Od czasu, gdy człowiek ze wściekłym psem zabrał mi telefon, korzystam ze starego Samsunga i w związku z tym, kiedy nie ma mnie w domu, a chcę się dowiedzieć, co słychać na blogu i w okolicach, muszę liczyć na pomoc rodziny i znajomych, bo Samsung wprawdzie coś transmituje, ale ledwo ledwo. Podobnie było wczoraj, kiedy całe popołudnie byłem poza domem, a z każdej strony otrzymywałem informacje, że redaktor Narbutt z tygodnika „W Sieci” napisała w portalu wpolityce.pl, że ona Toyaha nie czytała, nie czyta i czytać nie będzie. Oczywiście, w obliczu tego typu wiadomości, najlepiej pewnie by mi było unieść się honorem i zacząć tłumaczyć, że ja też Narbutt nie czytam i czytać nie będę, a mój tekst na temat mainstramu, któremu potrzebny był cały miesiąc, by odkryć, że zbrodnia pod Białą Podlaską była związana z rytuałem satanistycznym, jeśli wspominał coś o prawicowych dziennikarzach, to tylko w drodze całkowitego wyjątku. W końcu, skoro zawodowiec Narbutt może tak kłamać, to czemu nie ja, marny bloger. Jednak jakoś głupio, czyż nie?
Ktoś też może mnie spytać, po co ja w ogóle na ów wczorajszy tekst reaguję, skoro on jest od początku do końca tak nieuczciwy, że od razu widać, jakie intencje kierują red. Narbutt. I przyznaję, że jest to jakiś argument. Skoro ona nie ma potrzeby rozmawiać choćby odrobinę szczerze, to znaczy, że gadać nie ma z kim. Z drugiej strony, nie oszukujmy się. Nie codziennie się zdarza, że oni w aż tak otwarty sposób tu przychodzą i próbują zza rogu komentować. Nie wypada więc chyba udawać, że się nic nie stało. A więc, nie udawajmy.
Przyznaję zatem bez dyskusji, że ja zarówno Narbutt, jak i jej kolegów, niepokornych dziennikarzy czytam aż nazbyt systematycznie. Kiedy więc wróciłem wieczorem do domu, siadłem od razu do komputera, znalazłem odpowiedni tekst, w nim fragment dotyczący Toyaha i uznałem, że co jak co, ale pierwszą osobą, którą muszę poinformować o tym, co się stało, musi być moja młodsza córka, no bo w końcu i ona właśnie stała się sławna. Zawołałem ją i pytam: „Zosiu, wiesz kto to jest pani Maja Narbutt?” „No. To ta, co pisała o Zuzanie”, odpowiada moje dziecko. „Dziś pisze o tobie”, mówię córce, no to ona myk do komputera i zaczyna czytać. Najpierw zaczęła chichotać po przeczytaniu tytułu, a po pewnym czasie podnosi głowę, patrzy na mnie z niepokojem i pyta: „Czy to są może jakieś jaja?” „Jaja?” odpowiadam. „Jakie jaja? To jest poważny prawicowy portal”. „A czemu ona nie umie pisać po polsku?”…
I to jest właśnie to, co chciałbym dziś powiedzieć. Otóż jedną z korzyści, jakie daje blogowanie, z całym bagażem towarzyszących mu czynności, a wśród nich z możliwością obserwacji tego co się dzieje w oficjalnej przestrzeni, jest to, że człowiek wie, że coś takiego jak zawodowe dziennikarstwo skończyło się wraz z końcem PRL-u. Jeśli krytycznie spojrzymy na to co nas otacza, a stanowi fragment publicznej rzeczywistości, możemy niemal w jednej zauważyć, że wraz z końcem PRL-u skończyło się i tradycyjne, a więc profesjonalne dziennikarstwo, szkoła, szkolnictwo wyższe, film, literatura, rozrywka, nauka, system sprawiedliwości, polityka – można wymieniać. To z czym mamy do czynienia, to upadek tak straszny, że niekiedy aż trudno uwierzyć, że do czegoś podobnego mogliśmy doprowadzić. A Maja Narbutt jest zaledwie tego bardzo skromnym przykładem.
I ja wcale nie przesadzam. Kiedy syn mój studiował, miał zajęcia z pewną panią doktor, specjalistką od angielskiej kultury i literatury, no i któregoś dnia, robiąc jakieś ćwiczenia trafili oni na dialog: „Czy byłeś w Hampton Court?” „Tak, tulipany były przepiękne”. Pani doktor najpierw się zmarszczyła, potem podrapała w głowę, a w końcu powiedziała: „Hmm… no wiecie, tego to za bardzo nie rozumiemy, wydaje się jednak, że może chodzić o budynek jakiegoś sądu, gdzie na oknach stoją doniczki z tulipanami”. I znów, muszę powtórzyć: ja naprawdę nie przesadzam, a ta historia jest zaledwie jedną z wielu, które mi syn niemal codziennie przynosił z uczelni. A ja jestem pewien, że każdy z nas ma dziesiątki podobnych, tyle że już niekoniecznie związanych z uniwersytetem.
No i na to wszystko pojawia się red. Narbutt z tygodnika „W Sieci” i z wyniosłym spojrzeniem informuje nas, że to ona jest tu zawodowcem, a my najwyżej możemy sobie coś tam podłubać. A robi to, gdy chodzi o język, interpunkcję, czy samą edycję tekstu, gdzie każde praktycznie zdanie stanowi osobny akapit, w taki sposób, że na maturze za coś takiego dostałaby dwóję. Jak już jednak powiedzieliśmy, jest jak jest i inaczej nie będzie. To jest oferta, przed jaką stoimy i jedyne co nam pozostaje, to ją albo przyjąć, albo zlekceważyć, tyle że wówczas będziemy musieli konsekwentnie zlekceważyć większość z tego, co nas otacza.
W tej sytuacji może nie będę się wyśmiewał z technicznej nieporadności demonstrowanej przez red. Narbutt, a więc choćby owego „drugiego, trzeciego i czwartego drugiego dna”, na które zwrócił uwagę w swoim dzisiejszym tekście Coryllus, lecz skupię się na tym, co tu stanowi samą treść jej wystąpienia, zachowując oczywiście siłą rzeczy oryginalną pisownię. Pisze Maja Narbutt w ten sposób:
„Przyznam jednak, że rozbawił mnie bloger salonu 24, który już kolejny blog poświęca nieudolności autorów wPolityce..pl. Nie potrafiliśmy skorzystać z jego inpiracji. A przecież on ,przeniknął kulisy zbrodni. Wie, że stoi za tym internetowy kanał Kraina Grzybów”.
Otóż, zakładając oczywiście, że red. Narbutt pisze o kolejnej notce, a nie blogu, chciałbym zwrócić uwagę, że moje trzy oryginalne teksty na temat zabójstwa w Rakowiskach nie były poświęcone redaktorom tygodnika „W Sieci”, lecz temu, że podczas gdy nawet moja młodsza córka była w stanie w ciągu pół godziny zorientować się w owego zabójstwa satanistycznej inspiracji, praktycznie wszystkie mainstreamowe media zastanawiały się nad tym, czy Zuzanna z Kamilem zabili, bo obejrzeli właśnie film „American Psycho”, czy „Urodzonych morderców”. Jeśli więc wspominałem w tamtych tekstach kolegów red. Narbutt, to tylko po to, by do nich apelować o ogarnięcie się i wypełnianie swoich podstawowych obowiązków. Ja mam znacznie więcej powodów, by dokuczać tak zwanym „autorom niepokornych”. Tym razem jednak chodziło mi o to, by sprawa dotycząca czegoś co w ostatnich latach staje się autentycznym trendem, a więc owego wszechobecnego kultu śmierci, została wreszcie potraktowana tak jak na to zasługuje. I naprawdę nie powinna Maja Narbutt tak z naszego lęku przed Krainą Grzybów, jako autentycznego dziś już zjawiska kulturowego, szydzić, bo przede wszystkim rola w tym mojego dziecka sprowadzała się zaledwie do pokazania mi facebookowego profilu Zuzanny, a nie wyjaśniania, czym jest autentyczny satanizm. Poza tym, ja nigdy nie sugerowałem tego, że ona i Kamil zamordowali, bo się owej Krainy Grzybów za bardzo naoglądali, lecz zaledwie to, że oni, podobnie jak dziesiątki tysięcy dzieci w Polsce, są jej aktywnymi budowniczymi i mieszkańcami.
I jeśli w swoim tekście, który stanowił już bezpośrednią polemikę z artykułem Mai Narbutt w tygodniku „W Sieci”, o cokolwiek do niej miałem pretensję, to o to, że jeśli z niego wyrzucić wszystkie te zakrwawione koty, powieszone na krzyżach dzieci, czy noże wbite w kość, to tam tak naprawdę nie ma już nic więcej, a tak zwane „nasze śledztwo” sprowadza się do wygrzebania w redakcyjnych archiwach numeru „Rzeczpospolitej” sprzed lat, niewykluczone że z artykułem samej Narbutt, oraz przeklejania z Internetu tego, co w dniach po zabójstwie pisała lokalna prasa w Białej Podlaskiej.
Powtórzę to, co już 16 grudnia ubiegłego roku pisałem na temat tej zbrodni:
„Mam nadzieję, że również pamiętamy, jak pisząc o owej Krainie Grzybów, wspomniałem, że moje dzieci w momencie, kiedy się zorientowały, o czym mowa, dokonały osobistych przeszukań na Facebooku i stwierdziły, że bardzo wielu z ich znajomych ma ten projekt „zlajkowany”, i wielu z nich bardzo chętnie w nim uczestniczy zarówno w sposób bezpośredni, jak i przez przejmowanie proponowanej tam estetyki, już jako swojej. Co mam na myśli mówiąc o estetyce, wydaje mi się, że najlepiej by może wyraziło właśnie moje najmłodsze dziecko. Otóż ona twierdzi, że jeśli się przyjrzeć kierunkowi, w jakim rozwija się to, co do niedawna stanowiło zaledwie niegroźne hipsterstwo, możemy zauważyć, że, pod względem estetycznym właśnie, modny bardzo staje się przekaz oparty na choćby minimalnie zniekształconym obrazie. Co ów obraz będzie przedstawiać, pozostaje bez większego znaczenia. Oczywiście dobrze jest, jeśli będzie to Matka Boska, lub Jan Paweł II, ale tak naprawdę może to być cokolwiek, byle by tylko ów obraz był zniekształcony. Pokazuje mi ona kolejne facebookowe profile osób sobie mniej lub bardziej znajomych, lub całkiem obcych, przewija zdjęcie za zdjęciem, i mówi: ‘Popatrz, widzisz? Chodzi o chaos’. A ja na to mówię: ‘Chodzi o śmierć’.
Ale to nie tylko są obrazy. Bardzo często mamy tam jakieś pourywane zdania, czy luźne słowa, jakieś rysunki, a to co je wszystkie łączy, to to, że każde z nich wywołuje wciąż te same pytania: ‘O co tu chodzi? Czemu tak? Co to takiego?’ I powtórzę to raz jeszcze. Moja córka twierdzi, że ten rodzaj estetyki stanowi autentyczną plagę. Jej zdaniem to już nie tylko jest moda, ale rodzaj kultury. A proszę, weźmy pod uwagę fakt, że ona akurat, wbrew temu co niektórzy z nas mogą sądzić, Diabła się nie boi i jest głęboko przekonana, że moje obsesje, którym dałem wyraz w swojej książce o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji, mówiąc krótko, nie są warte poważniejszej refleksji, tu jednak stwierdza bez śladu szyderstwa, że to z czym w tym wypadku mamy do czynienia, to satanizm. Tak właśnie mówi: satanizm. I powtarza, że to już jest kultura”.
Wróćmy więc jeszcze na sam koniec do Mai Narbutt (cały czas z zachowaniem pisowni oryginału):
„Nie mogę złożyć żadnych obietnic. Zapewne będzie jak dawniej. To znaczy my nie będziemy czytać jego blogu, a bloger Toyah nasze teksty - tak.
Może jednak powinien udostępnić mediom kontakt do swego think- tanku. Czyli telefon do dziecka. Z takim intelektualnym wsparciem można rozwiązać wszystkie zagadki”.
Ponieważ ja wiem, że red. Narbutt tak tylko żartowała z tym nie czytaniem „blogu” Toyaha, i że ona bez niego nie jest w stanie zacząć i skończyć dnia, chciałbym w tym miejscu do niej zaapelować, i to w tym momencie już naprawdę poważnie i ze szczerym sercem: Proszę Pani, moje dziecko nie jest moim think-tankiem. Moim think-tankiem jest Pani i Pani koledzy-dziennikarze. Ja na Was patrzę, czytam Wasze teksty, słucham Waszych wypowiedzi i jestem już tak zainspirowany, że każda dodatkowa porcja informacji by mnie zwyczajnie zabiła. Co do tego numeru telefonu, to bym odradzał. Przy tym, co ona o was myśli, mnie możecie traktować, jako wiernego fana.
No i jeszcze coś. Niech Pani, Pani Redaktor, zrzuci z siebie tę głupią dumę, wejdzie na stronę www.coryllus.pl i kupi sobie moje dwie książki z felietonami z tego bloga. Pierwsza z nich jest nawet sygnowana Pani ulubionym nickiem „Toyah”. Jestem pewien, że one Pani dobrze zrobią. Choćby pomoga Pani zobaczyć, jak się ładnie pisze po polsku
No i jeszcze coś. Niech Pani, Pani Redaktor, zrzuci z siebie tę głupią dumę, wejdzie na stronę www.coryllus.pl i kupi sobie moje dwie książki z felietonami z tego bloga. Pierwsza z nich jest nawet sygnowana Pani ulubionym nickiem „Toyah”. Jestem pewien, że one Pani dobrze zrobią. Choćby pomoga Pani zobaczyć, jak się ładnie pisze po polsku
Toyah Ty bufonie!
OdpowiedzUsuńByś chciał, ale nic z tego. Otóż koledzy i koleżanki redaktor Narbutt z wypiekami na twarzy i zaciśniętymi zębami oglądają Tomka Lisa (co za poświecenie!), a następnie zaciętością bojowników o wolną Polskę i inteligencką swadą to dekodują, demaskują, zwalczają, komentują, naprostowują... rezonują. Zaraz, zaraz czy ja napisałem – rezonują? No coś się zagalopowałem.
W każdym razie, nie masz kursu pilotażu to co się śmiesz wychylać...
@JSW
OdpowiedzUsuńZ tego co widzę, oni ostatnio się raczej zajmuja Urbanem.