Nie wiem, ile na utrzymanie angielskiej wersji swojej strony internetowej przeznacza Instytut Książki, ale podejrzewam, że dużo za dużo. Gdyby mnie akurat jednak spotkało z ich strony takie wyróżnienie, że zaproponowaliby mi pracę, propozycję tę musiałbym odrzucić. Powody takiej decyzji byłyby dwa. Otóż prowadzenie czegoś co działa pod firmą o nazwie Instytut Książki i czego celem jest promocja literatury wymaga przede wszystkim albo czasu, albo odpowiedniego zaplecza, a ja nie mam ani jednego ani drugiego. Żeby tłumaczyć teksty, jak by nie było, bądź to literackie, bądź z literaturą przynajmniej teoretycznie związane, trzeba mieć do tego albo dużo czasu, albo dużo ludzi, którym będzie można tę robotę zlecać, no i tu pojawia się drugi powód, dla którego ja bym tego typu propozycji przyjąć nie mógł. Otóż nawet jeśli mogę przyjąć zarzut, że jestem bezczelnie zarozumiały, to z całą pewnością nie jestem aż tak bezczelny i tak zarozumiały, żeby się porywać na coś takiego. Ja najzwyczajniej w świecie nie umiałbym w tym trybie produkować tekstów na odpowiednio wysokim poziomie. I nie likwiduje tego problemu nawet fakt, że najwyraźniej Instytut Książki tego typu dylematów nie ma.
W swojej dzisiejszej notce Coryllus zamieścił link do angielskiej wersji strony internetowej owego Instytutu Książki i powiem szczerze, że to co tak znalazłem zrobiło na mnie wrażenie wykraczające znacznie poza ten projekt. I proszę nie myśleć, że ja tu zaraz zacznę wyłapywać różnego rodzaju błędy, jakie się tam pojawiły, bo akurat niczego szczególnie rażącego w owych tłumaczeniach nie znalazłem. Chodzi o coś zupełnie innego, na co zresztą – nie wiem, na ile świadomie – zwrócił uwagę w komentarzu pod tekstem Coryllusa kolega kocio1. Otóż teksty jakie tam są publikowane, to są teksty pisane po polsku, tyle że przetłumaczone na język, jak on sam to określa, kolonistów. Ja wprawdzie bym wolał ów język tłumaczenia określić, jako język maturzysty, ale niech będzie „kolonistów”. Chodzi bowiem o to, co kocio1 napisał w pierwszej części zdania: to są teksty napisane po polsku, a nie po angielsku. I to jest coś tak rzucającego się w oczy, że wręcz oślepia. Czytamy to tłumaczenie i pierwsze co nam przychodzi do głowy, to jego oryginalna wersja. Słowo w słowo.
Przyznaję, że przeczytałem zaledwie jedno z owych tłumaczeń, podpisane przez niejaką Antonię Lloyd-Jones, i to co musiałem stwierdzić niemal od pierwszego zdania, to to, że ta Lloyd-Jones to albo nie jest żadna Lloyd-Jones, ale jakaś Kasia, Dorota, czy Wojtek, którzy dla większego wrażenia podpisują się wymyślonym nazwiskiem, albo to jest owszem prawdziwa Lloyd-Jones, tyle że nie ona to tłumaczenie robiła, ale zaledwie za nie ze swojego honorarium Wojtkowi, Kasi, czy Dorocie coś tam odpaliła. I raczej tej drugiej wersji bym się trzymał, ponieważ nie wyobrażam sobie, by instytucja taka jak Instytut Książki zlecała tę robotę jednej osobie.
Jak już wspomniałem wyżej, tam raczej błędów jako takich nie ma, a przynajmniej ja ich nie zauważyłem, natomiast jest to, co kocio1 określił, jako polski tekst. To co Instytut zamieszcza na swojej stronie w angielskim to jest tłumaczenie tak jednoznaczne, że trudno to czytać bez irytacji. I już nawet nie chodzi o to, że jego styl jest kompletnie niekonsekwentny, gdzie tuż obok siebie pojawiają się ewidentny żargon w postaci owego nieszczęsnego „bumper” i równie nieszczęsne „whom”, o którym choćby W. Stannard Allen w swojej słynne „Living English Structure” pisze, że studenci powinni być bardzo mocno zniechęcani do jego używania, jako że od setek już lat „whom” występuje wyłącznie w języku bardzo oficjalnym. Inna sprawa, że akurat tam zamiast „whom” znacznie lepsze byłoby bardziej naturalnie brzmiące „which”, bo zdanie „Several crime writers have also produced new books, of whom the front runners includeLord of Numbers by Marek Krajewski, Rage by Zygmunt Miłoszewski, The Devourer by Katarzyna Bonda, and The Concrete Palace by Gaja Grzegorzewska”, to czysty bełkot, który nawet na podstawowej maturze by nie przeszedł. Ale my nie o tym.
Jak zdążyliśmy zauważyć, pojawieniu się kolejnego „wybitnego” autora książek w Polsce towarzyszy niezmiennie informacja, że jego książki są od wielu tłumaczone na niemal wszystkie języki świata. I powiem uczciwie, że to mnie zawsze zadziwiało. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że dzisiejsza literatura światowa, w odróżnieniu od filmu, czy muzyki choćby, przeżywa ciężki kryzys i to do tego stopnia, że można wręcz pomyśleć, iż literatura się już skończyła. Nie zmienia to jednak faktu, że coś tam oni, czy to w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Francji czy Hiszpanii, nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych, do czytania mają, prawda? Po ciężką więc im jeszcze cholerę ten Krajewski, Miłoszewski, Bonda, czy Grzegorzewska? Przecież to nie ma sensu.
Wydaje mi się, że notka na stronie Instytutu Książki podpisana nazwiskiem Antonia Lloyd-Jones doskonale odsłania ów przekręt. Ów tekst nie jest adresowany do nikogo, a jego celem jest wyłącznie dalsze, znane nam już od tak dawna, przewalanie budżetu. I wszystko też wskazuje na to, że niczym innym, jak przewalaniem budżetu jest wydawanie kolejnych książek Krajewskiego, Miłoszewskiego, Bondy i Grzegorzewskiej. Ale mało tego. Wygląda na to, i wiele wskazuje na to, że ten obraz jest jak najbardziej prawdziwy, niczym innym, jak przewalaniem budżetu, jest produkcja tłumaczeń tej rzekomej literatury na języki obce.
Miałem dziś zajść do księgarni i zobaczyć, co to za syf ten Miłoszewski, ale wygląda na to, że nie znajdę czasu. Zakładam jednak, że od filmu „Ida” lepszy on nie będzie. A skoro tak, to ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić, jak choćby i w Niemczech, gdzie, jak wiemy, można sprzedać niemal każde gówno, ktokolwiek by podejmował wysiłek, by Miłoszewskiego przetłumaczyć i wydać. Na moje oko i wyobraźnię, to wszystko się ogranicza do wynajęcia firmy prowadzonej przez wspomnianą Antonię Lloyd-Jones, by ona z kolei zleciła kolejną robotę jednemu z zatrudnianych przez siebie tłumaczy, zapewne absolwentów Wielokulturowego Liceum im. Jacka Kuronia, a oni już się tam postarają, by to zrobiło wrażenie przynajmniej na Miłoszewskim. No bo przecież na nikim więcej.
A zatem potwierdza się po raz kolejny to, co już od dawna tu podejrzewaliśmy. To wszystko jest jeszcze jeden przekręt, a mnie nie pozostaje już nic innego, jak tylko odpowiedzieć Coryllusowi na zadane mi w komentarzu pod jego notką pytanie, co to takiego ten „bumper”. Wszystko jedno, Przyjacielu. Wszystko jedno. Może być zderzak, ale również zwykły „shit”, tyle że bardziej cenzuralne. W tym wypadku „shit” będzie nawet lepsze: „Takiego shitu nie mieliśmy w Polsce od lat”. Czyż to nie brzmi pięknie?
Ponownie chciałbym zwrócić uwagę na fakt, ze jest w Polsce księgarnia, gdzie wszystko co kupić i przeczytać warto, jest zaledwie na jedno kliknięcie. Wystarczy zajść na adres www.coryllus.pl, a tam już sobie poradzimy. Szczerze polecam i przypominam, że kończy się nakład moich dwóch pierwszych książek sygnowanych nickiem Toyah. Dodruk nie jest planowany, a cena już niższa nie będzie.
Ponownie chciałbym zwrócić uwagę na fakt, ze jest w Polsce księgarnia, gdzie wszystko co kupić i przeczytać warto, jest zaledwie na jedno kliknięcie. Wystarczy zajść na adres www.coryllus.pl, a tam już sobie poradzimy. Szczerze polecam i przypominam, że kończy się nakład moich dwóch pierwszych książek sygnowanych nickiem Toyah. Dodruk nie jest planowany, a cena już niższa nie będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.