Z Wrocławia wróciłem późno w nocy i choć tradycyjnie
chciałem podzielić się kilkoma refleksjami związanymi ściśle z targami,
zupełnie niespodziewanie pojawił się temat, z którym, nie to, że nie mogę, ale
zwyczajnie nie chcę czekać. Otóż w pociągu Wrocław – Katowice, przez całą
drogę, naprzeciwko siebie miałem młodego intelektualistę w wieku studenckim, z
klasycznym intelektualnym zarostem, z klasycznymi wielkimi słuchawkami na
uszach firmy Sennheiser i z klasycznym intelektualnym skupieniem na twarzy czytającego
książkę pod tytułem „Harry Potter i przeklęte dziecko”. A ja sobie pomyślałem, że
ów widok stanowi doskonały komentarz do tego, czego byliśmy świadkami podczas
targów, gdzie przy stoisku obok nas stał sobie mniej więcej taki sam
intelektualista, autor dwóch czy trzech książek z gatunku tak zwanego „fantasy”
i sprzedawał po dwa złote losy, za które można było wygrać albo cukierka, albo
jego autograf. Przyznam szczerze, że nie miałem okazji sprawdzić, w jaki
dokładnie sposób zorganizowana była owa loteria, w każdym razie ów młody autor
stał za swoim stolikiem, przed nim leżała kartka z napisem „loteria z
autografem – 2 zł los”, w ręku trzymał reklamówkę w której grzechotały losy i
każdego przechodzącego czytelnika zachęcał słowami: „Czy lubisz książki fantasy?”
Ludzie podchodzili, dawali pisarzowi po dwa złote, wygrywali cukierka, no a
potem ewentualnie kupowali książkę, niestety już bez autografu. Jak mówię, nie zaobserwowałem dokładnej
metody owej promocji, ale tak to mniej więcej wyglądało.
Myślałem sobie o tym całym „fantasy”,
kiedy moim oczom ukazał się ów student w słuchawkach Sennheiser, zatopiony w
książce o Harrym Potterze i przeklętym dziecku i pomyślałem sobie, że jest
dobry moment, by przypomnieć dość stary już tekst o autorce Rowling właśnie i
jej słynnym dziele. Zapraszam apeluję po raz nie wiem który, z coraz mniejszą
nadzieją na sukces, o opamiętanie. Tym razem może najbardziej do tych dwóch zupełnie
fantastycznych dziewcząt, które w piątek i w sobotę pojawiły się na naszym
stoisku, uradowały nas swoim niezwykłym urokiem, kupiły nasze książki i w
pewnym momencie dzielnie przyznały się, że lubią Harrego Pottera.
Wczoraj dałem klapsa młodszej Toyahównie,
ponieważ zachowała się nieładnie. Mówiąc „dałem klapsa” mam na myśli to, że ją
walnąłem w tyłek. Efekt był taki, że ona – czując wcześniej, co się święci –
wykonała półobrót, klaps mi źle siadł, w związku z tym mnie ręka zdecydowania
bardziej zabolała, niż ją pupa, a moja żona się na mnie obraziła, że ona sobie
nie życzy, żebym bił jej córkę. Oczywiście, swoje trzy grosze musiało dorzucić
moje dziecko, mówiąc mi, że ona ma szesnaście lat i mam jej nie bić. Na co ja
odpowiedziałem jej, że nawet jak ona będzie miała sześćdziesiąt lat, a ja
jeszcze będę żył, jak mi coś zmaluje to będę ją lał bez mrugnięcia okiem, bo
jest moim dzieckiem, które kocham i kropka.
Ten akurat fragment udał mi się mniej
więcej tak samo, jak sam klaps, bo dziecko poczuło rozbawienie i zaczęło
chichotać. Rozumiecie? Ją bardzo rozśmieszył pomysł, że jako leciwy staruszek,
będę ją sobie ustawiał. Co za bezczelność! Ja nie jestem śmieszny!!!!!
Wypraszam sobie!
W każdym razie, dziś, kiedy robię gołąbki
dla niej i dla reszty mojej rodziny, chodzi mi po głowie ten klaps i różne
poboczne myśli. Ponieważ akurat gotuje się druga kapusta, siadłem na chwilę,
żeby chociaż zacząć ten dzisiejszy wpis. I przypomina mi się film, polski,
zrobiony jeszcze wtedy, gdy polskie filmy dało się z przyjemnością oglądać,
zatytułowany „Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy”. Chodzi o to, że
Maklakiewicz gra człowieka, który właśnie wyszedł z więzienia, mieszka z matką
staruszką, która go utrzymuje i od czasu do czasu, ponieważ go bardzo kocha,
daje mu parę złotych na to, żeby on mógł się z kolegami schlać. Któregoś dnia,
pod klasyczną PRL-owską budką z piwem zaczepia go dzielnicowy i pyta, czy mu
nie wstyd być na utrzymaniu starej matki: I wówczas Maklakiewicz mówi tak:
„Dopóki człowiek ma matkę, pozostaje dzieckiem. Gdy ją straci, dba o swoje
utrzymanie. Tu wiek nie ma nic do rzeczy”. Scena ta, z punktu widzenia
dzisiejszych standardów, a pewnie i wszelkich standardów, jest absolutnie
horrendalna. Jeśli się nad nią zastanowić, to od czasu jak Jezus powiedział
ewangelistom o niebieskich ptakach, nie było zdania równie porażającego w swoim
przesłaniu. Jak by ktoś nie wiedział, to dodam tylko, że za tym akurat stoi Jan
Himilsbach. Podobnie jak Maklakiewicz, pijak. I podobnie jak ja – degenerat.
Przypomniał mi się ten cudowny polski
film, a po nim, natychmiast inny, już nie polski, ale normalny – hollywoodzki.
Też stary, z 1984 roku, a zatytułowany „Miejsca w sercu”. Sally Field gra
kobietę, której mąż nagle umiera, zostawiając ją z czworgiem chyba dzieci. Dzieci
jak dzieci – zwykłe. Ani bardzo grzeczne, ani bardzo niegrzeczne. Tyle że, może
dlatego, że akcja filmu dzieje się jeszcze w starych bardzo czasach, nie chodzą
w bejsbolówkach, ani w kapturach, ani nie mają tatuaży, ani kolczyków w nosie i
w pępkach. A ona też – klasyczna wdowa, która całe życie doskonale wiedziała co
ma robić, żeby rodzina funkcjonowała, ale też świetnie wiedziała, że są rzeczy,
o które ona dbać nie musi, bo od tego ma męża. Pewnego razu, najstarszy syn
chuligani się i wypada go ukarać. Niestety Field nie wie, jak, a przede
wszystkim, jakie kary, się wyznacza i wymierza. Więc zwraca się do tego
niegrzecznego, najstarszego syna z kluczowym pytaniem: „Co by zrobił ojciec?” I
wtedy ten chłopak najpierw się zastanawia i szczerze odpowiada, że o ile on
dobrze pamięta to by mu wlepił pięć (a może dziesięć – tym razem ja nie
pamiętam) pasów na tyłek. No i je zbiera, praktycznie wymuszając je na biednej
matce.
Co mi strzeliło do głowy, żeby opowiadać
filmy? Część tej zagadki została już wyjaśniona. Ale oczywiście, powodów jest
więcej i z pewnością ważniejszych. Pierwszy jest taki, że obiecałem napisać,
dlaczego podoba mi się książka A.A. Milne o Kubusiu Puchatku, i dlaczego nie
podoba mi się cykl książek o Harrym Potterze. A żeby cokolwiek napisać, należy
to pisanie jakoś zacząć. A zatem, proszę potraktować to co wyżej jako wstęp.
Jest jednak i inny powód takiego a nie innego wstępu. Chciałem najlepiej jak
umiem pokazać, co mnie przyciąga, jeśli idzie o sztukę, taką jak film, czy
literatura, a więc jeśli idzie o wykreowaną opowieść, lub obraz. Chodzi bowiem
zawsze tylko o to, żeby to przede wszystkim było coś tak prostego, że aż
zwalającego z nóg. A poza tym, żeby to było opowiedziane w taki sposób, że
słuchając tej opowieści, człowiek zapomina, że oddycha. A to jest zadanie nie
do wykonania przez byle kogo. Tego się nie da zrobić tak, że ktoś w ramach
pijackiej, albo po-pijackiej przygody, przeżyje coś, co wyda mu się zabawne i
uzna, że to on w takim razie napisze na ten temat całą książkę, albo nakręci o
tym cały film. Dodatkowo, nie może być tak, że ktoś, zastanawiając się nad
własnym życiem, wpadnie na pomysł, że właściwie, skoro nie udało mu się dostać
na medycynę, czy zatrudnić w banku, można by zostać artystą i od tego czasu
zaczyna się wyłącznie zajmować szukaniem odpowiednich kontaktów. Krótko mówiąc,
jeśli chce się malować obrazy, pisać książki, układać piosenki, kręcić wielkie
filmy, czy grać piękne melodie na instrumencie i liczyć na to, że się to
sprzeda, trzeba być jednym ze stu tysięcy, a nie jednym z dziesięciu.
Albo trzeba się znaleźć w odpowiednim
miejscu i w odpowiednim czasie. A to miejsce i czas, wcale nie muszą być
wybrane bardzo uczciwie. Nie wiem na pewno, czy to co opowiada o sobie ani
Rowling jest prawdą, ale oficjalna wersja jest taka, że ona kiedyś nabazgrała
parę słów w knajpie na chusteczce do nosa i jej wyszedł Harry Potter. Z tym
świstkiem bibułki poszła do któregoś wydawcy i w ten sposób stała się
najsłynniejszą i najbogatszą autorką książek dla dzieci na świecie. I to jest
pierwszy powód, dla którego twierdzę, że za całą tą histerią związaną z
Potterem stoi zwykłe oszustwo. Przypadki się zdarzają, ale nie w taki sposób.
Talenty również spadają na nas z nieba, ale nie ot tak sobie. Najlepszym
dowodem na to, że cudów nie ma, a wszystko jest bardzo starannie planowane,
jest choćby kompletnie zapomniany i zlekceważony talent człowieka o imieniu
Schmaletz, o którym kiedyś tu wspomniałem. Nawet Al Cooper i Mike Bloomfield,
kiedy nagrywali z Dylanem Highway 61 Revisited, byli wielkimi gitarzystami już
wcześniej, a Cooper na tyle wybitnym i zdeterminowanym muzykiem, że nawet mógł
sobie pozwolić na to, by grać nagle na organach.
Ale wracajmy do Pottera. Jego wyjątkowa
bylejakość opiera się nie na jednym filarze – czyli na bylejakości talentu jego
autorki – lecz na trzech bardzo mocnych podstawach. Jeden, to wspomniany już
styl pisarski. Ta książka napisana jest w taki sposób, że każdy przeciętny
copywriter w każdym przeciętnym wydawnictwie umie tak pisać. Tam nie ma jednego
zdania, które wskazywałoby na to, że ona potrafi więcej, niż ktokolwiek inny,
będący w tym zawodzie. Co więcej, skoro już pojawił się ten copywriter, cała
narracja i cała fabuła tej książki prowadzona jest tak, jakby pisała ją nie
jedna osoba, lec kilka. Efekt jest taki, że Harry widzi lustro, nagle z lustra
wychodzi potwór, ale kiedy już go ma zabić, Harry wypowiada zaklęcie i w tym
momencie zamienia się w sowę i wylatuje przez okno. Tymczasem okazuje się, że
sowa, w którą on się zamienił nie umie latać, bo kiedy wypowiadał zaklęcie, coś
mu się pomyliło i przez tą swoją pomyłkę sprowadził Valdemorta i zmienił go w
sowę i teraz Harry jest Valdemortem … i tak to się ciągnie. Dokładnie na
zasadzie telenoweli. Albo jeszcze gorzej. Kiedyś grałem na komputerze Atari w
taką grę, gdzie trzeba było wybierać jedną z dróg. Idziesz albo do lasu, albo
na polanę? Wybierasz las. W tej sytuacji rozpalasz ognisko, czy zbierasz
grzyby? Zbierasz grzyby. Skoro zbierasz grzyby – znajdujesz złotą monetę, czy
pięknego grzyba? Znajdujesz monetę… I w ten sposób do usranego końca. Oto
fabuła Harrego Pottera. Nie istnieje żaden logiczny i przemyślany plan, lecz
wyłącznie seria epizodów, z których każdy wynika z poprzedniego i które można
ciągnąć w nieskończoność, do czasu jak ktoś nie powie: „Panowie, kończmy” i
wtedy wszyscy giną, albo się żenią, albo ulatują w kosmos.
Obrońcy Harrego Pottera twierdzą, że to
wszystko jest nieważne, bo to jest książka dla dzieci i liczy się przygoda i
przesłanie. A przesłaniem jest przyjaźń, wierność, miłość, więc dzieci –
czytelnicy tej książki – mają wszystko co trzeba, żeby się przez nią stać
lepszymi i mądrzejszymi ludźmi. A to, że świat przedstawiony w książce, to
świat czarów i czarodziei, tylko wzmacnia dziecięcą wyobraźnię i też przez to
czyni ich lepszymi. Tyle że to nieprawda. W przygodach Harrego Pottera nie ma
ani miłości, ani przyjaźni, ani wierności, ani nawet zdrady. Jedyne co tam jest
to kompletny chaos i przypadek, który jest wynikiem tego, że w tamtym świecie
hula nieustanna magia, gdzie wszyscy rzucają na siebie zaklęcia i wszyscy
wszystkich chcą zniszczyć, lub uratować. Każdy w każdym momencie może stać się albo
dobry, albo zły, zależnie albo od fantazji osoby, która aktualnie pisze kolejny
rozdział, albo od potrzeb scenariuszowych. Dodatkowo jeszcze, ta magia, która
trzyma w kleszczach jakikolwiek sensowny kształt tej opowieści i która się
nigdy nie kończy, bo wszyscy są magikami równie wybitnymi jak i kompletnie
nieudanymi, nie jest magią prawdziwą, a więc magią na widok której moglibyśmy
sobie pomyśleć, że oto jest coś o czym nigdy wcześniej nawet nie pomyśleliśmy,
ale magią w takiej postaci, jak ją mógłby sobie wyobrazić każdy głupek. A więc
lustra, z których coś wyłazi, albo stoły, które zaczynają chodzić, albo
samochód, który fruwa. I to ma rozbudzać wyobraźnię dzieci? Dziękuję bardzo.
Wolę Lethal Weapon IV. Przynajmniej tam ktoś jest lepszy, lub silniejszy, lub
mądrzejszy i nie jestem wystawiony na rozwiązania takie, jakie są w Potterze,
gdzie nawet największy czarodziej świata, czyli Dumbledore co drugi dzień jest
głupi, niesprawiedliwy, albo kompletnie nieprzytomny, a jedyne co potrafi
naprawdę, to robić magiczne sztuczki prosto z programu David Coppperfield Show.
No i jest jeszcze jeden aspekt tej książki,
czy serii książek, który sprawia, że ona stała się tak popularna i która
uczyniła z Rowling gwiazdę. Chodzi mi o ten podstawowy, a zarazem jedyny pomysł
na ten projekt. W normalnych bajkach było zawsze tak, że istniał świat realny i
świat czarodziejski. Przygoda polegała na tym, że niekiedy świat czarodziejski
przenikał do świata naszego i z tego się coś tam ciekawego rodziło. Tu, jak się
zdaje, po raz pierwszy zostało zaproponowane takie rozwiązanie, że to wszystko
jest naszym światem, z tą różnica, że – jak się okazuje – niektórzy z naszych sąsiadów
i znajomych to czarodzieje. I oni są od nas lepsi, więksi, szlachetniejsi,
jakby wybrani. Oni są elitą. Okazuje się, że istnieje może i tu, za rogiem,
świat równoległy, gdzie niektórzy z nas spędzają czas wtedy, kiedy ich nie
widzimy. Oczywiście, przygody Harrego Pottera nie mogły pokazać tamtego świata
w sposób zbyt egzotyczny, raz że autorzy tej książki ani by tego dobrze zrobić
nie potrafili, ani im by się nie chciało, a przede wszystkim dlatego, że ci
czarodzieje muszą być tacy jak my, bo inaczej dziecięcy czytelnik nic by z tego
co tam się dzieje nie zrozumiał. A więc oni ściągają na lekcjach, na święta
mają choinkę, jedzą jajecznicę, i oczywiście jeżdżą pociągiem z przedziałami.
Mimo to jednak, tylko pozornie są tacy jak my, ponieważ kiedy ich zobaczymy na
tle zwykłych ludzi, czyli tzw. mugoli, którzy są po prostu nicnieznaczącym
robactwem, zobaczymy, że między nami a nimi jest cały kosmos. Oni są wybrani.
I to jest właśnie aksjologia powieści
Rowling. Jeśli chcesz się wydostać ze świata mugoli, musisz stać się
czarodziejem. A do tego nie potrzebujesz ani inaczej się ubierać, jeść tego
czego nie lubisz, więcej się uczyć, mieć mniej wad, czy słabości, być ładnym,
czy przystojnym, Wystarczy że się zdeklarujesz, że chcesz do nich przystąpić. A
więc zostać czarodziejem. Ciekawa sprawa, w Kamieniu filozoficznym Dumbledore
mówi w pewnym momencie tak: „Scars can come in useful.I have one myself above
my left knee which is a perfect map of the London Underground”, co po polsku
brzmi tak: “Blizny mogą się przydać. Sam mam jedną nad lewym kolanem, jest
doskonałym planem londyńskiego metra”. O co chodzi z tym metrem i z tymi
bliznami. Co ta głupkowata z pozoru informacja może powiedzieć dziecku, które
jedyne co z tego wszystkiego wie, to to, że chciałoby zostać czarodziejem, jak
Harry Potter? Dokładnie nic. Fakt jest jednak taki, że dla światowej masonerii,
londyńskie metro stanowi symbol ich zwycięstwa i władzy. Plan londyńskiego
metra dokładnie bowiem odzwierciedla układ kabały, a więc jednego z
podstawowych dla masońskiej symboliki znaku http://www.johncoulthart.com/pantechnicon/kabbalah.html.
A to, że o tej „koincydencji” w swojej piosence Station to Station nie do końca
popowy piosenkarz David Bowie śpiewa "Here are we, one magical movement
from Kether to Malkuth", wcale nie trywializuje problemu, lecz wręcz
przeciwnie.
Pomijając ogólne wrażenie, wynikające z
całego szeregu śladów, tropów i okoliczności, jest to jedyny dla mnie
całkowicie jednoznaczny dowód, że Harry Potter ma ukryte inspiracje masońskie.
I nawet jeśli w kolejce do komentowania tego wpisu stoi już cała masa osób,
które gotowe są mi zarzucać obsesje i brak powagi, ja mam wciąż jedno pytanie:
Po ciężką cholerę Dumbledore w powieści Rowling ma tę bliznę? Tak sobie? To
taki żart? Taki kaprys? To jest nic nie znacząca zabawa? Dziękuję bardzo, ale
ja się w kabałę bawić nie mam ochoty. Szczególnie gdy ona jest mi wrzucana
podstępnie. A ja jeszcze wiem coś więcej. Że w tej „wspaniałej” książce jest
ich prawdopodobnie dużo więcej, tyle że proszę ode mnie nie wymagać za wiele.
Na tym akurat się nie znam i nawet nie mam odpowiednich ambicji. Zwłaszcza że
celem tego wpisu tak naprawdę nie jest szukanie satanistycznych inspiracji dla
literackich osiągnięć J.K. Rowling, lecz wykazanie, że to jest po prostu nędzna
literatura, od której każdego roku na świcie powstaje cały szereg mądrzejszych
i lepiej napisanych książek. Choćby takich jak cykl opowieści Johna Bellairsa o
Louisie Barnavelcie, o którym jednak pies z kulawą nogą nie słyszał, bo w jego
sprawie w księgarniach na całym świecie nie rozdawano czapek i różdżek. I
jeszcze wyrażenie zdziwienia, że ludzie z pozoru inteligentni, wrażliwi i
myślący, bez mrugnięcia okiem przyjęli aż tak nachalną manipulację.
Ktoś może zapytać, dlaczego, skoro za
sukcesem Harrego Pottera stały aż tak wielkie wpływy, czemu w efekcie powstało
coś tak taniego i płytkiego? Przyznam się, że nie wiem. Są jednak na to dwa
wyjaśnienia. Jedno to takie, że oni są mocni wyłącznie w starciu z tak nędznym
przeciwnikiem, co by akurat było dość pocieszające. Drugie jest znacznie
smutniejsze. Oni wiedzą, że przy takim przeciwniku, mogą działać nawet na
ćwierć gwizdka. A i tak, to co chcą – skutecznie osiągną.
Harry Potter. Kiedyś będziemy się tego
wstydzić.
Wszystkim zainteresowanym
przypominam, że nasze książki można kupować w księgarni na stronie www.coryllus.pl i właściwie tylko tam.
Zachęcam najszczerzej.
Cóż,jako miłośnikowi literatury SF&F pozostaje mi tylko przytaknąć spostrzeżeniom.
OdpowiedzUsuńRowling to utalentowany rzemieślnik, któremu zlecono napisanie produktu. Trafiono w moment gdy dzieci przestały czytać książki, bo telewizja i komputer są łatwiejsze w obsłudze.
Oczywiście, ani pomysł małego bohatera, który odkrywa swoją siłę, ani pomysł szkoły dla czarodziejów, ani motywy zdrady i walki "dobra" ze "złem" nie są świeże. Są stare, a pochodzą z taka zwanego złotego wieku SF&F, gdzie niszową literaturę wydawało się na papierze makulaturowym w formatach kieszonkowych.
W skrócie Rowling zerżnęła praktycznie wszystko, rozkładając na kawałki cudzie książki i budując pod tezę.
Natomiast bardzo zabawne dla mnie są uwagi znajomych dzieci, które oglądając ekranizację Czarnoksiężnika z Archipelagu, mówiły - o, taka sama akademia jak w Harrym Potterze!
Ciekawy tekst i spojrzenie. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńZdarzaja sie czasami mlodzi ludzie, ktorzy z czasem "madrzeja"
OdpowiedzUsuńPonizszy text zamiescilem u Coryllusa:
Witam,
Moja najmlodsza corka Dominika przeczytala cala serie Harry Potera gdzies w ostatnich latach Elementary School. Bedac w Polsce na wakacjach kupilem jej 2 lub 3 po polsku. Tez je przeczytala. Do tematu wrocila w rozmowie ze mna pare lat pozniej, kiedy byla juz w High School I zajmowala sie literatura duzo bardziej “powazna”, w tym rosyjska, ktora bardzo lubi. Otoz stwierdzila ni mniej ni wiecej, ze jak patrzy na ksiazki Harry Poter to jej jest wstyd, ze czytala taka “gowniana literature” (“it’s a shame I spent so much time on such a shitty stuff”)
Spytalem dlaczego I jej odpowiedzi byla dosyc szokujaca – w tych ksiazkach nie ma nic godnego uwagi – prymitywny, publicystyczny prawie jezyk, zadnego przeslania, zadnej ciaglosci akcji, zdarzen, ksiazki te sa; jak sie wyrazila, wyjatkowo plytkie I niewazne. Dominika miala wtedy 16 lub 17 lat. Wystarczylo jej zahaczyc o prawdziwa literature zeby zmiazdzyc cos takiego jak Harry Poter. I wlasciwie tak jej zostalo do dzis – studiujac na uniwersytecie w Oregonie w pierwszy roku oczywiscie zajela sie literature rosyjska.
Pozdrawiam – Janusz W.
@JFW
OdpowiedzUsuńDziękuję za bardzo cenny kometarz. Pozdrowienia dla dziecka.
@Mac Low
OdpowiedzUsuńI ja dziękuję.
@Shork
OdpowiedzUsuńOna została wynajęta. Moim zdaniem, to był typowy zabieg propagandowy. O co konkretnie chodziło, temat do dyskusji.
Blizna od takiej Copywriterki? hmm... Oferta dość kusząca. Można by wymienić się doświadczeniami :)
OdpowiedzUsuń