poniedziałek, 5 stycznia 2015

O banalnym umieraniu i niezwyciężonych świadectwach

Pytają mnie niekiedy osoby bardziej lub mniej znajome, w jaki sposób ja i moja zona dbaliśmy o swoje dzieci, że one są dziś grzeczne, wrażliwe i stosunkowo niegłupie. Jak ja doszedłem do tego, że one są pobożne, porządne… no i, jak by tego było mało, słuchają dobrej muzyki i lubią dobre filmy? No właśnie. Oto tuż przed Świętami, kupowałem starszej córce prezent pod choinkę, w postaci najświeższej płyty muzycznego zespołu o nazwie Kasabian, który ona lubi, i jakoś się zgadało z człowiekiem, który stał tam obok, i zapytał mnie, czego jeszcze poza Kasabian słucha moje dziecko. Odpowiedziałem mu więc, że wszystkiego, co się nawinie: głównie Beatlesów, ale też Johnny’ego Casha, Elvisa, no i tych nowych, jak Mumford and Sons, czy Alt J. No a inne? Czego słuchają inne moje dzieci. Ja mu odpowiedziałem, że też różnie, ale ogólnie wszystkiego, co dobre i oryginalne. Moje najmłodsze dziecko na przykład – co mnie zupełnie zbiło z pantałyku – słuchało ostatnio Cheta Bakera, ale ostatnio parę razy słyszałem, jak sobie puszcza Swans, innym razem znowu Led Zeppelin, a nawet Hendrixa, a kiedyś o dziwo wpadła w jakiś idiotyczny nastrój, żeby na okrągło puszczać sobie którąś z najstarszych piosenek Budki Suflera. No i wówczas nieznajomy człowiek zaczął się skarżyć, że on od zawsze próbuje zachęcić, również osobistym przykładem, swoją córkę, by słuchała dobrej muzyki, ale jego dziecko pozostaje na te usiłowania głuche i słucha jakiegoś, jego zdaniem, najgorszego syfu, no i w końcu zapytał, jak ja to zrobiłem, że moje dzieci słuchają tego, co ogólnie rzecz biorąc jest częściej lepsze, niż gorsze? A ja mogłem mu powiedzieć to co zawsze odpowiadam w takich sytuacjach: że nie wiem, co takiego zrobiłem i że wydaje mi się, że nic takiego, czego byłbym choćby minimalnie świadomy. Tak to jakoś wyszło, że one po tych wszystkich latach nie słuchają muzyki byle jakiej, nie oglądają byle jakich filmów, nie czytają byle jakich książek, a jak zdarzy im się oglądać byle jakie programy w telewizji, to ze świadomością, że grzeszą. A jak to się stało? Tego nie wiem. Oczywiście mogłem do tego jeszcze dodać to, co znacznie ważniejsze, a więc, że one są mądre, grzeczne, wrażliwe, dobre, pobożne, a jeśli czasem głupie, to w stopniu na pewno bezpiecznym, że nie kłamią i nie oszukują, orientują się mniej więcej, co jest złe, a co dobre, no i że kiedy patrzą na Donalda Tuska, nawet do głowy im nie przyjdzie sądzić, że to nie są oczy złodzieja. Tego już jednak nieznajomemu nie powiedziałem, bo raz, że by mi nie uwierzył, a nie wykluczone też, że uznałby mnie za durnia. A po co, prawda?
Pozostaje więc wciąż pytanie bez odpowiedzi, jak ja i moja żona to zrobiliśmy, że nasze dzieci na ogół nie rozczarowują? Jedno jest pewne – myśmy nigdy nie stosowali świadomie żadnych metod wychowawczych, powiedziałbym, że wręcz nigdy, postępując wobec nich i siebie nawzajem tak jak postępowaliśmy, nie robiliśmy tego z myślą, że tak trzeba, bo to da dobre wyniki. Wręcz odwrotnie – raczej żyliśmy w strachu, że wciąż coś zaniedbujemy, i nawet dziś zdecydowanie częściej widzimy, jak wiele i jak fatalnie zaniedbaliśmy, a nie, jak dużo zyskaliśmy dobrego. Kiedy się tak nad tym wszystkim zastanawiam, to wydaje mi się, że jeśli kiedykolwiek formułowałem wobec moich dzieci jakiekolwiek ściśle określone zasady, to poza oczywiście tym, że trzeba się modlić, chodzić do kościoła i przyjmować Komunię, była tam jedna rzecz stała, a mianowicie prośba o to, by każde z nich zawsze wiedziało, że to co człowiek zrobi, czy powie – lub czego nie zrobi, lub nie powie – ma swoje konsekwencje; by pamiętało, że trzeba się zawsze starać tak postępować, jakby było wiadomo, że każdy nasz krok zostanie dostrzeżony przez kogoś, kto nas oceni wtedy, kiedy się tego nie będziemy nawet spodziewać. Więc to jest ta jedna, jeśli tak ją musimy nazwać, metoda wychowawcza.
Skąd mi przyszło do głowy, by dziś pisać właśnie na ten temat? Bo to, że skądś się ten temat wziąć musiał, jest oczywiste. Otóż wczoraj, w tę piękną niedzielę, kiedy wreszcie spadł tak piękny i tak długo wyczekiwany, prawdziwy śnieg, nadeszła wiadomość, że zmarł znany i, jak się nagle okazuje, powszechnie szanowany, socjolog Edmund Wnuk-Lipiński, i ja nagle sobie uświadomiłem, że to co robi największe wrażenie w przypadku każdej śmierci, a takiej jak ta, wrażenie szczególne, to fakt, że na końcu zostaje tylko to, przez co człowiek został tak naprawdę najmocniej zapamiętany. I tego już nic nie zmieni. Każde nasze słowo, każdy gest, każde spojrzenie zostało kiedyś tam zauważone, często zapamiętane – a niekiedy też nie zapomniane. I przychodzi wreszcie ten moment, kiedy już niczego się nie da cofnąć. Zostaje tylko to. A może być jeszcze gorzej, kiedy oprócz tych słów, tych gestów i tych spojrzeń zostają świadectwa – świadectwa po stokroć mocniejsze niż nawet całe nasze życie.
Dokładnie rok temu w wywiadzie o ile się nie mylę dla Onetu, Edmund Wnuk-Lipiński, próbując przedstawić bardzo mądrą, i pewnie w jego mniemaniu obiektywną i rozsądną analizę socjologiczną, mówiąc o Katastrofie Smoleńskiej użył słowa „banalna”, a o ludziach, którzy ową katastrofę wciąż przeżywają, „sekta”. I niby nic takiego. W końcu to są słowa, które ze wszystkich niemal stron padają niemal codziennie, i nie ma sposobu, by zliczyć inne jeszcze, znacznie gorsze i często znacznie bardziej okrutne. I ja jestem pewien, że dziś już nieżyjącemu Wnukowi-Lipińskiemu mogłoby to co powiedział ujść na sucho, gdyby nie homilia wygłoszona zaledwie parę tygodni po tamtej wypowiedzi, przez znanego nam skądinąd księdza Chrostowskiego z okazji kolejnej rocznicy Katastrofy, podczas której wypowiedział on następujące słowa:
O ile odniesieniem dla naszej modlitwy jest Kościół, o tyle odniesieniem dla naszej pamięci jest rodzina. Kościół i rodzina! To nie przypadek, że właśnie Kościół i rodzina są w tych latach, a zwłaszcza w tych miesiącach, najsilniej atakowane. W nurcie nasilonych ataków oraz silnego sprzeciwu wobec Kościoła i wobec rodziny trzeba również umieścić całość dramatu z 10 kwietnia 2010 roku, który rozegrał się na przedmieściach Smoleńska. Co się wtedy wydarzyło? Znamy skutki, straciliśmy tam Prezydenta Rzeczypospolitej i Prezydenta Rzeczypospolitej na Obczyźnie, a także wielu wspaniałych i szlachetnych ludzi, których imiona i twarze trzeba na zawsze zapamiętać. Wielu z nich bardzo wiele zawdzięczamy… A przecież przyczyny, okoliczności i przebieg smoleńskiego dramatu są nam znacznie mniej znane, mało tego, wciąż pozostają przedmiotem manipulacji, przekłamań, kłamstw, niedopowiedzeń, przemilczeń, podsuwania fałszywych tropów, mydlenia oczu i mnożenia rozmaitych zastępczych tematów. A to wszystko odbywa się w klimacie arogancji, buty, zakłamania i nade wszystko absolutnej bezkarności. Bezkarności mnóstwa czynów i słów, które do dramatu w Smoleńsku doprowadziły oraz do niego nawiązują i się odnoszą. Doszło do tego, że nawet elementy prawdy stoją na usługach fałszu, a więc nawet prawda została wprzęgnięta na potrzeby kłamstwa. Narasta dezorientacja i zamęt, zaś ich skutkiem jest zniechęcenie i poczucie bezradności. Można odnieść nieodparte wrażenie, że mocodawcom i sprawcom tego zamętu właśnie o to chodzi! Dlatego nasza obecność dzisiaj w tej świątyni oraz przy telewizorach i radioodbiornikach, a także nasza uwaga i refleksja wtedy, gdy będziemy słuchać i przeżywać to, co się teraz tutaj wydarza, jest tak ważna i potrzebna. Jest potrzebna, aby stawiać czoło fali przemilczeń, obłudy i kłamstwa, która gromadzi się i narasta wokół dramatu sprzed prawie czterech lat. Mnożą się i są forsowane najróżniejsze interpretacje i nadinterpretacje. Odwołam się do jednego przykładu, który tuż przed Bożym Narodzeniem szczególnie mnie poruszył. Oto profesor socjologii, honorowy rektor jednej z warszawskich uczelni, powiedział: ‘Część Polaków nie potrafi przyjąć do wiadomości, że prezydent RP i elita władzy zginęli w banalnym wypadku lotniczym’. Można by długo i na wielu płaszczyznach komentować to krótkie zdanie. Cały bolesny dramat został skwitowany określeniem ‘banalny wypadek lotniczy’, a autor tej wypowiedzi ma pretensję, że część Polaków nie chce przyjąć tego do wiadomości. Tymczasem prawda narzuca się samą swoją siłą, swoją oczywistością, a nie tym, czy ktoś potrafi, albo nie potrafi, przyjąć do wiadomości to, co mu się odgórnie podaje, co się forsuje, co się wymyśla i zamyka w okrągłych formułach. Mało tego, właśnie tę część Polaków, która nie przyjmuje do wiadomości, że Prezydent RP i elita władzy ‘zginęli w banalnym wypadku lotniczym’, profesor określa mianem ‘sekty smoleńskiej’! To jest język ulicy – i to tej nie najlepszej. To jest język części publicystów – i to tych, którzy stoją na usługach władzy. Ale to nie jest język nauki, to nie jest język uniwersytetu ani akademii, a zatem to nie powinien być język profesora! Nie jesteśmy sektą, by nie cytować innych inwektyw, które padają pod adresem milionów osób, które nie przyjmują do wiadomości, że Prezydent RP i elita władzy ‘zginęli w banalnym wypadku lotniczym’. To jest język pogardy, a wraz z nim odbywa się i nasila nauczanie pogardy. Boli nas ono i dotyka, bo nikt nie chce, nie lubi ani nie znosi być pogardzany. Już lepiej być pobitym niż wzgardzonym! Boli nas, że inwektywy, złośliwości, etykiety i stygmatyzowanie zastępują żmudne dochodzenie do prawdy i rzetelną dyskusję. Właściwie ta katedralna świątynia staje się, obok innych kościołów, jedynym miejscem, w którym można wołać o prawdę i w którym to wołanie trzeba wręcz wykrzyczeć!
Powtórzę raz jeszcze to co powiedziałem wcześniej. Edmund Wnuk-Lipiński, prawdopodobnie ani nie wiedząc, że robi coś bardzo wyjątkowego, ani tym bardziej nie spodziewając się, że już za rok okaże się, że ów gest został zauważony i zapamiętany i poświadczony z taką mocą, że położył się cieniem na jego śmierci, powiedział parę z pozoru zupełnie nieistotnych słów. Dosłownie dwa: „banalna” oraz „sekta”. I w odpowiedzi na te słowa pojawiło się świadectwo już nie takie byle jakie, nie takie skromne. I ono już zostanie, choćby nam Szatan wyłupił oczy, zatruł mózgi i zlikwidował pamięć; nawet gdyby się świat skończył – ono pozostanie.
Nie rozmawiałem o tym ze swoimi dziećmi. Nie mówiłem im, że piszę ten tekst. Jest bardzo możliwe, że one go nawet nie przeczytają – większości z nich i tak nie czytają. Ale jestem pewien, że one to, co ja tu mówię, świetnie wiedzą i to wcale nie dlatego, że ja im zaaplikowałem jakąś tajemną formułę, która ich zamieniła w ludzi świadomych tego, kim są i tego, jaka na nich ciąży odpowiedzialność. Tak to po prostu wyszło. Modlę się więc, by Duch nas nie opuszczał.



Przy okazji apeluję, byśmy dobrze w tych dniach myśleli o Coryllusie, któremu runął magazyn z książkami i jedynie prawdziwym cudem – oczywiście że cudem – nic bardzo złego się nie stało. W dodatku, księgarnia działa, jak dotychczas, a wszystkie książki czekają pod adresem www.coryllus.pl.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...