Z blogerem Rosemannem mam pewien bardzo szczególny kłopot. Z jednej strony znam Rosemanna osobiście, uważam go za niezwykle sympatycznego, grzecznego i inteligentnego człowieka, a w dodatku mam wrażenie, że on jako już naprawdę jeden z bardzo nielicznych blogerów, którzy się w Salonie24 zachowali z tak zwanej „starej gwardii”, pisze dobrze, ciekawie, a przede wszystkim z autentycznym zaangażowaniem. Właśnie to przede wszystkim. Kiedy czytam kolejne teksty Rosemanna, mam bardzo mocne przekonanie, że jemu, jako jednej z ostatnich już piszących w Salonie osób, zależy, by tekst, który pisze, był możliwie najlepszy.
Z drugiej jednak strony, ja właściwie Rosemanna nie lubię. Nie lubię go z paru powodów, a ostatnio głównie ze względu na tę notorycznie demonstrowaną przez niego potrzebę informowania najgorszego salonowego elementu o swojej sympatii. Oczywiście, nic mi do tego, z kim mój kolega Rosemann się potrzebuje zadawać, jednak okropnie mnie męczy sytuacja, kiedy czytam kolejny jego tekst, widzę to, naprawdę robiące wrażenie szczerego, zaangażowanie, i nagle się okazuje, że to wszystko to tylko taka zabawa w stylu Sowińca, gdzie każdy ma jakieś poglądy i diabli wiedzą, które są słuszne, a które nie, no i kogo to tak naprawdę obchodzi? No a poza tym, czyż nie jest najważniejsze, byśmy się do siebie uśmiechali?
Owo dążenie Rosemanna do zaprzyjaźniania się z, jak mówię, najgorszym internetowym elementem, doprowadziło go ostatnio wręcz do tego, że on się postanowił uściskać z człowiekiem, którego pierwszym powodem, a dziś jedynym sensem, by tu nadal prowadzić bloga, a tak naprawdę jedyną treścią owego bloga, jest kultywowanie swojego zalegającego od trzydziestu już lat afektu do mojej żony, a przy okazji i do mnie. Ów bloger, każdy – podkreślam, każdy – swój wpis produkuje wyłącznie z myślą o mojej żonie i o mnie, niekiedy w sposób tak zawoalowany, że tylko ja widzę te nerwy i ten obłęd, i myślę, że dzisiejsza notka jest zupełnie dobrą okazją, by uprzedzić osoby potencjalnie zainteresowane, że jeśli któregoś dnia przejedzie mnie lub moją żonę na śmierć samochód, zabije wybuch gazu, względnie jakiś zaćpany bandzior wbije mi nóż w plecy, by nie szukały winnych w ABW, wśród biznesowo zaangażowanych polityków PSL-u, czy jakiejś lokalnej mafii, a normalnie od razu waliły na blog człowieka o nicku „Z Mordoru”.
No ale było o Rosemannie, więc może jeszcze przez chwilę o nim. Otóż Rosemann napisał dziś na swoim blogu tekst, moim zdaniem niezwykle ciekawy, a przede wszystkim mocno inspirujący, na temat ogłoszonego wczoraj przez radiową Trójkę wyniku głosowania na największy muzyczny przebój wszechczasów. Ponieważ na pierwszym miejscu owego rankingu wylądował zespół Dire Straits, który Rosemann uważa za przeciętny, ze swoją równie przeciętną piosenką „Brothers in Arms”, Rosemann się najpierw owym wynikiem zdziwił, a następnie przeszedł do polityki i napisał, że skoro ludzie są tak głupi, że im się podoba Dire Straits, to Bronisław Komorowski, który jest tak samo beznadziejny, na sto procent wygra tegoroczne wybory prezydenckie. Oczywiście, ja tu sprawę bardzo upraszczam, bo w rzeczywistości analiza Rosemanna jest znacznie głębsza i jakoś tam sensowna, jednak ogólny sens tego przekazu jest taki właśnie: Komorowski wygra wybory, bo będąc podobnie nijakim politykiem, jak piosenki zespołu Dire Straits, przeciąga na swoją stronę większość, która z natury rzeczy lubi oferty nijakie.
Oczywiście, ja się nie zgadzam z Rosemannem co do oceny zespołu Dire Straits. Moim zdaniem pojawienie się tej muzyki stanowiło w swoim czasie prawdziwą rewolucję. Kiedy w roku 1978 Dire Straits wydali swoją pierwszą płytę, ona wstrząsnęła rynkiem muzycznym, jako coś absolutnie oryginalnego, i bez znaczenia jest tu fakt, że za tym stał przede wszystkim J.J. Cale, który akurat do dziś stoi nawet za kimś taki bezdyskusyjnie wielkim jak Eric Clapton, bo i tak ów album pociągnął do przodu całą ówczesną muzykę. To było coś tak wyjątkowego, że nawet sam Bob Dylan, który miał naprawdę oko do wynajdywania ludzi, którzy będą robić za niego, machnął ręką na ten cały „Desire sound”, jako swój zespół zatrudnił Knopflera z kolegami i przez parę lat, do czasu aż usłyszał Black Uhuru, to co robił, to faktycznie był Bob Dylan z Dire Straits. Nie zgadzam się tu więc z Rosemannem, jednak, mimo że temat można by jeszcze ciągnąć bardzo długo, nie o tym chcę pisać, ale o samej liście Trójki, o piosence „Brothers in Arms”, no i Bronisławie Komorowskim. Rzecz bowiem w tym, że moim zdaniem Rosemann zdecydowanie nie docenia sytuacji. To nie jest bowiem tak, że ludzie wybierają przebój zespołu Dire Straits na hit wszechczasów, a później głosują w wyborach na Bronisława Komorowskiego, bo taka ich fantazja, taki gust i takie wymagania. Oni głosują na Komorowskiego, a piosenkę „Brothers in Arms” uważają za najpiękniejszą piosenkę w historii muzyki popularnej, dlatego, bo tak im kazano, a oni są bardzo posłuszni w stosunku do osób, którym wierzą i których szanują.
Tak się złożyło, że wczoraj wieczorem przyszedł do nas nasz syn i powiedział: „Zgadnijcie, jaka piosenka zajęła trzecie miejsce jako przebój wszechczasów”. Na to ja natychmiast powiedziałem: „Autobiografia”, a moja żona: „51 TSA”. „No nie, poważnie”, mówi mój syn. Na to moja żona: „Stairway to Heaven”, na co mój syn: „Nie. Zeppelin jest na drugim. Wyobraźcie sobie, że Archive i piosenka ‘Again’”. Ponieważ Archive, nawet z piosenką „Again”, ani mnie ani mojej żony nie interesuje, wzruszyliśmy ramionami, i wtedy syn mój poprosił byśmy zgadli, kto wygrał… no i wtedy, jak jeden mąż z jedną żoną, odpowiedzieliśmy jednym głosem: „Brothers in Arms”. Przyznaję z satysfakcją, że dziecko się bardzo zdziwiło, trochę dlatego, że Dire Straits zna niemal wyłącznie z nazwy, ale przede wszystkim ze względu na, jego zdaniem, nieludzkie wręcz kompetencje, jakie tu ujawniliśmy. Tymczasem sprawa dla każdego zorientowanego w temacie jest nader prosta. Otóż piosenka „Brothers in Arms” – faktycznie jedna z absolutnie najgłupszych i najmniej ciekawych piosenek Dire Straits, kompletnie do repertuaru zespołu nie pasująca – od niemal pierwszego dnia, kiedy Niedźwiecki z Kaczkowskim zaczęli ją puszczać w Trójce, była przez obu kreowana na przebój wszechczasów. Przez całe lata 80-te i następne nie było rankingu, w którym na pierwszym miejscu nie lądowało owo gówno. Czy to był konkurs na piosenkę dziesięciolecia, czy najpiękniejszą piosenkę wszechczasów, czy na najpiękniejszy tekst świata, czy na najpiękniejsze gitarowe solo – można wybierać – w każdym organizowanym przez Trójkę głosowaniu wygrywało Dire Straits i to „Brothers in Arms”. W pewnym momencie stało się tak, że można było w ciemno stawiać, że jeśli tylko ten kawałek gdzieś wystartuje, to z nim szans nie ma nikt. A zatem, kiedy syn nasz się spytał, kto wygrał głosowanie Trójki, myśmy nawet przez chwilę nie musieli się zastanawiać.
A więc nie chodzi o to, że Rosemann się myli w swojej ocenie zespołu Dire Straits, bo to jest nieistotne. Nie chodzi też o to, że on ma rację w swojej ocenie piosenki „Brothers in Arms”, bo owa racja jest jak najbardziej oczywista. Rzecz w tym, że ludzie głosowali na Dire Straits nie dlatego, że owo Dire Straits tak pokochali, ale dlatego, że przez całe lata zostali przez samą Trójkę tak psychicznie uformowani, że na koniec zachowali się, jak stado psów Pawłowa. Trójka rzuca hasło: „Piosenka!”, a oni wszyscy grzecznie odpowiadają: „Brothers in Arms”. A reszta, z wyjątkiem tych, co odkrzyknęli „Autobiografia”, zostaje natychmiast postawiona do kąta.
I tu dochodzimy do Komorowskiego. Ja oczywiście, w swoim wyssanym z mlekiem matki optymizmie, wierzę, że jakimś cudem jednak Komorowski nie zostanie wybrany prezydentem i że jemu Duda wleje na tyle jednoznacznie, że oni nie będą mieli odwagi, by sfałszować te wybory. Dlaczego? Dlatego, że Komorowski to jest ktoś, kto jest w sposób jednoznaczny do niczego, nawet gdy w tle Dire Straits grają to nieszczęsne „Brothers in Arms”. Jednak jeśli ludzie wybiorą Komorowskiego, to niech się mój kumpel Rosemann nie łudzi: to wcale nie dlatego, że oni lubią bezbarwnych, nudnych i najlepiej też mało inteligentnych polityków. Jest znacznie gorzej – wielu z nas jest jak ci czarni koszykarze z rasistowskiego dowcipu, albo mój pies. Na widok tej piłki zaczynamy merdać ogonem. I to się nazywa uzależnienie od właściciela.
I pomyśleć, że tyle lat już minęło od czasu, jak Patric McGoohan krzyknął: „I’m not a number! I am a free man!”
Jak już wspomniał w dzisiejszej swojej notce Coryllus, nierozpakowana paleta ze świeżą partią mojego „Licha” uratowała od nieszczęścia dwie szlachetne damy. A skoro tak, spróbujmy potraktować to zdarzenie, jako znak. I zjednoczmy się w paleniu licha. Swoją drogą polecam: www.coryllus.pl
Jak już wspomniał w dzisiejszej swojej notce Coryllus, nierozpakowana paleta ze świeżą partią mojego „Licha” uratowała od nieszczęścia dwie szlachetne damy. A skoro tak, spróbujmy potraktować to zdarzenie, jako znak. I zjednoczmy się w paleniu licha. Swoją drogą polecam: www.coryllus.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.