Zanim przejdziemy do głównej części dzisiejszej notki, parę słów wstępu. Gabriel Maciejewski, znany nam skądinąd, jako Coryllus, zamieścił wczoraj w Salonie24 tekst, w którym przedstawił następującą tezę: Gdyby gdziekolwiek w cywilizowanym świecie doszło do zdarzenia takiego, jakie miało miejsce niedawno w Suwałkach, a więc gdyby skutkiem zaniedbań władzy, straciło życie Bogu ducha winne 15-letnie dziecko, doszłoby tam do rozruchów na skalę globalną. A jeśli do tego typu wydarzeń nie doszło w Polsce, to wyłącznie dlatego, że polskie społeczeństwo jest całkowicie i dramatycznie wręcz niezorganizowane.
Napisał więc Gabriel ów tekst, a administracja Salonu w jednej chwili ów tekst usunęła, informując zainteresowanych, że zaatakowane przez Gabriela władze nie zgadzają się na takie traktowanie, a kierownictwo Salonu24 nie ma innego wyjścia, jak tylko postępować zgodnie z instrukcjami.
Ponieważ przede wszystkim uważam, że Gabriel ma rację, i że gdyby do zdarzenia takiego, jak to w Suwałkach doszło we Francji, Wielkiej Brytanii, czy Holandii, wszystkie te kraje najzwyczajniej w świecie stanęłyby w ogniu, no a poza tym, w mojej opinii, wobec incydentu suwalskiego, w ogniu powinna stanąć cała Polska, pomyślałem sobie, że ocenzurowany przez redakcję Salonu24 tekst Coryllusa opublikuję tu, na tym blogu. To akurat należy mu się bezsprzecznie. Posłuchajmy.
Wczorajszy dzień, był wprost ciężki od znaczeń. Komentatorzy zamieścili na naszym blogu link do nagrania ze stanu wojennego, gdzie widać Tumanowicza w mundurze jak opowiada ile będzie kosztowała wołowina bez kości, a ile schab. Potem zaś Tadeusza Mosza, który w programie Monitor Rządowy powtarza to samo. Tumanowicz jest dziś nie do odnalezienia, choć jeśli żyje to życzę mu zdrowia. Mosz zaś został ekspertem od ekonomii pokazującym się we wszystkich telewizjach i dającym głos we wszystkich rozgłośniach. O czym mówi? O wielkiej jumie, o tym, że zabiorą nam wszystko, bo to taka nowa kultura. Nawet schab i wołowina bez kości co ją 30 lat temu Tumanowicz zachwalał się nie uchowa. Mosz mówi o tym wprost w TOK FM, ale nikt poza blogerami tego nie komentuje, bo wszyscy uważają, że to jest tak zwana „naturalna kolej rzeczy”, problemy nasze zasadzają się na czym innym, nie na tym, że ciągle jesteśmy zagrożeni rabunkiem. Ian Thomas napisał wczoraj korespondujący z moim tekst – o wielkiej jumie. Napisał, że periodyki takie jak „The Economist” nawet nie kryją się z tym, że zbliża się czas kiedy rządy państw będą musiały wyprzedać wszystko co cenne korporacjom, by w ogóle przetrwać. Ciekawe co się stanie jak nie zechcą wyprzedawać? Ciekawe co się stanie, jak 20 milionów ludzi powie – nie! Ja nie wiem, ale może Wy spróbujecie sobie to wyobrazić. I nie mówię tu o Polsce, ale o społecznościach o wiele lepiej zorganizowanych, o społeczeństwach, w których organizacje, poważne i mające wpływy mają długą, liczącą setki lat tradycję. Weźmy taką na przykład Japonię, przychodzą jumacze i mówią: musicie nam sprzedać górę Fuji, udzielimy wam na to kredytu. I co? Japończycy mówią: dobra, wyciągajcie te swoje umowy. Nie wierzę. Japonia się nie sprzeda. Jeśli jednak jest tak jak napisał Ian Thomas to w Polsce nie zostanie kamień na kamieniu, bo nie ma tu nic i nie ma nikogo, kto mógłby się przeciwstawić złu. Nie ma żadnej organizacji. Wszystkie stworzone są przez banki i służą temu jedynie, by usprawnić jumę. Jeśli zaś ktoś miałby coś przeciwko nie będą sobie nim nawet zawracać głowy, przesunie się takiego wprost do zbioru określonego jako „świry i fantaści”, który ma część wspólną ze zbiorem „antysemici i faszyści”. I koniec. Reszta nabierze wody w usta i będzie się zajmować tym, co tam akurat ma pod ręką, pisaniem dysertacji naukowych, wyprawami wysokogórskimi w celu spotkania szatana na szczycie K2, albo czymś równie frapującym.
Doszliśmy bowiem do tego, że komunikaty dotyczące nadchodzącego złodziejstwa lecą w prime time i przetykane są teledyskami, my zaś nie możemy się temu w żaden sposób przeciwstawić, bo z miejsca wpadamy w pułapkę bez wyjścia. Zanim ją opiszę, chcę powrócić do tego co napisał wczoraj Toyah. W Suwałkach powiesił się chłopiec, którego zabrano z domu i umieszczono w ośrodku wychowawczym. W normalnych warunkach, w warunkach, kiedy ludzie czują ze sobą jakąś więź i wspólnotę ośrodek ten powinien zostać spalony, podobnie jak samochód rzecznika praw dziecka i samochody wszystkich radnych miasta Suwałki oraz burmistrza i jego żony. Tak bowiem reaguje żywa i zainteresowana swoim dobrem wspólnota kiedy ginie jeden z jej członków. Jak wiecie do niczego takiego nie dojdzie, ponieważ Polacy nie są wspólnotą, są gromadą gamoni, którymi pomiatać może kto chce. I jeszcze będzie taki typ zbierał oklaski, przyszedł bowiem cywilizować dzikich i narzucać im standardy oraz promować jakość.
To nie jest tak, że w Polsce nie ma żadnych wspólnot. Tak się składa, że one są, tworzą je właśnie ludzie tacy jak rzecznik praw dziecka, radni miasta Suwałki, burmistrz i jego żona. Są oni we wspólnocie opłacanej przez banki i strzeżonej prawem, której nie może zagrozić żaden przypadkowy wisielec, a niechby był nawet nieletni. Racją bytu tej wspólnoty jest odbieranie dzieci biednym i doprowadzanie ich do samobójstwa, a następnie szukanie prawnych usprawiedliwień dla stworzonego przez siebie ambarasu, którego nikt nie odważy się nazwać tragedią. Problem z zawiązywaniem wspólnoty w Polsce ma bowiem naturę złożoną i ja już o tym pisałem wielokrotnie nie używając jednak słowa wspólnota, tylko słowa hierarchia. Żeby powstała, jedna czy druga, jak zwał, tak zwał, potrzebny jest budżet. Bez budżetu ani rusz. Są jednak organizacje, wspólnoty i hierarchie, które tworzone były bez budżetu. Japonia jest tego przykładem, tam było i jest nadal mnóstwo organizacji bez budżetu, które musiały zdobyć go w trakcie działań, nie lekkich przyznajmy. Coś jednak musi być w miejscu tego budżetu prawda? A co? Misja rzecz jasna. No i teraz przyjrzyjmy się jak wygląda opis misji w tekstach tuzów myśli państwowotwórczej takich jak Janina Jankowska. Ja zachęcam do przeczytania tekstu Jankowskiej, bo on moim zdaniem ściśle koresponduje z wypadkami w Suwałkach. Oto powiesiło się dziecko, a Jankowska pisze o tym, że ludzie Gowina zorganizowali spotkania w różnych punktach stolicy i tam coś opowiadali. I każe nam wyobrażać sobie, jakby było świetnie, gdybyśmy się tak zbierali i dyskutowali o naszych problemach, o tym co w czasach Tumanowicza nazywane było „bolączkami”. Wtedy, kiedy już wszyscy by opowiedzieli jakie mają bolączki, można by wynająć zespół ekspertów, który wyciągnęli by z tego samą esencję i na jej podstawie ułożyli program partii politycznej, która byłaby wreszcie taka jak trzeba. No i cóż tu rzec? Ja widzę wprost ile budżetów zaplanowała dla swoich kumpli Janina Jankowska i widzę jak fantastycznie przebiegałoby ich dzielenie, jak szampańska atmosfera by temu towarzyszyła, być może nawet wynajęto by jakiegoś barda z gitarą, by te wypadki opiewał. Podobnie jak dawniej różni bardowie opiewali różne inne wypadki, nie wspominając przy tym ani o Tumanowiczu ani o Moszu. I nie ma Janina Jankowska za grosz wstydu, pisząc te brednie. Wie bowiem, że i tak nie da się dla nas nic zrobić, jesteśmy przegrani, a z przegranymi się nie trzyma.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że ci z nas, do których dotarło w jakiej sytuacji się znajdujemy nie potrafią zrobić nic więcej poza udawaniem, że wszystko jest w porządku, krańcowi zaś desperaci szukają jakichś zastępczych sukcesów, a to w sporcie lokalnym, a to w rajdzie Paryż-Dakar, a to w swojej pracy zwanej z nieznanych mi przyczyn pracą zawodową, choć celniej byłoby nazwać ją pracą zawodną.
Jedynym wyjaśnieniem tego obłędu jest strach przed wpadnięciem w pułapkę, czyli znalezieniem się w jednym ze zbiorów posiadających część wspólną, o których już tu pisałem. Janina Jankowska za nic na świecie nie napisze o tym powieszonym, tak jak wielu z piszących tu ludzi nie napisze o zagrożeniu, o którym raczył nas poinformować Tadeusz Mosz. Wiara bowiem w to jest po prostu passe, a tym co w życiu każdego człowieka najważniejsze jest bycie trendy…
Dlaczego jest tak trudno? Głównie z powodu braków punktów odniesienia, która służą ludziom słabo rozgarniętym do opisu tego co za oknem. To znaczy takie punkty są, ale skonstruowane bardzo przemyślnie. Oto wczoraj jeden z czytelników porównał moje książki do książek Łysiaka. Ja nie wiem, czy są na świecie dwie bardziej różne stylistyki, ale jemu to nie przeszkadza. Gdybym chciał się szczegółowo zastanawiać co takiego sprawia, że jakiś pan uważa inaczej, powiedziałbym, że tempo narracji. On widzi, że książki Łysiaka to pewien dość dynamiczny sposób opowiadania, widzi, że u mnie jest podobnie i to wyczerpuje w jego mniemaniu całą kwestię. Z wieloma ludźmi jest podobnie. Kwestia tych ocen jest poważna, moim zdaniem i nie chodzi tu wcale o mnie ani nawet o Łysiaka. Chodzi o to, by człowiek używający pewnych pojęć, tych samych w dodatku, których z całym spokojem używa w radio TOK FM Tadeusz Mosz, był z miejsca jasno określony. W dodatku określony negatywnie. Dla mnie bowiem porównanie do Łysiaka nie jest komplementem. Myślę, że dla wielu czytelników również. Łysiak jednak załatwia takich jak ja z miejsca.
Kiedy zaczynamy pisać i mówić o ekonomii, o jumie, o tym o czym na pierwszych stronach piszą dziennikarze „The Economist” wpadamy natychmiast na ludzi, którzy mają do tych komunikatów stosunek prawie taki sam jak my, ale jednakowoż różniący się w szczegółach. I ja mam tu przykład bardzo jaskrawy, ale nie mogę Wam go pokazać, mogę go jedynie opisać. Widziałem wczoraj grubą książkę w złotej oprawie zatytułowaną w sposób niezwykle bezpretensjonalny. „Wiem wszystko” brzmiał tytuł tej książki. Jej autor zaś podpisał się fikcyjnym nazwiskiem o dość charakterystycznym brzmieniu: Roger Oskar Chrześcijański. Książka dedykowana była synom autora i miała także podtytuł, który brzmiał: złota seria.
Autor namęczył się bardzo pisząc swoje dzieło i rozprawił się na jego kartach ze wszystkimi groźnymi siłami, które czyhają na naszą własność i życie. Zaczął od czasów dawnych, od starożytności i po kolei rozprawiał się ze wszystkimi spiskami wszechświatowymi jakie udało mu się zdemaskować. Znacie to dobrze, illuminaci, różokrzyżowcy, templariusze, jezuici, banki Londynu i Watykanu współpracują ze sobą by zniszczyć życie istot czystych i dobrych. I to jest ściana, na której się rozwalamy. Rogerowi Oskarowi Chrześcijańskiemu nikt nie powie, że jest podobny do Łysiaka. Nikt też nie będzie lansował jego książek. Jego się wyciągnie z kieszeni w jednym czy drugim kluczowym momencie i powie: o, o pacz pan, prawie to samo tu jest napisane co u pana, a jaki poziom syntezy. Nie ma pan z nim szans. Najbardziej ubawiło mnie zdjęcie na 4 stronie okładki. Widzimy tam samego Rogera Oskara, jego żonę i synów przebranych w stroje muszkieterów. I cóż ja tu mogę rzec? Nic, powiem tylko, że widzę jedyną drogę ucieczki z tej pułapki – ku konkretowi. Jeśli więc mamy tych muszkieterów nie oglądajmy ich przez lupę skonstruowaną przez Aleksandra Dumas, ale poczytajmy co oni tam wyczyniali w rzeczywistości i kto im płacił.
Mamy więc sytuację następującą, Mosz i „The Economist” mówią nam prawdę w oczy. Wypadki suwalskie prawdę tę w naszych głowach osadzają mocno i konkretnie, na to wszystko przychodzi Jankowska i udaje, że nie widzi wisielca, a najważniejsze co się Polsce przytrafiło w ostatnim czasie to mitingi Gowina. No i jesteśmy my, którzy chcemy się do tego wszystkiego jakoś odnieść i uczynić to w sposób taki, by ludzie dostrzegli to co mają przed samym nosem. I wtedy włącza się Łysiak i autorzy tacy jak pan Chrześcijański. I koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.