Kiedy jeszcze pod koniec lata spotykałem
się z księdzem Rafałem Krakowiakiem, zadzwoniła do mnie moja żona i poprosiła
bym spytał Księdza, co w naszej religii jest faktem, a co wyłącznie domysłem.
Powiem szczerze, że trochę się tą prośbą zdziwiłem, nie dlatego jednak, że
uznałem to pytanie za trywialne, ale ponieważ z tego co mi wiadomo, moja żona
akurat odpowiedzi tego rodzaju ma w małym palcu. Raz że ona w ogóle jest bardzo
oczytana, a więc z wszelkimi odpowiedziami na wszelkie pytania jest za pan
brat, po drugie natomiast, ona od kilku lat prowadzi w swojej szkole zajęcia z
tak zwanej „teorii wiedzy”, a ja muszę przyznać, że wystarczy choćby rzucić
okiem na podręcznik, z którego te dzieci się uczą, by się zorientować, że tam
się dzieją rzeczy tak pasjonujące, że ja osobiście nigdy bym polskiej szkoły
nie podejrzewał choćby o mały procent tego co tam się znajduje. Przekazałem
jednak oczywiście Księdzu to pytanie, a on, proszę sobie wyobrazić, natychmiast
odpowiedział, że... faktem jest wszystko co jest zapisane w Piśmie Świętym.
Każda informacja podana czy to przez proroków, czy Ewangelistów, jest oficjalnie
traktowana jako fakt.
Podczas gdy żona moja oczywiście
natychmiast wszystko zrozumiała i przyjęła do wiadomości, ja, powiem szczerze,
trochę się zdziwiłem. Otóż zawsze byłem przekonany, że to w co ja wierzę i czym
żyję od dziecka na codzień, to w żaden sposób nie są fakty, ale wiara właśnie,
moje przekonanie, moja pewność, jakkolwiek to nazwiemy. Tymczasem Ksiądz
twierdzi, że to są wszystko fakty i w dodatku tę informacje podaje nie jako
swoja opinię, lecz jako prawdę obiektywną. Wszystko co znajdujemy w Piśmie
Świętym to są fakty.
Poprosiłem więc Księdza o pomoc, a on mi
wyjaśnił, że jest różnica między faktem, a prawdą. To co my uważamy za prawdę
wcale nie musi być ani prawdą, ani nawet faktem, natomiast odwrotnie, owszem:
fakt jest prawdą, cokolwiem na ten temat ktokolwiek sądzi. Jeśli na przykład
ktoś nam zacznie opowiadać o Antarktydzie, to my oczywiście wiemy, że on nam
relacjonuje miejsca czy zdarzenia przynajmniej z realnie istniejącego miejsca.
Nie zmienia to oczywiście nomen omen faktu, że zawsze ktoś może przyjść i
powiedzieć, że coś takiego jak Antarktyda to oczywiste kłamstwo, ponieważ
przede wszystkim nikt nigdy tego czegoś nie widział, a poza tym to co nam się
pokazuje na zdjęciach, filmach, czy w książkach, to zwykła manipulacja, tak
zwany współcześnie fejk. I oczywiście możemy na setki sposobów temu komuś
dowodzić tego że Antarktyda istnieje, ale nie mamy praktycznej możliwości
sprawić, by ten ktoś – o ile jest autentycznie przekonany co do swojej wiary, a
w dodatką ową wiarę przez lata skutecznie podbudowywał różnego rodzaju
badaniami – przyznał, że rzeczywiście coś w tym musi być. Możemy mu nawet
opowiedzieć, jak to sami mieliśmy okazję tam pofrunąć i wszystko widzieliśmy na
własne oczy, a on i tak albo nam zarzuci kłamstwo, albo w najlepszym dla nas
wypadku to, że zostaliśmy w jakiś sposób zmanipulowani i to co nam się wydawało
faktem, było zaledwie złudzeniem. Mało tego. My możemy jego samego wsadzić w
samolot, zawieźć na miejsce, wysadzić, zostawić go tam na parę dni, by się zdążył
skutecznie rozejrzeć, a on i tak nam powie, że on nie jest pierwszą osobą,
której się to przydarzyło. Przy obiecnej technice, ci co rządzą światem
potrafią stworzyć wirtualną przestrzeń, w której każdy zobaczy to co oni
widzieć mu każą. A zatem nie było ani żadnego samolotu, ani żadnego lotu, ani
żadnego śniegu, lodu i zimna. Wszystlko to działo się w jednym miejscu, w
jakiejś komorze, w której zostaliśmy najpierw umieszczeni, następnie
zahipnotyzowani, a potem już tylko doświadczeni tym co ktoś tam sobie życzył.
Antarktyda to, jak wiadomo, fejk.
Opowiadział mi ksiądz Rafał jeszcze jedną
historię. Otóż wyobraźmy sobie, że przychodzi do nas ktoś, kto mówi, że tu na
prawo od tych drzwi, każdego wigilijnego popołudnia pojawia się krasnoludek w
czerwonej czapeczce z workiem prezentów, który przynosi nam różnego rodzaju
cuda. My na to oczywiście mówimy, że to jest bajka dla dzieci, krasnoludki nie
istnieją, a tak zwany Św. Mikołaj to też tylko świąteczna zabawa. W tym
momencie nasz znajomy proponuje nam eksperyment. Każe się nam zaczaić przy tych
drzwiach przy najbliższej okazji i sprawdzić krasnoludka osobiście. No więc
zjawiamy się na miejscu i bardzo proszę – krasnoludek jak żywy. I tak każdego
roku: popoludnie wigilijne, godzina 16.25, malutki Św. Mikołaj nadchodzi z
workiem prezentów. My go oczywiście dokładnie sprawdzamy, czy to przypadkiem
nie jakaś zabawka, ewentualnie komputerowo wygenerowany obraz – nic z tego.
Mikołaj jest prawdziwy, żywy, a nawet możemy sobie z nim porozmawiać. I znów,
każdego kolejnego roku przez dwadzieścia, czy trzydzieści lat jesteśmy na
miejscu, a on też. I oto pojawia się pytanie: czy to czego doświadczamy to
fakt, czy tylko nasza błędna wiara? Otóż dopóki ktoś nam nie wykaże w
przekonujący sposób, że nam się to wszystko tylko wydawało, ów krasnoludek jest
faktem. I kropka.
A co na ten temat powiedzą ludzie,
którym o tym opowiemy? Czy dla nich realność owego krasnoludka stanie się
faktem? Oczywiście że nie. Oni oczywiście znajdą jeszcze więcej róznego rodzaju
argumentów na poparcie tego, że nie ma mowy o żadnym fakcie. Jednak dopóki oni
tam z nami pod te drzwi nie przyjdą i nie pokażą nam pustego przedpokoju, bez
śladu krasnoludka, on pozostaje faktem. I tak samo jest z tak zwanymi prawdami
Wiary zapisanymi w Piśmie Świętym: dopóki nie pojawi się ktoś, kto nam
udowodni, że którykolwiek ze znajdujących się tam przekazów jest błędem, nie ma
w ogole o czym dyskutować. A faktem jest, że od Poczatku nie znalazł się nikt,
kto by choćby tylko spróbował przedstawić tu jakiś dowód. Jedyne co oni mogą
powiedzieć to to, że oni tego czy innego „krasnoludka” nigdy nie widzieli.
Piszę ten tekst, bo od paru dni chodzi mi
po głowie wspomniana tu przedwczoraj kwestia tak zwanej post-prawdy. Jak
czytam, owo pojęcie pojawiło się po raz pierwszy w roku 1992 w magazynie
„Nation” w eseju dramatopisarza Steve’a Tesicha. Krótko mówiąc, chodzi o to, że
przyszłość jaka się przed nami rozciąga to cały szereg manipulacji
prokurowanych przez polityków oraz służące im media, których celem jest
doporowadzenie społeczeństw do stanu, w którym fakty nie będą miały
jakiegokolwiek znaczenia, zastąpione przez emocje i wyrastające z nich osobiste
przekonania. I pewnie możnaby było tego całego Tesicha pochwalić za to, że on
tak czujnie zaobserwował kierunki w jakich rozwija się nasz świat, gdyby nie
fakt, że on sam, pisząc swój tekst, był bardzo mocno zaangażowany w ową
manipulację, a to go tak do napisania swojego tekstu sprowokowało to rzekomy
szereg manipulacji, które sprawiły że „ten podły oszust” Richard Nixon tak
łatwo się wykręcił od odpowiedzialności za tak zwaną „Aferę Watergate”. Zdaniem
Tesicha, wszystko było jasne i oczywiste do czasu jak populiści, oraz
kontrolowane przez nich [sic!] media i ponadrządowe organizacje nie rozpuściły
plotki, że cała owa afera była wyłącznie efektem spisku. Dziś już oczywiście
wiemy, że za to co wówczas zrobił Nixon, dziś amerykańscy prezydenci i nie
tylko otrzymują pokojowe nagrody Nobla, że owych nagród nie przyznają ci, co w
latach 70 bronili Nixona, a mimo to wystarczy otworzyć Wikipedię, by się
dowiedzieć, że cały problem post-prawdy istnieje wyłącznie dzięki działaniom
tak zwanych „populistów”.
A zatem, tu mamy jasność, co oczywiście
nie zmienia – znów nomen omen – faktu że żyjemy w epoce post-prawdy właśnie i
im bardziej się przekonujemy co do tego, że za tą manipulacją stoją istotnie
rządy, media i wielkie korporacje, tym bardziej powinniśmy uważać, by się nie
dać w to zło wciągnąć. Ja bowiem nie mam bladego pojęcia jaki interes oni mają
w tym byśmy przestali rozróżniać fakty od opinii, zwłaszcza gdy wydawałoby się,
że to oni właśnie padają owej manipulacji ofiarą, niemniej jestem przekonany,
że większość tak zwanych „teorii spiskowych” powstała właśnie tam, w tamtych
gabinetach. I przyznaję, że mówiąc o owej większości, mam faktycznie na myśli
większość. To im własnie najbardziej zależy na tym, byśmy sobie wzajemnie
powtarzali, że tak naprawdę żadnej katastrofy w Smoleńsku nie było i że
prezydent Kaczyński albo został zastrzelony gdzieś w Moskwie, albo trzymany
jest do dziś w jakiś amerykańskich laboratoriach, że o żadnej pandemii mowy być
nie może, maseczki są kompletnie bezuzyteczne, a szczepionka ma służyć
wyłącznie do tego, by wybić połowę ludzkości, no i że oczywiście Ziemia jest
dyskiem unoszącym się na bezkresnych wodach, poza którymi nie ma nic, a już
zwłaszcza jakiegoś śmiesznego Kosmosu.
Czemu zatem oni nas tu z takim
zacięciem szkolą gdy chodzi o parę innych rzeczy, to już wiem na pewno. Wiem na
przykład, jak to się stało i w jakim celu, że w pewnym momencie został
uruchomiony projekt pod nazwą „Wielka Lechia”. Nie mam najmniejszych
wątpliwości co do tego, że na jego końcu od początku miały się znaleźć owe
straszne kolędy, śpiewane dziś przez Strajk Kobiet, zwłaszcza gdy czytam:
„Śpiewamy kolędy. Nie ma tu taniej sensacji i
nikogo nie obrażamy. Nie śpiewamy o samej religii i z szacunkiem odnosimy się
do tych osób, które za półtora tygodnia planują świętować. Wierzymy jednak, że
my też mamy prawo do tych melodii.
Dlaczego kolędy? Nazwa pochodzi z łaciny, od pierwszego dnia miesiąca, a pieśni
noworoczne z życzeniami pomyślności śpiewano jeszcze przed chrześcijaństwem,
pojawiały się w starożytnym Rzymie jak i słowiańskich obrzędach godowych. Nawet
po złączeniu ich z religią chrześcijańską, jako część kultury ludowej stanowią
przestrzeń wypowiedzi, często zawierają elementy życia ludowego. Wreszcie,
wspólne kolędowanie to też po prostu spotkanie: wspólny śpiew łączy i wzmacnia,
jest bardzo wspólnotowym doświadczeniem. Wierzymy, że my też mamy prawo
wykorzystać melodie, które znamy od dzieciństwa, żeby wspólnie śpiewać o tym,
co dla nas ważne. I my chcemy wyśpiewać nasze życzenia”.
I znów zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście nie
warto było naprawdę wiele poświęcić, by można było nas doprowadzić do tego
miejsca?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.