http://przemsa.szkolanawigatorow.pl/biegowa-opowiesc-wigilijna
Jest dwudziesty czwarty grudnia, kilkanaście minut po piątej rano. Pada deszcz, ciemno. Biegnę
lasem. Nie za bardzo wiem po co. Wiem za to dlaczego. To przez głupią,
dziecinną ambicję. Mamy już dwudziesty czwarty dzień grudnia, a za mną zaledwie
sto pięćdziesiąt kilometrów. W każdym wcześniejszym miesiącu było tego więcej.
Trzeba zatem coś nadrobić nadrobić. Z trudem się zebrałem, a teraz jest mi
ciężko. Sprawdzam tętno i widzę, że niewiele brakuje do mojego maksimum. Niechętnie
zwalniam i wtedy właśnie czuję ukłucie. Centralnie w klatce piersiowej. Muszę
stanąć. Zatrzymuję czas na zegarku, opieram się dłonią o drzewo i wystraszony
daję sobie odpocząć. Po dłuższej chwili oddech wraca do normy. Żadnego bólu już
nie czuć, zatem chyba w porządku. Dobrze, że do domu już niedaleko. Jeszcze
tylko – zerkam na zegarek – niecałe trzy kilometry, doczłapię. Po kilkunastu
minutach jestem na miejscu. Wszyscy śpią. Nie robiąc hałasu rozbieram się i
wpadam do łazienki. Wchodzę pod prysznic. Nim biorę się za mycie, pozwalam
wodzie długo po mnie spływać
Facet siedzi w fotelu w salonie. Ja w szlafroku wytrzeszczam na niego oczy.
Zatyka mnie. Naprawdę nie wiem, jak zareagować. Nie powinno go tu być. Uciekać,
krzyczeć, sięgnąć do szuflady po nóż? Ubiega mnie. Słyszę jego głos. –
Spokojnie, na wszystko jest już za późno – brzęczy gdzieś głęboko w mojej
głowie. Wolę nawet nie zgadywać, co to ma znaczyć. Przyglądam mu się wreszcie.
Ubrany w czarny garnitur z innej epoki, w takiego samego koloru koszulę ze
stojącym wysoko kołnierzykiem i gładko przyczesanymi na bok olśniewająco
białymi włosami przypomina przedsiębiorcę pogrzebowego ze starych komedii. Z
tym, że nie ma w nim nic śmiesznego. Wąskie usta są zaciśnięte, a zimne oczy
patrzą na mnie z nienawiścią i bezwzględną zawziętością. Odzywa się znowu i
wtedy dopiero zauważam, że jego twarz pozostaje nieporuszony niczym maska. Mimo
to jego głos dobiega moich uszu. Czy raczej dźwięczy niezależnie od nich. Nie
potrafię dokładnie go zidentyfikować.
– I jak umiera się pod prysznicem – pyta beznamiętnie.
Milczę, bo co niby mógłbym odpowiedzieć. Bardziej zajęty jestem tym, że nie
mogę się ruszyć, a myśl o śpiącej na górze żonie i dzieciach sprawia, że wpadam
w panikę.
– No już, możesz – mówi, a ja czuję, że odzyskuję władzę w nogach. – Idź do
łazienki – rozkazuje, bo nie sposób nazwać inaczej tego tonu.
Choć nie wiem dlaczego, bez wahania wykonuję polecenie. Dziwne. Odnoszę
wrażenie, że raczej sunę równo i jednostajnie nad podłogą niż stawiam kroki. –
To pewnie przez ten zbyt – pocieszam się bez przekonania.
Leżę pod prysznicem golusieńki. Z rozbitej głowy lub tylko nosa – nie widzę
dokładnie, bo ta nie jest zwrócona w moją stronę – sączy się krew. Ciągle
lecąca woda rozcieńcza ją i w odpływie znika przypominająca napój malinowy,
rzadka ciecz. Jestem jakoś dziwnie powykręcany i nie wiem, czy oddycham. Mam
nadzieję, że tak, ale nie założyłbym się o to. Zdecydowanie wyglądam martwo i
ze zgrozą konstatuje, że koszmarna irracjonalność całej sytuacji dziwi mnie coraz
mniej.
– Zdaje się, że to nagła śmierć sercowa – słyszę i wtedy orientuje się, że
stoi tuż za mną. – Nie masz pojęcia o medycynie, więc nie będę cię raczył
szczegółami. Istotne, że jest z tobą na tyle źle, że zjawiam się ja. A możesz
mi wierzyć, że nie fatyguję się do ludzkiego śmiecia na nierokujące pogawędki.
– Umarłem?
– Prawie. Mózg jeszcze pracuje, ale mówiąc szczerze nie oczekiwałbym cudu.
A w twojej sytuacji, to właśnie cud byłby niezbędny. Na tym etapie
przechodzenia do – zdecydowanie nie nazwałbym go lepszym – świata, medycyna
jest raczej bezradna. Zresztą skąd miałby się wziąć tu lekarz? Nim cię ścięło
definitywnie, dzwoniłeś może na pogotowie? – kończy szyderczo.
– Jesteś…?
– Diabłem. To chyba oczywiste. Przyszedłem po twoją duszę.
– A nie czeka aby tu gdzieś obok jakiś mniej upadły anioł? – pytam z pewnym
zadowoleniem zauważając, że moje ciężkie poczucie humoru ma się mimo wszystko
nadal nieźle.
Spogląda na mnie z politowaniem.
– Obawiam się, że są zajęci mniej beznadziejnymi przypadkami. I nie mam tu
na myśli kondycji fizycznej, ale raczej dorobek tudzież całokształt.
– Nie jestem taki zły – stwierdzam niepewnie.
– Byłeś, jak już. Czas przeszły mocno uzasadniony. Wymieniać mógłbym długo,
ale weźmy pierwszy lepszy przykład z brzegu. Kiedy ostatni raz przyjmowałeś
Komunię?
Zaskakuje mnie. Nieprzyjemnie i boleśnie. Czuję mrowienie w – zdaje się, że
mało cielesnym– karku. – Hmm. W sierpniu? – odpowiadam niepewnie.
– W czerwcu, ósmego. A mamy grudzień… – Albo dalej – ciągnie. – Wprawdzie
wybrałeś się trzy razy z dziećmi na roraty, jednak na niedzielnej Mszy Świętej
już się nie zjawiłeś. Pracowałeś! Pamiętaj aby dzień święty święcić! Naprawdę
za każdym razem niesamowicie i niezmiennie bawi mnie ten wasza szczera, debilna
bezmyślność. Macie coś napisane. Czarno na białym. Oczywiste. Przykazania,
Stary i Nowy Testament, nauczanie Kościoła, świadectwa świętych. A wy i tak
wiecie lepiej. No bo przecież tego nie można traktować literalnie! Ważne jest,
by być uczciwym i miłym, a ta cała reszta, to taki dodatek. W dzisiejszych
czasach mniej ważny. I tak dalej w ten kretyński deseń. Jeden z drugim
chłopek-roztropek, mędrek myśli sobie, że wie lepiej, co należy robić, by
wypełniać wolę TegoKtóryPozwoliłMiWykorzystywaćKażdąOkazję! Tego, który nie
wiedzieć czemu stworzył was, a później obiecał, że po śmierci może być wam
jednak dane kontemplować Jego oblicze! Pomimo tego, że ta egzaltowana idiotka
Ewa i jej infantylno-naiwny maż Adam, mając WSZYSTKO, skusili się na NIC!
Pomimo tego, że wprost Mu wykazałem jakim beznadziejnym jesteście ścierwem. I
On śmiał ukarać także i mnie! – wrzeszczy. – Pewnie już słyszałeś kiedyś te
historię, co? Aha, no tak. To tylko taka alegoria. Jaki tam Pan Światła pod
postacią węża, bajki dla dzieci – kończy drwiąco.
Zmienia się. Już nie jest przedsiębiorcą pogrzebowym, ale pełzający, gadem.
Grubym, oślizłym i błyszczącym. Syczy i błyskawicznie zbliża swoją wielką głowę
do mojej. Złe, jednak identyczne jak w człowieczej wersji oczy wbijają się we
mnie ze wstrętem.
– Nienawidzę was – wyrzuca. – Nienawidzę was tak bardzo, że nie jesteście
sobie w stanie tego nawet wyobrazić. To przez was zostałem wygnany sprzed Jego
oblicza! I moim jedynym celem jest zemsta. Aż do końca świata.
Patrzę jak wraca do swojej – z mojego punktu widzenia – dawnej, ludzkiej
postaci. Znów siedzi w fotelu, a ja, tak jak na początku, stoję sparaliżowany
strachem, gdy…
Zjawia się kot. Moja kotka. Człapie powoli. Ziewa. Przeciąga się i patrząc
na niego obojętnie ociera się o poły mojego szlafroka. Ewidentnie jest głodna.
– Ona mnie widzi – mówię z nadzieją, która się właśnie we mnie zatliła. – A
zdaje się, że powinienem być czymś w rodzaju ducha. Czy więc aby coś ci się
jednak nie pomyliło – zdecydowanie nabieram pewności siebie.
Zbywa mnie machnięciem ręki. – Koty są obok. To znaczy tu i tam. Mają ten
przywilej od momentu, gdy On stworzył zwierzęta. Wszystkie oddały mu cześć, a
tylko to jedno odwróciło się obojętnie. Nie pozwolił się nawet pogłaskać. Bo
tak. Oniemiał, ale też rozbawiło Go to tak bardzo, że po wygnaniu z Raju
pozwolił kotom różnić się od innych zwierząt i być wszędzie, nie tylko ludzkim
świecie. Oczywiście kot nie jest tego świadomy. Stąd te wszystkie jego dziwne,
schizofreniczne zachowania i humory. Koty po prostu czują, że coś tu nie
pasuje. Raz wokół sami żywi, za chwilę mignie ktoś umarły. Nie rozumieją tego i
stąd te ich dziwne reakcje. Ale zostawmy koty, bo zdaje się, że twojego
nakarmić będzie musiał jednak ktoś ździebko twardziej stąpający po tym świecie
– zaśmiał się nieprzyjemnie.
Nic nie mówię. Słucham.
– Twój czas dobiegł końca. O niebie zapomnij. Obstawiam piekło, ale w grę
niestety wchodzi również czyściec. Wprawdzie nigdy nie głosowałeś na SLD lub
Platformę i napisałeś kilka śmiesznych tekstów o Tusku i Petru, ale to jednak
za mało by zrównoważyć inne grzechy. Samych zaniechań masz tyle, co dni
dorosłego życia. Liczę jednak, że szala przeważy się na moją stronę.
Przerywa i sprawia wrażenie zamyślonego. Albo to tylko moja wyobraźnia, bo
jego twarz nie wyraża nic poza nienawiścią.
– Wieczność – zdawało mi się, że wymawia to słowo z lubością. – Jak bardzie
nie jesteś w stanie wyobrazić sobie wieczności? – pyta patrząc na mnie
wyczekująco.
Nie odpowiadam, ale chyba też tego nie oczekuje.
– Zdradzę ci więc, że wieczność może być już sama w sobie czymś tak
okrutnym, że w zasadzie nie potrzeba niczego więcej. To niewyobrażalna dla
ludzkich pomiotów, nieskończona, pozbawiona wszelkiej nadziei tęsknota za Jego
miłością. Miałeś jej namiastkę tysiące razy. Bardzo mocno odczułeś jej
obecność, gdy rodziły się Twoje dzieci. Więc pomyśl, że Jego miłość jest googol
googoli razy większa. A Ty ją poczujesz raz, w pełni, i zostanie ci odebrana.
Na zawsze i zawsze. Na wieczność. Na tym polega piekło…
Zaczynam krzyczeć. A może tylko bardzo chciałbym. Nie wiem. Jeżeli jeszcze
takową mam, paniczny strach mrozi mi resztkę krwi w żyłach. Czuję lodowate,
przejmujące zimno. I głos. Inny. Znajomy.
– Tato, tato. Co ci się stało? Poślizgnąłeś się pod prysznicem?
To córka. Patrzy się na mnie lekko wystraszona. Musiała wstać przed
momentem. Rozglądam się otępiały. Leżę, nadal leje się na mnie zimna już woda. Z nosa
cieknie mi krew. Boli głowa. Jestem zziębnięty. Z trudem podnoszę się na
śliskich kafelkach. Cały się trzęsę.
– Tak, tak… – dukam spierzchniętymi ustami. – Musiałem się poślizgnąć
– mówię. Całuję ją zapewniając, że wszystko w porządku. Zakręcam kurek. Wycieram się ręcznikiem. Ubieram szlafrok. Krew tamuję chusteczką.
Wychodzę do pokoju. Siadam wyczerpany i z zziębnięty na kanapie obok córki. Ta
odwraca się mówiąc:
– A wiesz, tatusiku, gdy wstałam przed chwilą pomyślałam, że dziś Wigilia i
pomodlę się za ciebie tak trochę bardziej…
Kotka siedzi wymownie przed miską. Podaję jej jedzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.