje się czegokolwiek więcej,
ponad to, by nam trochę poudawał.
A przecież jest rzeczą jak najbardziej
oczywistą, że gdyby na miejscu Olbrychskiego posadzić kogokolwiek – a mówiąc
„kogokolwiek” mam na myśli naprawdę kogokolwiek z jego kolegów aktorów – jeśli
chodzi o intelektualny wymiar tego występu, uzyskalibyśmy wynik niemal
identyczny, i to niezależnie od tego, czyje poglądy by nam ów nieszczęśnik
odgrywał. Bo kiedy zastanawiamy się nad problemem Olbrychskiego, nie łudźmy się
– coś takiego, jak „problem Olbrychskiego” zwyczajnie nie istnieje. Istnieje
wyłącznie problem mądrych lub głupich ocen, i większego lub mniejszego talentu
w ich odgrywaniu. Kiedy Daniel Olbrychski przychodzi do studia telewizyjnego, a
dziennikarka prosi go o przedstawienie takiego, a nie innego, spojrzenia na
stan politycznej debaty, to on to zrobi tak jak się tego od niego oczekuje,
tyle że prawdopodobnie lepiej, niż by to zrobił aktor Więckiewicz, czy
Malajkat, a to wyłącznie z tej prostej przyczyny, że jest od nich lepszym
aktorem.
Ktoś mnie pewnie spyta, czy moim zdaniem
Olbrychski nie ma poglądów, a ja odpowiem od razu, że to właśnie dokładnie chcę
powiedzieć. Olbrychski nie ma jakichkolwiek poglądów, podobnie jak nie posiada
jakichkolwiek uczuć, przeżyć, jakichkolwiek emocji, poza emocjami czysto
zwierzęcymi. On, po tych wszystkich latach wyłącznie grania, nie jest już w
stanie z siebie wykrzesać nic poza samą właśnie grą. Olbrychski, będąc znakomitym
polskim aktorem, nie wie, czym jest smutek, żal, radość, gniew, szczęście,
rozpacz; on żadnego z powyższych nie potrafi w najmniejszym stopniu odczuć i
przeżyć, natomiast znakomicie potrafi to wszystko zagrać. A stan
odczłowieczenia, o jakim w tym momencie mówię, powoduje, że on nawet gdyby z
jakiegoś powodu poczuł ów smutek, czy radość, natychmiast by musiał zacząć
jedno i drugie odgrywać, i w ostateczności tam nie zostałoby już nic więcej.
I proszę mi nie zarzucać, że to są tylko
takie moje spekulacje, lub, co gorsza, że ja w stosunku do Olbrychskiego jestem
niepotrzebnie okrutny. Jeśli chodzi o spekulacje, to o nich mowy być nie może.
Przecież wystarczy na niego tylko popatrzeć, kiedy on występuje w telewizyjnym
studio i opowiada cokolwiek na jakikolwiek temat. Tu nie może być najmniejszej
wątpliwości, że on zaledwie odtwarza kolejną rolę, a robi to albo lepiej, albo
gorzej, ale zawsze dokładnie tak, jak sobie wyobraża, że powinien to robić. Co
do okrucieństwa natomiast – przepraszam bardzo, ale jak można być okrutnym w
stosunku do kawałka sztachety?
W filmie Quentina Tarantino „Django”
wielki filmowy aktor Leonardo DiCaprio w pewnym momencie rozbija sobie
kieliszek w dłoni i jego dłoń zalewa się krwią. Jak się dowiadujemy, scena ta
nie została zainscenizowana, lecz on wspomniany kieliszek rozbił autentycznie,
i w efekcie autentycznie się poranił. Rzecz w tym jednak, że na filmie tego nie
widać. DiCaprio nawet nie mrugnął, ale dokończył to, co miał do zrobienia, a my
wszyscy tylko zamarliśmy z podziwu. Co by się stało, gdyby podczas
telewizyjnego występu Olbrychskiemu spadł na łeb jakiś reflektor, czy załamał
się pod nim fotel, a on by spadł na mordę? Otóż myślę, że on akurat by zaczął
wrzeszczeć, albo by się rzucił do ucieczki, ze strachu, że ktoś chce go zabić.
Tyle że on by się tak zachował nie dlatego, że jest od DiCaprio bardziej
człowiekiem, ale dlatego, że jest od niego gorszym aktorem. A więc jest kimś,
kto gorzej od DiCaprio potrafi ukryć swój brak człowieczeństwa.
Wspominam o tym DiCaprio trochę dlatego,
że ja go autentycznie cenię, jako aktora, ale też właśnie po to, by jak
najlepiej wyrazić to, czym dla mnie jest aktor, jako ktoś, kto nawet jeśli
kiedyś był człowiekiem, to mu minęło. Ale przecież nie chodzi tylko, ani nawet
przede wszystkim, o niego. Popatrzmy na takiego Roberta DeNiro, Johnny’ego
Deppa, czy znakomitą brytyjską aktorkę Helenę Bonham-Carter. Wszyscy oni
wystąpili w taki czy inny sposób w komediach Ricka Gervaisa, grając siebie
samych… i – co tu jest akurat kompletnie porażające – ukazując siebie – zgodnie
z przygotowanym scenariuszem – jako oczywistych i bezdyskusyjnych idiotów.
Ktoś w tym momencie pomyśli, że każde z
nich ma w sobie wystarczająco dużo autokrytycyzmu, żeby spojrzeć na siebie z
ową niezwykłą ironią i pokazać publicznie to, co w nich śmieszne, czy choćby i
głupie. Otóż nie. Ja nie sądzę, żeby Johnny Depp, czy Robert DeNiro zgodzili
się grać Johnny’ego Deppa i Roberta DeNiro jako stuprocentowych durniów, bo
jeden i drugi zachowują w stosunku do siebie ten luz i ten dystans. Nie. To
wszystko odbyło się tak, że Ricky Gervais napisał im te role, ich agenci
ustalili warunki ich występu, a oni przyszli, to, co im kazano, zagrali,
zainkasowali umówioną gażę i na tym koniec. Bez jakichkolwiek refleksji. Dla
naszej rozrywki, a swojego zawodowego powodzenia.
Ale nie mam też najmniejszych
wątpliwości, że gdyby polskie życie publiczne nie było tak opanowane przez
różnego rodzaju patologie, a przez to i polska kultura i sztuka stały na poziomie
choćby zbliżonym do tego, jaki obserwujemy w Wielkiej Brytanii, czy w Stanach
Zjednoczonych, mógłby się i u nas znaleźć jakiś reżyser, który, na przykład,
zdecydowałby się nakręcić niezwykle zabawną komedię o polskich aktorach, którzy
dali się wmanewrować w polityczno-medialny spór, i przy tej okazji zrobili z
siebie idiotów, nająłby do tego filmu czy to Daniela Olbrychskiego, czy też
może Jerzego Stuhra, czy może Annę Nehrebecką, kazał się im nauczyć
przygotowanego przez siebie scenariusza, a oni by to najlepiej, jak potrafią,
zagrali. A gdyby się okazało, że ów film osiągnął pewien znaczący sukces,
byliby z siebie niezwykle zadowoleni. My byśmy się z nich śmiali, że jacy to
oni głupi, a oni by się cieszyli. Jak pies, który złapał piłkę. Mimo że ona tak
sprytnie od niego uciekała.
Jerzy Stuhr. O nim nie mogliśmy
zapomnieć. Też, jak wiemy, pojawił się w tych dniach ów wybitny aktor
publicznie, i powiedział, że on nigdy nie wystąpi w filmie o Smoleńsku, bo mu
na to nie pozwalają moralne i etyczne zasady, których on przestrzega od zawsze.
W reakcji na to oświadczenie, ja na swoim blogu przypomniałem, jak to ten sam
Stuhr swego czasu wystąpił w wyprodukowanym na zlecenie postkomunistycznego
aparatu przemocy filmie „Uprowadzenie Agaty”, który nie dość, że od początku do
końca był oparty na kłamstwie, to w dodatku kłamstwie nastawionym na niszczenie
niewinnych ludzi. W reakcji z kolei na mój tekst, któryś z komentatorów wyraził
nadzieję, że Stuhr ów tekst przeczyta i pójdzie mu w pięty. Otóż nic z tego. To
znaczy, możliwe, że któryś z jego znajomych mu te moje refleksje podsunie do
przeczytania, albo przynajmniej zrelacjonuje, natomiast ja nie widzę
najmniejszej możliwości, by aktor Stuhr moje słowa był w stanie w jakikolwiek
sposób przeżyć. Jestem głęboko przekonany, że to, co ja napisałem, obeszłoby go
dokładnie tak samo, jak wspomnianego wcześniej mojego psa uwaga mojej żony, że
on jednak jest strasznie czasami głupi. Jak to niedawno pięknie opisał mój syn,
to, co mu się u takich psów podoba, to to, że one niczego i nikogo nie
oceniają. Po prostu sobie są i tylko czekają aż ktoś albo je nakarmi, albo się
z nimi pobawi. I to wszystko.
Na koniec muszę jeszcze odpowiedzieć na
jedno pytanie: Czy ja naprawdę nie biorę pod uwagę, że w owej branży aktorskiej
mogą być jakieś wyjątki; że wśród nich są tacy, którzy jakoś sobie z tą presją
poradzili i jakimś cudem udało im się urwać z tego strasznego stryczka? Myślę,
myślę, myślę i już chętnie odpowiadam. Mam wrażenie, że owszem, niektórzy z
nich jakiś cudem się wywinęli. To są jednak ci wszyscy, dla których decyzja
przemienienia się w człowieka, siłą rzeczy musiała się wiązać z praktycznym
odejściem z zawodu. Na pewno mam tu na myśli Irenę Kwiatkowską, która pod
koniec życia zupełnie niespodziewanie pogrążyła się w modlitwie i, jak słyszę,
ofiarowała swoje życie już tylko Bogu, by ostatecznie odejść cichutko i bardzo
skromnie. To było naprawdę coś. Czy ktoś jeszcze? Nie wiem. Szczerze powiem nie
bardzo się znam, ale kto wie, co tam słychać u takiego Krzysztofa Majchrzaka?
Czy on może jest dziś człowiekiem? Bardzo bym chciał. Byłoby miło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.