Przed nami ostatni dzień mijającego nam
szczęśliwie roku, a ja pomyślałem, że zaryzykuję pewien eksperyment. Najpierw
jednak kilka słów wprowadzenia. Otóż przez polityczne zawirowania, jakich
doświadczamy w ostatnich tygodniach, część z nas uległa pewnemu, w moim
przekonaniu, całkowicie nieuzasadnionemu wahnięciu nastroju, w obawie, że to,
co nam w minionym czasie dostarczało tylu radosnych przeżyć, może w jednej
chwili runąć, a to przez to, że politycy opozycji postanowili okupować salę
plenarną Sejmu i to do czasu aż ostatni z nich oszaleje i zostanie objęty
specjalistyczną opieką. Tymczasem ja nie dość, że pozostaję w stałym
przekonaniu, że to co się akurat dzieje, w każdym swoim wymiarze, jedynie
potwierdza fakt, że zmiana władzy, jaka się dokonała w roku 2015, stanowi
zaledwie początek zmian będących jej konsekwencją, których skali nie jesteśmy w
stanie przewidzieć i których my akurat w żadnym wypadku nie powinniśmy się
obawiać, to w dodatku wierzę głęboko w to, że ile razy tracimy z pola widzenia
podstawową prawdę, że zło ostatecznie musi przegrać, zwyczajnie grzeszymy.
Prowadzę tego bloga od ośmiu już lat mam nadzieję, że większość z nas zdążyła
się zorientować, że to co niektórzy nazywają naiwnością, gdy idzie o mnie,
stanowi zwykłą wiarę w zwycięstwo dobra nad złem, no i w konsekwencji w to, że,
jak pięknie powiedział Poeta, wystarczy się nieszczęściu „odejrzeć, jak gdy
artysta, który mierzy swego kształt modelu”, by ono pierzchnęło. A daję słowo,
że było ciężko. Niektórzy z nas do dziś pamiętają rok 2011, kiedy zbliżały się
wybory parlamentarne i w wypowiedzi dla Roberta Mazurka w „Rzeczpospolitej” znany
nam aż nazbyt dobrze prof. Paweł Śpiewak powiedział co następuje: „Jeśli PO
wygra jesienne wybory, to ma wszystko: parlament, rząd, prezydenta, swój
Trybunał Konstytucyjny, rzecznika praw obywatelskich, wkrótce IPN. Ma
telewizje, radia, swoje media. Będą mieli pod kontrolą wszystko, łącznie ze
sportem. […] Ja się tego nie boję, bo nie bardzo wierzę w despotyczne
skłonności PO. Pocieszam się, że to byłby raczej miękki reżim. Dziennikarze
będą się bali mocniej zaatakować Platformę, niezależni eksperci nie będą się
tak wyrywać do krytykowania rządu, sędziowie będą brali pod uwagę to co powie
prezydent Komorowski. Wszyscy będą wiedzieć, że z nimi trzeba się liczyć. […]
Ale będzie to wszystko jakieś miękkie, da się to przeżyć…”
I to jest dobry moment, by
przejść do właściwej części dzisiejszej notki. Otóż każdy pamięta rok jeszcze
wcześniejszy, 2010, no i jego ostateczne zamknięcie, kiedy wielu z nas,
pozostając całkowicie nieświadomymi tego, co nas spotkało, w całkowitej
beztrosce udawało się na zabawy sylwestrowe, no a myśmy tu się zamartwiali owym
„końcem świata”. Ja natomiast 31 grudnia 2010 roku opublikowałem na tym blogu
tekst napisany wspólnie z naszym dobrym księdzem Rafałem Krakowiakiem, który
wówczas miał nam dawać nadzieję, no a który dziś, na fali owej radości, którą
wszyscy czujemy, pozostaje wyłącznie świadectwem czasów.
A zatem, proszę, zajrzyjmy w
tamtą ciemność i spróbujmy się zastanowić, jak to jest z tym, co się wydaje
ostateczne, a tak naprawdę nie jest nawet chwilą. Dziękuję wszystkim za miniony
rok, za stałą obecność, za cenne komentarze, no i wreszcie kupowanie książek.
Jestem pewien, że z obopólną korzyścią. Do siego!
Kończy się
ten straszny rok i wypadałoby go jakoś podsumować. Pewne próby, naturalnie już
się na tym blogu pojawiły, i jeśli tylko opierać się na tym, co tu zostało
powiedziane, wygląda na to, że minione 12 miesięcy, to tak naprawdę tylko ta
straszna zbrodnia 10 kwietnia i wszystko, co w związku z nią nastąpiło. Nie ma
znaczenia ani rząd, ani prezydent, ani zima, ani powodzie, ani pociągi… Nic.
Wszystko, cokolwiek się przez ten rok zdarzyło, traci swoje znaczenie wobec
tego nieszczęścia z 10 kwietnia, i tej straszliwej profanacji, jaka nastąpiła w
kolejnych miesiącach.
Są tacy,
którzy mówią, że poza wyeliminowaniem Lecha Kaczyńskiego z podstawowej rozgrywki,
System zanotował na swoim koncie jeszcze jedno osiągnięcie. Otóż – pomijając
sprzyjającą pogodę, a więc powodzie i śnieżyce – udało się osiągnąć stan, kiedy
to całą uwagę opinii publicznej skutecznie odwrócono od dramatycznego i
zawstydzającego stanu rządów, koncentrując publiczną uwagę albo na samej
katastrofie, ewentualnie na przepychankach o pamięć po pomordowanych w tamtej
mgle.
Stoimy w
obliczu końca roku – tego strasznego, bezprecedensowego roku – i nawet jeśli na
moment w świadomości publicznej pojawia się nazwisko jednego z ministrów, z
sugestią, że jego los pozostaje wielką narodową zagadką, nikomu nic nie grozi.
Ani mordercom, ani idiotom. Jest tylko ten krzyż i ta pamięć przerzucana z rąk
do rąk, jak gorący – nomen omen – kartofel.
Niedawno
cytowałem tu Jadwigę Staniszkis, która twierdzi, że sytuacja, w jakiej znalazła
się Polska jest w pewnym sensie wyjątkowa nawet nie przez to, ze ktoś jednym
gestem zamordował nam prezydenta plus dziesiątki czołowych postaci życia
publicznego, a Polska nawet nie drgnęła, ale przez to, że jej losy są od paru
lat w rękach bandy fuszerów, ludzi modelowo niekompetentnych i skorumpowanych
do szpiku kości,. a społeczeństwo robi wrażenie, jakby całe to nieszczęście ich
nie dotyczyło. Staniszkis tłumaczy, że jeśli nie ma pewnych mechanizmów
społecznej samokontroli, to dopóki nie wydarzy się katastrofa, ludzi można
oszukiwać w nieskończoność. Przy ich bardzo aktywnej zresztą współpracy.
Dziś cały
dzień krąży po publicznej przestrzeni wiadomość, której prawdziwości, jak się
zdaje, zaprzecza już tylko wyłącznie sam zainteresowany, a więc rząd, że za
kilka lat w Polsce dojdzie do takiego krachu systemu emerytalnego, że znaczna
część społeczeństwa zostanie wręcz fizycznie unicestwiona. Sytuacja ta, według nadchodzących
do nas informacji, jest bezpośrednim wynikiem, z jednej strony realnej
nieudolności rządu, a z drugiej oczywistego już dla wszystkich koncentrowania
całego procesu rządzenia krajem na walce o, z jednej strony wyeliminowanie ze
sceny politycznej wszelkiej liczącej się opozycji, a z drugiej o doraźne
utrzymanie sondażowego poparcia, a więc tak naprawdę o nieoddanie władzy.
Oglądam dzisiejsze wydanie sztandarowego programu wysłanego przez System na
odcinek codziennej propagandy, i wśród żartobliwych komentarzy na temat tego,
jak to premier Tusk sobie nie radzi z materią, uderza mnie wysłany przez
jednego z obywateli esemes o następującej treści: „Pozdrowienia dla mojej Gosi
– rozkoszosi”. Czy jakoś tak. Straszne. Jeśli się nad tym zastanowić, to mamy
do czynienia z autentycznym horrorem.
Ktoś kiedyś –
jestem pewien, że nawet nie przeczuwając trafności tego wynalazku – ukuł epitet
‘lemingi’, kierując go w stronę ludzi, którzy dali się zwieść najbardziej
prymitywnej propagandzie i którzy oddali swoje wszystkie emocje i całe serca
projektowi z gruntu fałszywemu, czy wręcz, jak się okazuje dziś, zbrodniczemu.
Dlaczego lemingi? Nie wiem. Nie ja byłem autorem tego żartu, ale domyślam się,
że chodziło ów symboliczny wręcz pęd owych zwierząt do samounicestwienia.
Myślę, że ten
moment jest równie dobry jak każdy inny, by przedstawić tu pewną historię, jak
najbardziej autentyczną. Otóż w mieście Łodzi opowiada się anegdotę o jednym ze
słynnych Lodzermenschów, XIX-wiecznym królu bawełny, bajecznie bogatym Izraelu
Kalmanowiczu Poznańskim. Ówże Poznański wybudował sobie pałac, który w zamyśle
miał swoim przepychem przewyższać wszystko, co inni łódzcy przemysłowcy
wybudowali, bądź mieli wybudować. Ostateczny
efekt choć imponujący – dzięki m.in. nasyceniu obiektu dużą ilością żyrandoli i
dywanów – nie do końca zadowolił Izraela, ponieważ pałacowi brakowało tego
czegoś, co jest nie tylko bogate, ale przede wszystkim niepowtarzalne, jedyne w
świecie, ekstrawaganckie i z nóg powalające.
Dla pognębienia
swoich konkurentów i ku podziwowi gawiedzi, postanowił więc Poznański, by
podłogę pałacowej sali balowej (ok. 500 m. kw.) wyłożyć złotymi rublówkami. W
tym momencie, w życiu tego, zdawało się, wszechmocnego człowieka, pojawił się
problem. Problem ów nie dotyczył oczywiście kwestii finansowych, lecz był jak
najbardziej natury politycznej. Jeśli bowiem wyłoży się posadzkę rublowymi
monetami, to tym samym albo będzie się deptać, obecne na owych monetach oblicze
miłościwie panującego cara, albo też w tak niecny sposób potraktuje się
wizerunek rosyjskiego orła z dwiema głowami. Izrael Kalmanowicz obawiał się, że
ta niezręczna sytuacja może doprowadzić do oskarżenia go o obrazę majestatu,
oraz niekorzystnie wpłynąć na jego handlowe stosunki z olbrzymim rosyjskim
rynkiem. Dlatego też, nie chcąc porzucać swego wspaniałego pomysłu, i nie chcąc
też narażać się na wyżej wymienione nieprzyjemności, zapytał rosyjskich
urzędników – niektórzy mówią, że zapytał listownie samego cara – w jaki sposób
posadzkarze mają owe monety układać: awersem do góry, czy może rewersem?
Uzyskał
odpowiedź, której Salomon by się nie powstydził: ani awersem, ani rewersem,
lecz na sztorc. Poznański z odpowiedzi bardzo się ucieszył i swój projekt
wprowadził w fazę realizacji. Niestety natrafił nagle na opór materii, lub
inaczej mówiąc, praktyczne wymogi życia, które były tak wielkie, że musiał ze
swego pomysłu zrezygnować. Okazało się bowiem – być może powiedział mu to jeden
z tych prostych posadzkarzy – że ustawione na sztorc rublówki spowodują na tyle
duże nierówności podłogi, iż kłopot będzie nawet z chodzeniem po niej, nie
mówiąc już o tańczeniu. Oprócz tego, owych ustawionych na sztorc monet będzie
trzeba zorganizować tak wiele, że wszystko wskazuje na to, iż pod ich ciężarem
podłoga zbudowanej na piętrze sali, po prostu się zarwie.
Przytaczam
tę anegdotę, ponieważ jest ona – jak sądzę – niezłą ilustracją tych wszystkich
zjawisk, z którymi ostatnio mamy wielokrotnie do czynienia, a o których
fragmencie wspomniałem wyżej. Owe zjawiska dotyczą ludzi z tzw. sfery
publicznej, którzy coś w Polsce znaczą, albo wydaje im się, że coś znaczą.
Ludzie ci mają dość duży potencjał, który zawdzięczają swoim rzeczywistym
zaletom, bądź też – delikatnie rzecz ujmując – „sprzyjającemu splotowi
okoliczności”, gdzie być może słowo „splot” jest najważniejsze. Owi ludzie mogą
być bardzo bądź średnio utalentowanymi artystami, zatroskanymi o bezpieczeństwo
obywateli, oraz o los chorych i emerytów państwowymi urzędnikami, bardzo
niezależnymi i wnikliwymi ekspertami, oddającymi hołd bohaterom
parlamentarzystami i samorządowcami, a nawet twardymi, zdecydowanymi,
trzymającymi krótko podwładnych przywódcami. Ci wszyscy ludzie – podobnie jak
ongiś Izrael Poznański – mają lepsze bądź gorsze pomysły na siebie samych, tzn.
na to jak się zaprezentować, jak się sprzedać, a nawet na to, jak być
pożytecznym.
Niestety, tym
wszystkim dobrym ludziom towarzyszy świadomość, że choć wiele znaczą, to jednak
istnieją w świecie tacy – jak ongiś car, czy ruski urzędnik – którzy znaczą
jeszcze więcej i z tego powodu warto zdobyć ich przychylność, albo przynajmniej
dołożyć wszelkich starań, by się im nie narazić. Owi „znaczący więcej”, są po
prostu silniejsi – co nie znaczy, że mądrzejsi – i z tej właśnie racji oni decydują,
czy wspomniane wyżej pomysły dobrych ludzi na siebie samych będą zaakceptowane,
czy też – nazwijmy to tak – wyśmiane.
Ci, którzy
„znaczą więcej” to dysponenci kija i marchewki, z którymi (z ich interesami,
znajomościami, powiązaniami, wrażliwością, upodobaniami itp.) trzeba się liczyć
jeśli się chce zaistnieć, a po zaistnieniu marchewkę konsumować.
Z jednej
strony, w życiu publicznym mamy więc do czynienia z agresywną prezentacją
rzeczywistych, bądź domniemanych, rokujących nadzieję na społeczny aplauz cech,
prezentacją dokonywana przez ludzi, których znaczenie jest tak naprawdę
fasadowe, a z drugiej strony są rzeczywiste, nie-fasadowe interesy, znajomości,
powiązania, wrażliwość i upodobania tych „znaczących więcej”, oraz wytyczona
przez nich dość płynna granica, której z tych czy innych względów (znanych
niektórym, a może i krewnym i znajomym owych ‘niektórych’) nie może przekroczyć
nawet najbardziej społecznie wrażliwy urzędnik, niezależny ekspert, czy twardy
przywódca.
W ciągu minionych
kilku/kilkunastu/kilkudziesięciu lat mogliśmy się przekonać, że pomysły ludzi,
którzy wiele znaczą, oraz tych, którzy znaczą jeszcze więcej, dały efekt dla
Polski dość opłakany. Nagromadzenie głupoty, marnotrawstwa, niesprawiedliwości
i zwykłej złej woli jest niekiedy tak duże, że albo „chodzić się już nie daje”,
albo wręcz wszystko „grozi zawaleniem”.
Oczywiście,
fasada – nie bacząc na opór materii – mówi, że wszystko jest super, a ci,
którzy „znaczą więcej” z zasady nic nie mówią (chyba, że się zdenerwują, bo
wtedy gadają o dzikim kraju i o tym, by odpieprzyć się od ich pieniędzy i ich
znajomych), bo też z zasady opłakany stan TEGO KRAJU niewiele ich obchodzi.
Gdzieś w tym
wszystkim zniknęli nam posadzkarze. Oni na razie dość posłusznie wykonują
najgłupsze nawet projekty. Ale rozsądek w nich zwycięży. I wcześniej czy
później powiedzą: Tak nie można! To jest głupie! To jest niesprawiedliwe! To
jest złe! I choć podobno – jak niedawno sugerowała prof. Staniszkis – ludzie
postępują w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem dopiero wówczas, gdy wyczerpią już
wszelkie inne możliwości, to jednak mimo wszystko mam mocną nadzieję, że już
wkrótce skończy się czas fasady, ale także tego, co znajduje się poza fasadą.
Jeśli ktoś wcześniej nie miał okazji czytać tekstów naszego kochanego
księdza Krakowiaka, zachęcam do kupowania książki z listami od Zyty Gilowskiej,
gdzie i dla niego znalazło się godne miejsce. Do nabycia tu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.