poniedziałek, 27 stycznia 2014

Jaka szkoda, że Weronika nie jest androidem!

Od czasu, jak, obok prowadzenia tego bloga, postanowiłem wydawać książki, siłą rzeczy zacząłem zwracać staranniejszą uwagę na to, jak ów rynek działa. Mam zatem wrażenie, i nie sądzę, żebym się mylił, że przy tej wręcz nieprawdopodobnie szerokiej ofercie – ofercie tak absurdalnej, że aż robiącej wrażenie jakiegoś ciężkiego przekrętu – nie ma dziś praktycznie sposobu, by sprzedać coś, co nie jest adresowane do czytelnika z góry przygotowanego. Chodzi mi o to, że nie bardzo widzę możliwość, by ktokolwiek – poza może jakimiś kompletnymi maniakami – kto wejdzie do księgarni i ujrzy te tony papieru, zechciał w tym wszystkim przebierać, w nadziei znalezienia czegoś, co go nagle i nieoczekiwanie zainteresuje. To wszystko, bowiem, co się tam znajduje, jest tak jednakowe, tak równie interesujące, i tak samo nieciekawe, że nie ma sposobu, by, przede wszystkim, w tym wszystkim znaleźć tę jedną książkę, która nas zachwyci, a tym bardziej, by, jeśli już ją weźmiemy jakimś cudem do ręki, przyjrzeć się jej na tyle uważnie, by ów zachwyt z siebie wykrzesać.
A zatem, mam wrażenie graniczące z pewnością, że jeśli wchodzimy do księgarni, to albo po to, by zobaczyć, czy nie rzuci nam się w oczy, coś, co znamy, tylko że jakimś cudem o tym zapomnieliśmy, albo dostrzec nazwisko ulubionego pisarza i jego nową książkę, o której jeszcze nie słyszeliśmy, albo wreszcie, i po prostu, kupić to, co nas w pierwszej kolejności tam przywiodło. Cała reszta, te setki ton nikomu niepotrzebnego papieru zostanie tam już do czasu, gdy wszyscy, poczynając od autora, a kończąc na wydawcy, uznają, że ta książka tak naprawdę była tylko jeszcze jednym smutnym kaprysem.
Doświadczenie, jakie uzyskałem przez ten cały czas, gdy wspólnie z Gabrielem sprzedajemy nasze książki, jest takie, że w moim wypadku, niemal 100, a w przypadku Gabriela może 90 procent sprzedaży, trafia do osób, które już wcześniej albo o nas, albo o naszych książkach słyszeli, i jeśli do nas przyszli, to doskonale wiedzieli gdzie się znaleźli i po co. Z Gabrielem sytuacja jest trochę inna, bo on ma ów niezwykły dar opowiadania o sprawach, o których pisze, i faktycznie jest tak, że niekiedy na targach podejdzie ktoś zupełnie obcy, zwróci uwagę na jedną z tych książek, zapyta Gabriela, o czym to, a on już załatwi resztę. No i, przyznaję, że niekiedy się zdarzy, że ktoś posłucha, zaduma się, i powie: „To poproszę. Jeśli można, z podpisem”.
Jeśli idzie o mnie, zdarzyło mi się coś takiego zaledwie trzykrotnie, z czego tylko raz z wyraźnym efektem finansowym. Otóż na targach w Krakowie podszedł do naszego stoiska pewien człowiek, wziął do ręki książkę o zespołach, poprosił, żebym mu o niej opowiedział, a potem tę moją książkę wziął i kupił. Innym razem, na targach w Warszawie, podeszła do stoiska dziewczynka ze swoją mamą i też akurat zainteresowała się książką o zespołach. Obejrzała ją, powiedziała, że bardzo ją cieszy, że ładnie napisałem o zespole Arctic Monkeys, bo ona ich widziała na żywo w minione wakacje, i bardzo ich lubi, spytała o cenę, zapytała mamę, czy może jej tę książkę kupić, mama jej powiedziała, że nie, bo jest za droga, a więc dałem jej tę książkę w prezencie.
Ciekawa bardzo historia zdarzyła się na targach we Wrocławiu. Podeszła do nas pewna elegancka pani i zaczęła oglądać książkę o biustonoszu. Zapytała, co to takiego, a ja pomyślałem, że jej nie będę opowiadał, tylko dam jej do przeczytania fragment rozdziału o Weronice: ten, gdzie ja idę na spacer z moim psem, wszędzie widzę samotne dziewczyny, jak wracają z kolejnej nieudanej randki, a na chodnik tuż obok mnie spada kromka chleba wyrzucona z okna przez Weronikę, która powoli umiera.
Kobieta przeczytała ten kawałek i powiedziała, że w takim razie ona tę książkę poprosi. No i wówczas ja, zupełnie nieopatrznie, powiedziałem jej, że na pewno jej się ta książka spodoba, bo tam jest cała kupa takich historii, a każda bardziej prawdziwa od poprzedniej. W tym momencie, ona nieruchomieje i pyta: „To wszystko, co tam jest, to prawda?” Ja na to, że owszem. Prawda najprawdziwsza. „Nic pan nie wymyślił?” Nic, mówię. „To wszystko fakty?” Jak najbardziej, odpowiadam. „A, to w tej sytuacji, jeszcze się zastanowię”. I poszła sobie ta pani i już nie wróciła.
Od targów we Wrocławiu minęło już dość dużo czasu, a ja wciąż wspominam tamto spotkanie. I nawet nie ze względu na to, że straciłem te swoje 20 złotych, ale przez to, że ja nie jestem w stanie rozgryźć tej zagadki: dlaczego ta kobieta, której tak bardzo spodobała się moja historia, że postanowiła niemal w ciemno kupić tę książkę, w momencie, gdy się dowiedziała, że to wszystko się dzieje naprawdę, straciła dla tego wszelkie zainteresowanie? Ona widzi te biedne, pięknie ubrane, wystrojone, wymalowane dziewczyny, jak wracają samotnie do domu, bo właśnie się dowiedziały, że nikt ich nie chce, po chwili słyszy odgłos owej kanapki wyrzuconej przez inną z nich, tę, która już nawet nie chodzi na randki, bo nie ma na to siły, a po chwili słyszy oddech tego psa, który jest zwyczajnie szczęśliwy, bo i dostał jeść, i wyszedł sobie na spacer, a za chwilę wróci do domu i pójdzie spać; i to wszystko ją zachwyca od czubków włosów na jej głowie do koniuszków palców u jej stóp, pod jednym jedynym warunkiem – że to nie jest prawda.
I co w tej sytuacji może człowiek, który odnalazł w sobie potrzebę opowiadania historii, publikowania tych opowieści w książkach, i wychodzenia z tym wszystkim do każdego, kto zechce słuchać? Tu nie ma dobrego wyjścia. Prawdy niektórzy się boją, fikcja, jak wiemy, nie istnieje, pozostaje więc milczeć. Albo robić to, co dotychczas, licząc na tych, którzy wiedzą, po co przyszli i na pewno nie będą rozczarowani.
W minioną sobotę, ja i pani Toyahowa zostaliśmy zaproszeni na kolację do bliskich przyjaciół. Jechaliśmy sobie tramwajem, a obok nas siedziały dwie dziewczyny, w wieku może 20 lat, może mniej. To były dwie, zwykłe, bardzo przeciętnej klasy dziewczyny, jednak bardzo elegancko wyszykowane, pięknie uczesane, mocno umalowane, i, z tego co słyszeliśmy, udawały się na sobotnią imprezę gdzieś na Osiedlu Tysiąclecia. Ponieważ ani nie bardzo mnie interesowało to, o czym one rozmawiają, ani też nie chciałem zachowywać się zbyt obcesowo, starałem się na nie nie zwracać uwagi, jednak w pewnym momencie usłyszałem to jedno zdanie:
…by sobie potańczyć, pośmiać się i powspominać”.
I, powiem szczerze, zdrętwiałem. Usłyszałem te słowa, spojrzałem jeszcze raz na te biedne, tak pięknie umalowane panienki i zdrętwiałem. Bo nagle sobie uprzytomniłem, że jest dokładnie tak, jak jedna z nich powiedziała: chodzi tylko o to, by potańczyć, pośmiać się i powspominać. Oto prawdziwy geniusz. A oni nawet tego im nie dali.
I jak tu pisać ów „romans ciekawy”? No jak?

Jak zwykle, serdecznie proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta, czy to przez kupowanie książek, których okładki są tu bardzo starannie zaprezentowane, czy przez pomoc pieniężną na podany obok numer konta. W tej chwili akurat jest tak, że poza tym, nie mamy niemal już nic. Dziękuję.

4 komentarze:

  1. „…by sobie potańczyć, pośmiać się i powspominać”.

    To jest to, czego czasem człowiek będąc tutaj pragnie, ze aż dech zapiera. Jak włażę do ciebie tutaj, to mniej lub bardziej to czuje, a dobrze, ze nie ma pełni teraz :-). A jeszcze mieszkasz i jeździsz po tych miejscach, co znam, jak własną kieszeń, boć to mój heimat.

    Moja matka była mniejszością niemiecka przed wojna, ojciec przyjechał do Polski spod Gogolina z rodzicami i polowa rodzeństwa po Powstaniach Śląskich, bo nie chcieli być dalej w Rzeszy Niemieckiej, tylko w Polsce. Studiował polonistykę w Krakowie, trzy lata, bo wojna to przerwała. Pozostał do końca życia nieprzejednanym Polakiem bardzo. Stad ja mam to samo. Z tego tez powodu ja nie potrafiłem zostać w Niemczech "na papiery", a jak wiesz strasznie chciałem wyjechać, tylko po ludzku, a nie jak "murzyn" na zmywak, a bylem blisko chyba ze trzy razy już na schodach do właściwego urzędu w Berlinie Zachodnim ówczesnym i nie tylko. Przez mamę z kolei mam ten oddech na świat.

    Tak, jest co wspominać, a to konstrukcja, która mnie trzyma i tutaj.

    OdpowiedzUsuń
  2. @cbrengland
    Miło mi, że mogę Cię jakoś zainspirować.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wystraszyłeś tą panią jednym słowem. Ona myślała, że Ty jesteś pisarz bo książki piszesz a Ty jej, że to prawdy z życia wzięte no i uciekła. Tych od prawdy ma w telewizorze a pisarz to ma pisać z głowy a nie z okna. Trochę ironizuję ale tak ją odczytałem. To tak jakby znany aktor zaprosił ją na kawę i w trakcie zaczął jej opowiadać jak to złamał nogę na nartach kiedy ona oczekiwała że zacznie odgrywać dla niej scenki.
    Gdyby Weronika była androidem to by jej odcięli zasilanie za niepłacenie rachunków, albo jakiś bałwan by jej dla zgrywy wyjął baterie. Era Blade Runnera jest już jakby za nami choć jeszcze przed. Niedługo my będziemy androidami, których nikt już nie będzie rozumiał. A zakodować na nowo też już nikt nie da rady.

    OdpowiedzUsuń
  4. @toyah

    „…by sobie potańczyć, pośmiać się i powspominać”.

    to jest bezbłędna definicja pragnienia wspólnoty.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...