Na życzenie pana Andrzeja Gilowskiego, męża śp. pani premier Zyty Gilowskiej, nie będę publikował żadnych refleksji z Jej listów dotyczących kłopotów, jakie miała ze zdrowiem. Robię to bardzo niechętnie, ponieważ zależało mi, by wbrew okropnym plotkom, które krążyły tu i tam przez całe lata, to ona sama opowiedziała, jak to naprawdę było z Jej zdrowiem, że nie cierpiała ani na depresję, ani nie zdziwaczała na starość, jak w pewnym momencie sugerował „Fakt”, ale była bardzo chora na serce i przez kolejne błędy służby zdrowia powoli umierała. Przez wiele lat walczyła z chorobą i bandą niekompetentnych lekarzy, wspieranych przez bezwzględny przemysł farmaceutyczny, a to, że przez tyle lat zachowywała względną sprawność, zawdzięczała wyłącznie swojej determinacji, sile wewnętrznej i bogactwom duchowym. To również wspomnianym bogactwom wewnętrznym zawdzięczała swoją niezwykłą pogodę ducha i radość życia. I temu chciałem dać świadectwo.
Skoro jednak pan Andrzej Gilowski sobie nie życzy, nie będę się upierał. Reszta zostanie poświadczona tak jak miało być od początku. I tak, przed nami list kolejny.
Odeszłam z Uczelni. Po 25 latach! Porzuciłam Instytut (gdzie dyrektorowałam!), Katedrę (którą stworzyłam), itd., itp. Nie zdzierżyłam. Np. na egzaminach w tzw. pierwszym terminie musiałam (naprawdę, musiałam!) stawiać 60 % niedostatecznych, a w trzecim terminie... szkoda gadać. Ale zdecydowała absolutna niezdolność do dalszego zasiadania w tej samej Radzie Wydziału z psychologami. Niezdolność intelektualna, duchowa i fizjologiczna. Nie dałam rady. I nawet nie żałuję. To straszne – 25 lat z 40 spędzonych na uniwersytetach, z czego ostatnie 10 lat to widoczny gołym okiem ruch jednostajnie przyspieszony – jazda w dół. Jasne, że z tym walczyłam jak lwica, ale to było zawracanie Wisły widelcem. Z nikim się nie pokłóciłam, nic nagłego się nie stało (w żadnej pracy nigdy się nie kłóciłam, w polityce też nie), ku ogólnemu rozżaleniu odeszłam „z powodu złego stanu zdrowia”. Chyba taki mam sposób na życie – gdy już nic nie da się zrobić, zabieram swoje zabawki i idę sobie. Do domu, zawsze do domu. Bo „rodzina jest wieczna” – to cytat z wywiadu pewnej starej wariatki – Włoszki, byłej zwolenniczki Czerwonych Brygad – udzielonego kilka lat temu „Polityce”. Owa Pani (profesor, a jakże) powiedziała to z rozżaleniem i złością, ponieważ potrzebowała aż pięćdziesięciu lat, by dojść do tego wniosku. Żałuję, ale niestety nie zapamiętałam nazwiska tej osoby, zapadł mi w głowę ten cytat. Piękny, prawda?
Z.G.
Zachęcam do kupowania moich książek. W księgarniach jednak nie ma co szukać. Wszystko znajduje się 24 godziny na dobę pod adresem www.coryllus.pl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.