wtorek, 22 grudnia 2020

Czy dobry aktor teatralny lub filmowy potrafi złapać zębami piłkę?

 Nie wiem czy Państwo zauważyli, ale ja przynajmniej mam wrażenie, że w ostatnich dniach media jakoś niechętnie zwracają się z prośbą o opinię na tematy bieżące do aktorów. Jest oczywiście możliwe, że przyczyną tego zaniedbania jest to, że ci akurat, których można w jakikolwiek sposób od siebie odróżnić są albo zbyt starzy, żeby móc z siebie wydusić choćby minimalnie zrozumiałe dźwięki, albo  cierpią na ciężki alkoholizm i w ogóle nie są w stanie już nic, albo są już tak głupi, że się już nie mieszczą nawet w tych intelektualnych przestrzeniach, które specjalnie dla nich zostały w mediach stworzone. Jest oczywiście cała kupa aktorów poniżej 60 roku życia, ale naprawdę trudno jest sobie wyobrazić, by ktoś chciał któregoś z nich pytać o zdanie, skoro ci do których oni mają mówić, nawet nie za bardzo wiedzą, który jest który; czy młody Stuhr to syn starego Damięckiego, czy młody Damięcki to syn starego Stuhra? A o aktorkach to już lepiej nie mówić.

Niedawno zmarł aktor Piotr Machalica i daję słowo, że kiedy media podały tę informację, ani ja, ani większość moich znajomych, nie mieliśmy pojęcia, który to. Ja kojarzyłem oczywiście jego ojca, i w pierwszej chwili bardzo się zdziwiłem, bo byłem przekonany, że Machalica już dawno nie żyje.  Zmarł jednak Machalicy syn i okazało się, że ta śmierć to wielki cios dla polskiej sztuki aktorskiej, tak wielki, że na mszy pogrzebowej pojawił się cały wachlarz współczesnych polskich aktorów, w tym – o czym wspomniałem we wczorajszej notce – Dorota Stalińska, kiedyś ze względu na swój charakterystyczny głos funkcjonowała jeszcze niedawno jako żeńska odpowiedź na Jana Himilsbacha, a dziś, jak się okazuje wyłącznie jako  to, co z niej zostało. Ona też, na co również zwróciłem uwagę w swoim wczorajszym tekście, dała się zauważyć wśród tej zbieraniny tylko dzięki temu, że na twarzy miała maseczkę z błyskawicą Strajku Kobiet. Zrobiono jej zatem zdjęcie, zamieszczono je w mediach, jednak o tym, by ktoś ją poprosił o wypowiedź na temat aktualnej sytuacji w kraju, nie słyszałem, tak jakby uznano, że ona się już wypowiedziała i to wystarczy. Podobnie, jak nie słyszałem, by ktoś zaczepił o rozmowę obecnych tam aktorów Żaka, Barcisa, Łukaszewicza, wspomnianego Damięckiego, czy samą Krystynę Jandę.

Chciałbym coś na temat tego co się z nimi wszystkimi ostatecznie stało napisać, ale uznałem, że podobnie jak w wielu wcześniejszych sytuacjach, wszystko już zostało powiedziane przed laty. A zatem proponuję byśmy sobie przypomnieli mój tekst jeszcze z roku 2014 na temat aktorów właśnie i tego, co oni nam są w stanie zaoferować poza swoim niekiedy bardzo wybitnym pajacowaniem.

 

 

 

 

      Początek nowego roku zaznaczył się nam bardzo spektakularnym zaktywizowaniem się dwóch środowisk – chyba jednak trzeba będzie nam tak je nazwać – jednoznacznie patologicznych, a mianowicie pijanych kierowców, oraz aktorów. Jak idzie o pijaków za kierownicą, odpowiednia debata została przeprowadzona na każdym możliwym poziomie, włącznie z tym opanowanym przez tak zwaną Radę Ministrów, i myślę, że tu już wiele więcej, niż zostało dotąd powiedziane, powiedzieć nie można… No może przynajmniej do czasu, gdy Systemowi uda się jakoś wreszcie doprowadzić do legalizacji marihuany i innych, tak zwanych „miękkich”, narkotyków, i wtedy dopiero będziemy mogli zatęsknić za starą dobrą flaszką.

      Ja jednak dziś chciałbym się zająć, być może po raz już ostatni, ale za to wreszcie na dobre, aktorami. Biorę się za tych, prawdę mówiąc, jeśli się tylko uczciwie zastanowić, diabłu ducha winnych, ludzi, i czuję pewien dyskomfort. Bo z jednej strony, jak powszechnie wiadomo, w historii współczesnej cywilizacji, niemal już tradycyjnie, to akurat środowisko, było zawsze traktowane z najwyższą pogardą, której być może najbardziej spektakularnym przejawem stał się dawny zwyczaj, by aktorów grzebać poza murami miasta, a z drugiej, jak by nie patrzeć, ich często wielki talent, niekiedy nawet graniczący ze swego rodzaju geniuszem, zawsze jakoś do nas, zwykłych miłośników teatru, czy filmu, przemawiał, i to do tego stopnia, że wielu z nich nie mogliśmy szczerze nie podziwiać.

      A zatem, kiedy myślę o aktorach, ów dysonans mnie autentycznie prześladuje, no bo – spójrzmy na problem uczciwie – jak można, stając wobec modelowego wręcz kłamstwa, jednocześnie się do niego nie odwracać z odrazą, a wręcz je w sposób jednoznaczny afirmować? Jak można kogoś z jednej strony traktować z najczystszą pogardą, a jednocześnie szczerze go podziwiać?

      Zadaję te pytania, ponieważ w moim najgłębszym przekonaniu, bez udzielenia sobie na nie odpowiedzi, nie będziemy sobie w stanie poradzić z tym, co nas ostatnio tak bardzo absorbuje, a mianowicie z zaangażowaniem niektórych przedstawicieli sztuki aktorskiej w życie publiczne. Mam nadzieję, że wiemy wszyscy, o co chodzi. Któraś z telewizji zaprasza do studia profesora Glińskiego, żeby go namówić na ocenę sytuacji politycznej w kraju, a dla dziwnie pojętej równowagi, jako partnera w rozmowie, sadza obok niego aktora Daniela Olbrychskiego. Dobrzy ludzie oglądają ów dziwny spektakl, łapią się za głowy, ci mniej odporni rzucają w stronę Olbrychskiego śmierdzącym mięsem, a jeśli ktoś ma ambicje i umie trochę pisać, to jeszcze podzieli się odpowiednią refleksją w mediach papierowych, czy na blogach. Biedny Olbrychski jest więc traktowany jak najgorsza szmata, a nikomu do głowy nie przyjdzie, by zauważyć, że on jest tylko ofiarą pewnej szczególnej perwersji, polegającej na tym, że od aktora oczekuje się czegokolwiek więcej, ponad to, by nam trochę poudawał.

      A przecież jest rzeczą jak najbardziej oczywistą, że gdyby na miejscu Olbrychskiego posadzić kogokolwiek – a mówiąc „kogokolwiek” mam na myśli naprawdę kogokolwiek z jego kolegów aktorów – jeśli chodzi o intelektualny wymiar tego występu, uzyskalibyśmy wynik niemal identyczny, i to niezależnie od tego, czyje poglądy by nam ów nieszczęśnik odgrywał. Bo kiedy zastanawiamy się nad problemem Olbrychskiego, nie łudźmy się – coś takiego, jak „problem Olbrychskiego” zwyczajnie nie istnieje. Istnieje wyłącznie problem mądrych lub głupich ocen, i większego lub mniejszego talentu w ich odgrywaniu. Kiedy Daniel Olbrychski przychodzi do studia telewizyjnego, a dziennikarka prosi go o przedstawienie takiego, a nie innego, spojrzenia na stan politycznej debaty, to on to zrobi tak jak się tego od niego oczekuje, tyle że prawdopodobnie lepiej, niż by to zrobił aktor Więckiewicz, czy Malajkat, a to wyłącznie z tej prostej przyczyny, że jest od nich lepszym aktorem.

      Ktoś mnie pewnie spyta, czy moim zdaniem Olbrychski nie ma poglądów, a ja odpowiem od razu, że to właśnie dokładnie chcę powiedzieć. Olbrychski nie ma jakichkolwiek poglądów, podobnie jak nie posiada jakichkolwiek uczuć, przeżyć, jakichkolwiek emocji, poza emocjami czysto zwierzęcymi. On, po tych wszystkich latach wyłącznie grania, nie jest już w stanie z siebie wykrzesać nic poza samą właśnie grą. Olbrychski, będąc znakomitym polskim aktorem, nie wie, czym jest smutek, żal, radość, gniew, szczęście, rozpacz; on żadnego z powyższych nie potrafi w najmniejszym stopniu odczuć i przeżyć, natomiast znakomicie potrafi to wszystko zagrać. A stan odczłowieczenia, o jakim w tym momencie mówię, powoduje, że on nawet gdyby z jakiegoś powodu poczuł ów smutek, czy radość, natychmiast by musiał zacząć jedno i drugie odgrywać, i w ostateczności tam nie zostałoby już nic więcej.

      I proszę mi nie zarzucać, że to są tylko takie moje spekulacje, lub, co gorsza, że ja w stosunku do Olbrychskiego jestem niepotrzebnie okrutny. Jeśli chodzi o spekulacje, to o nich mowy być nie może. Przecież wystarczy na niego tylko popatrzeć, kiedy on występuje w telewizyjnym studio i opowiada cokolwiek na jakikolwiek temat. Tu nie może być najmniejszej wątpliwości, że on zaledwie odtwarza kolejną rolę, a robi to albo lepiej, albo gorzej, ale zawsze dokładnie tak, jak sobie wyobraża, że powinien to robić. Co do okrucieństwa natomiast – przepraszam bardzo, ale jak można być okrutnym w stosunku do kawałka sztachety?

      W filmie Quentina Tarantino „Django” wielki filmowy aktor Leonardo DiCaprio w pewnym momencie rozbija sobie kieliszek w dłoni i jego dłoń zalewa się krwią. Jak się dowiadujemy, scena ta nie została zainscenizowana, lecz on wspomniany kieliszek rozbił autentycznie, i w efekcie autentycznie się poranił. Rzecz w tym jednak, że na filmie tego nie widać. DiCaprio nawet nie mrugnął, ale dokończył to, co miał do zrobienia, a my wszyscy tylko zamarliśmy z podziwu. Co by się stało, gdyby podczas telewizyjnego występu Olbrychskiemu spadł na łeb jakiś reflektor, czy załamał się pod nim fotel, a on by spadł na mordę? Otóż myślę, że on akurat by zaczął wrzeszczeć, albo by się rzucił do ucieczki, ze strachu, że ktoś chce go zabić. Tyle że on by się tak zachował nie dlatego, że jest od DiCaprio bardziej człowiekiem, ale dlatego, że jest od niego gorszym aktorem. A więc jest kimś, kto gorzej od DiCaprio potrafi ukryć swój brak człowieczeństwa.

      Wspominam o tym DiCaprio trochę dlatego, że ja go autentycznie cenię, jako aktora, ale też właśnie po to, by jak najlepiej wyrazić to, czym dla mnie jest aktor, jako ktoś, kto nawet jeśli kiedyś był człowiekiem, to mu minęło. Ale przecież nie chodzi tylko, ani nawet przede wszystkim, o niego. Popatrzmy na takiego Roberta DeNiro, Johnny’ego Deppa, czy znakomitą brytyjską aktorkę Helenę Bonham-Carter. Wszyscy oni wystąpili w taki czy inny sposób w komediach Ricka Gervaisa, grając siebie samych… i – co tu jest akurat kompletnie porażające – ukazując siebie – zgodnie z przygotowanym scenariuszem – jako oczywistych i bezdyskusyjnych idiotów.

       Ktoś w tym momencie pomyśli, że każde z nich ma w sobie wystarczająco dużo autokrytycyzmu, żeby spojrzeć na siebie z ową niezwykłą ironią i pokazać publicznie to, co w nich śmieszne, czy choćby i głupie. Otóż nie. Ja nie sądzę, żeby Johnny Depp, czy Robert DeNiro zgodzili się grać Johnny’ego Deppa i Roberta DeNiro jako stuprocentowych durniów, bo jeden i drugi zachowują w stosunku do siebie ten luz i ten dystans. Nie. To wszystko odbyło się tak, że Ricky Gervais napisał im te role, ich agenci ustalili warunki ich występu, a oni przyszli, to, co im kazano, zagrali, zainkasowali umówioną gażę i na tym koniec. Bez jakichkolwiek refleksji. Dla naszej rozrywki, a swojego zawodowego powodzenia.

       Ale nie mam też najmniejszych wątpliwości, że gdyby polskie życie publiczne nie było tak opanowane przez różnego rodzaju patologie, a przez to i polska kultura i sztuka stały na poziomie choćby zbliżonym do tego, jaki obserwujemy w Wielkiej Brytanii, czy w Stanach Zjednoczonych, mógłby się i u nas znaleźć jakiś reżyser, który, na przykład, zdecydowałby się nakręcić niezwykle zabawną komedię o polskich aktorach, którzy dali się wmanewrować w polityczno-medialny spór, i przy tej okazji zrobili z siebie idiotów, nająłby do tego filmu czy to Daniela Olbrychskiego, czy też może Jerzego Stuhra, czy może Annę Nehrebecką, kazał się im nauczyć przygotowanego przez siebie scenariusza, a oni by to najlepiej, jak potrafią, zagrali. A gdyby się okazało, że ów film osiągnął pewien znaczący sukces, byliby z siebie niezwykle zadowoleni. My byśmy się z nich śmiali, że jacy to oni głupi, a oni by się cieszyli. Jak pies, który złapał piłkę. Mimo że ona tak sprytnie od niego uciekała.

      Jerzy Stuhr. O nim nie mogliśmy zapomnieć. Też, jak wiemy, pojawił się w tych dniach ów wybitny aktor publicznie, i powiedział, że on nigdy nie wystąpi w filmie o Smoleńsku, bo mu na to nie pozwalają moralne i etyczne zasady, których on przestrzega od zawsze. W reakcji na to oświadczenie, ja na swoim blogu przypomniałem, jak to ten sam Stuhr swego czasu wystąpił w wyprodukowanym na zlecenie postkomunistycznego aparatu przemocy filmie „Uprowadzenie Agaty”, który nie dość, że od początku do końca był oparty na kłamstwie, to w dodatku kłamstwie nastawionym na niszczenie niewinnych ludzi. W reakcji z kolei na mój tekst, któryś z komentatorów wyraził nadzieję, że Stuhr ów tekst przeczyta i pójdzie mu w pięty. Otóż nic z tego. To znaczy, możliwe, że któryś z jego znajomych mu te moje refleksje podsunie do przeczytania, albo przynajmniej zrelacjonuje, natomiast ja nie widzę najmniejszej możliwości, by aktor Stuhr moje słowa był w stanie w jakikolwiek sposób przeżyć. Jestem głęboko przekonany, że to, co ja napisałem, obeszłoby go dokładnie tak samo, jak wspomnianego wcześniej mojego psa uwaga mojej żony, że on jednak jest strasznie czasami głupi. Jak to niedawno pięknie opisał mój syn, to, co mu się u takich psów podoba, to to, że one niczego i nikogo nie oceniają. Po prostu sobie są i tylko czekają aż ktoś albo je nakarmi, albo się z nimi pobawi. I to wszystko.

       Na koniec muszę jeszcze odpowiedzieć na jedno pytanie: Czy ja naprawdę nie biorę pod uwagę, że w owej branży aktorskiej mogą być jakieś wyjątki; że wśród nich są tacy, którzy jakoś sobie z tą presją poradzili i jakimś cudem udało im się urwać z tego strasznego stryczka? Myślę, myślę, myślę i już chętnie odpowiadam. Mam wrażenie, że owszem, niektórzy z nich jakiś cudem się wywinęli. To są jednak ci wszyscy, dla których decyzja przemienienia się w człowieka, siłą rzeczy musiała się wiązać z praktycznym odejściem z zawodu. Na pewno mam tu na myśli Irenę Kwiatkowską, która pod koniec życia zupełnie niespodziewanie pogrążyła się w modlitwie i, jak słyszę, ofiarowała swoje życie już tylko Bogu, by ostatecznie odejść cichutko i bardzo skromnie. To było naprawdę coś. Czy ktoś jeszcze? Nie wiem. Szczerze powiem nie bardzo się znam, ale kto wie, co tam słychać u takiego Krzysztofa Majchrzaka? Czy on może jest dziś człowiekiem? Bardzo bym chciał. Byłoby miło.

 



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...