Nie wyobrażam sobie wprawdzie, by był
tu ktoś, kto by nie znał nazwiska Banaś, albo komu nazwisko Banaś kojarzyło się
wyłącznie z niegdysiejszym piłkarzem Górnika Zabrze, Janem Banasiem, na wszelki
wypadek jednak przypomnę, że dziś mówimy o byłym ministrze finansów, a
aktualnie szefem Najwyższej Izby Kontroli, Marianie Banasiu. Gdyby dalej ktoś
nie wiedział, co z nim jest nie tak, spieszę wyjaśnić, że niesławna stacja
TVN24, tuż po tym jak ów Banaś został skierowany przez Prawo i Sprawiedliwość na
stanowisko prezesa Najwyższej Izby Kontroli, wyszperała w jego temacie jakieś
kompromitujące zachowania, no i dziś, zgodnie z Konstytucją nie ma takiej
ludzkiej siły, która, poza jego wolną i nieprzymuszoną wolą, mogłaby go z owej
funkcji odwołać.
Muszę oczywiście przyznać, że – swoją
drogą głównie medialna – walka o to, by Banasia zmusić do rezygnacji z
zajmowanego stanowiska jakoś tam mnie zajmuje, natomiast są dwie kwestie, które
w tym całym zamieszaniu uważam za autentycznie warte uwagi. Otóż przede
wszystkim nie jestem w stanie zrozumieć, jak to się dzieje, że nasza opozycja,
co by o niej nie mówić, składająca się jednak z ludzi choćby politycznie
doświadczonych, w ramach starań o odzyskanie władzy, nie była w stanie
zaproponować niczego lepszego niż powtarzanie w nieskończoność jednego
nazwiska, którego przede wszystkim większość Polaków nie zna, a które, nawet
gdyby ktoś tam je rozpoznał, wywołałoby w nim co najwyżej wzruszenie ramion.
Wraca tu wspomnienie niejakiego
Misiewicza. Jest mi dziś bardzo trudno sobie przypomnieć, ile to miesięcy, czy
może i lat ów Misiewicz był wałkowany na wszystkie możliwe strony, w jednym
jedynym celu, by doprowadzić do upadku rząd Prawa i Sprawiedliwości, wiem natomiast,
że jedynym tego widocznym efektem i tak było zaledwie to, że ów Misiewicz stał
się bohaterem filmu Patryka Vegi, i podobnie jak ów film, ostatecznie odszedł w
wieczne zapomnienie. Czy jest naprawdę tak bardzo trudno wyciągać wnioski?
Czy to jest naprawdę takie trudne zrozumieć, że to wszystko wcale tak nie
działa?
No ale pojawia się w tym wszystkim coś znacznie
ciekawszego. Otóż ja nie jestem w stanie wyjść z podziwu dla ludzi, którzy na
dźwięk nazwy Najwyższa Izba Kontroli stają na baczność. Przepraszam bardzo, ale
co to jest takiego szczególnego, że na widok tych trzech literek NIK, wszystkim
nam po plecach przechodzi dreszcz szacunku. Wystarczy przecież zastanowić się
nad samą tą nazwą, nad każdym z jej trzech członów, żeby dojść do wniosku, że
to jest chyba jakiś żart. Jaka „izba”, jakiej „kontroli” i „najwyższa” w jakiej,
przepraszam, konkurencji? Mamy przed sobą jakiś ciężki komunistyczny twór,
którego jedyną realną zasługą w całej ostatniej historii Polski – czy nawet nie
zasługą, ale zaledwie widocznym efektem istnienia – jest to, że media parę razy podały
informacje o tym, że oni gdzieś tam coś skontrolowali, a następnie ogłosili. I
to wszystko. Poza tym – zero. Nic. Przed nami się rozciąga jakaś kompletna fikcja,
z kompletnie fikcyjną nazwą i udaje, że coś znaczy. I w tym wszystkim nagle
pojawia się ów Banaś, który został tego czegoś prezesem i przez sam fakt
piastowania tak rzekomo ważnego stanowiska, staje się osobą wręcz nietykalną, a
to wszystko na wypadek, gdyby źli i skorumpowani politycy chcieli go z tej
pozycji usunąć. Przepraszam jeszcze raz, ale co złych i skorumpowanych
polityków obchodzi jakaś izba kontroli, choćby i najwyższa? Oni nie wystraszyli
się trybunałów, sądów, prokuratorów, policji, służb jawnych i niejawnych, tu i w
Brukseli, a mają się nagle zacząć bać jakiejś „izby kontroli”. Przecież to jest
jakaś komedia.
No i nagle pojawia się ten Banaś jako
jakieś fatum, z którym jeśli Polska sobie nie poradzi, to możemy zacząć
wygaszać oświetlenie. Otóż jeśli idzie o moje zdanie, to bardzo proszę
wszystkich ekscytujących się tą kampanią o opamiętanie, a tych, którzy decydują
o tym i o owym, o to, by tego całego Banasia zostawili w spokoju. Niech on
sobie tam tej całej swojej izbie prezesuje, a jeśli mu będzie szczególnie
zależało, to można mu to stanowisko przydzielić dożywotnio i w tej samej chwili
o tym czymś zapomnieć. Przynajmniej do czasu aż Patryk Vega nakręci swój
sześćdziesiąty siódmy film, tym razem oczywiście zatytułowany po prostu „Burdel pod Banasiem”.
NIK to nie jest pomysł komuchów. To pomysł socjalistów. Został pwołany - NIK znaczy się - w 1919 roku. Poza tym wszystko się zgadza.
OdpowiedzUsuńCosik mi się widzi, że Banaś jak listek figowy, ma przykrywać sprawę brytyjskiego poddanego na etacie naszego ministra finansów.
OdpowiedzUsuń@z boku
UsuńA ja już się zastanawiam, co takiego miała przykryć sprawa owego ministra finansów. Ciekawe, prawda?
"Jaka „izba”, jakiej „kontroli” i „najwyższa” w jakiej, przepraszam, konkurencji? Mamy przed sobą jakiś ciężki komunistyczny twór, którego jedyną realną zasługą w całej ostatniej historii Polski – czy nawet nie zasługą, ale zaledwie widocznym efektem istnienia – jest to, że media parę razy podały informacje o tym, że oni gdzieś tam coś skontrolowali, a następnie ogłosili. I to wszystko. Poza tym – zero. Nic."
OdpowiedzUsuńNo nie. Tak mówić nie można. Bo proszę ja ciebie, znam emerytowanego inspektora Niku, który dzisiaj ma problemy i musi dorabiać jako dozorca w szkole podstawowej. Nie żartuję. I ty twierdzisz że ten NIK to pan Nikt? No przecież dozorca w podstawówie to jest funkcja publiczna, człowiek zaufania. Co nie?
Na szczęście nawet jeśli nazwa NIK budziła jeszcze niedawno jakiś respekt, to pan Kwiatkowski ją skutecznie unieważnił na co najmniej 100 lat.
OdpowiedzUsuń