wtorek, 6 grudnia 2016

Wrocław - Pietuszki z Louisem C.K.

Byliśmy w tym Wrocławiu i ponieważ u ojca Rachmajdy było już po kolacji, w sobotni wieczór udaliśmy się w okolice Rynku, żeby coś zjeść. Tak się złożyło, że Wrocław na swój szczególny sposób świętował zbliżające się Boże Narodzenie i w mieście odbywał się tak zwany Jarmark Przedświąteczny, co polegało na tym, że cały Rynek i okoliczne ulice były zapełnione budami z piwem i z tanim jedzeniem, oraz tłumem najczęściej rozwrzeszczanej i nawalonej młodzieży. O tym, że my dwaj wyglądamy tam jak chandlerowska tarantula na porcji biszkopta, dowiedzieliśmy się już przy pierwszej próbie przebicia się przez ów tłum, kiedy to zupełnie znikąd wyskoczył na nas jakiś umyślny, proponując nam „darmowy striptease”, po nim następny i następny, a na końcu zupełnie zwykła dziewczyna w wieku licealnym z dokładnie z tą samą ofertą. W tym momencie zrobiło nam się już tak wstyd, żeśmy zaczęli wiać z tego Rynku w tempie dwóch ruskich sputników z demobilu. A skoro doszliśmy do tego, to opowiem coś jeszcze.
Myślę, że większość czytelników tego bloga nigdy nie słyszało o dziś chyba jednej z najbardziej znanych gwiazd amerykańskiego stand-upu, komiku występującym pod scenicznym imieniem Luis CK. Ja akurat Luisa CK oglądam od pewnego już czasu i mam do niego stosunek idealnie ambiwalentny. Z jednej mianowicie strony, uważam, że kiedy on jest dobry, to jest zwyczajnie najlepszy, natomiast kiedy jest do dupy, od niego gorszy jest tylko Kabaret Neo-Nówka. Dziwne to bardzo, ale tak to właśnie widzę i gotów jestem się o to kłócić. Kiedy Luis CK jest słaby, od niego gorsza jest już tylko Neo-Nówka, a kiedy się rozkręci, to jest już ostatnia stacja. Dziś trafiłem na jego bardzo króciutki występ, który zrobił na mnie takie wrażenie, że pomyślałem się owym wrażeniem podzielić. Jeśli ktoś, jak na przykład Gabriel, języka nie zna, to niech wpadnie jutro. Wszystkim pozostałym, naprawdę polecam. Zawsze można sobie włączyć angielskie napisy. Będzie łatwiej. Mocne I moim zdaniem bardzo adekwatne.



Ta końcówka jest porażająca: „Spojrzał na mnie i się roześmiał. No i ja się roześmiałem. I to był jedyny człowiek, z którym miałem w Związku Sowieckim jakikolwiek kontakt. I wtedy zrozumiałem, po co tam pojechałem: by zrozumieć, jak życie potrafi być straszne… i jak jednocześnie kurwa śmieszne”.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można znaleźć wszystkie moje książki.

3 komentarze:

  1. Ja zrozumiałem to stojąc w najdłuższej kolejce mojego życia do Ermitażu. Stał tam obok mnie turysta z UK. Całe trzy godziny spędzone w tej kolejce przekonywał mnie w jak wspaniałym systemie przyszło nam żyć. Równość, bezpłatne szkoły, przedszkola, bezpłatna służba zdrowia. Był rok 1989. To co ja mówiłem mu o systemie wydawało mu się śmieszne, to co on mówił do mnie było straszne.
    Takie niewiarygodne leningradzkie jeszcze przygody.

    OdpowiedzUsuń
  2. @betacool
    W Rosji nie byłem, ale parę takich rozmów, owszem, odbyłem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tylko z perspektywy czasu, wydaje mi się, że to taka symboliczna kojejna do Unii Europejskiej była.
    Piękne obrazy, które ujrzysz, w zamian za poświęcenie odrobiny swego życia pod kuratelą gości, którzy co prawda nigdy nie żyli w świecie, który tworzą, ale i tak wiedzą lepiej.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...