sobota, 11 stycznia 2014

Jarosław Kaczyński, czyli jak zwyciężyć w ustawionym biegu

Kiedy mój dobry kumpel i, że tak to określę, „business partner”, Gabriel Maciejewski, nagle, kompletnie ni stąd ni z owąd, postanowił złamać swoją niemal żelazną zasadę, by nie zajmować się duperelami, i cały swój tekst poświęcił wyrzuceniu ze środowiska Prawa i Sprawiedliwości posła Tomasza Kaczmarka, pomyślałem sobie, że to się źle skończy. I to źle, wcale nie dlatego, że to co napisał Gabriel, to nieprawda, albo że na obecną chwilę bardzo politycznie niepoprawne, i przy gabrielowej swadzie i retorycznych talentach ów tekst może PiS-owi zaszkodzić. PiS-owi bowiem akurat w obecnej nie zaszkodzą ani jego, czy nawet moje, złośliwości, ani tak naprawdę nic. Przyszłość bowiem została już potwierdzona i autoryzowana przez znacznie mocniejszych zawodników, niż my. I to wcale niekoniecznie ze środowiska reprezentowanego przez Jarosława Kaczyńskiego.
To że ten tekst Gabriela nic dobrego nie przyniesie, pomyślałem sobie, zgadując, że pod nim natychmiast pojawi się kupa komentarzy od osób, których cała polityczna perspektywa sprowadza się do konstatacji, że ten Kaczyński jest tak do niczego, że nawet ktoś tak dramatycznie byle jaki, jak Donald Tusk, potrafi go sobie ustawić wedle własnych wyobrażeń. A to jest coś, czego ja najzwyczajniej w świecie nie jestem w stanie znieść. I to wcale nie dlatego, że Tuska nie lubię, a Kaczyńskiego owszem, ale dlatego, że ja bardzo źle reaguję na ów rodzaj braku pojęcia, który się bierze z założenia, że Donald Tusk jest bytem niezależnym. Ja dostaję autentycznie szału, kiedy ktoś mi próbuje opisywać Tuska, jako – zgoda, że zdemoralizowanego, głupiego, a może i wręcz psychicznie niezrównoważonego – ale jednak, polityka. Rzecz bowiem w tym, że Donald Tusk nie jest konkurencją dla Jarosława Kaczyńskiego, nie dlatego, że Kaczyński to geniusz, a Tusk to gamoń, ale dlatego, że Tusk jest wyłącznie socjologiczno-politycznym projektem, który, w momencie, gdy jego animatorzy go zamkną, rozpierzchnie się, jak poranna ruska mgła.
Ktoś spyta, co z tego? Otóż to z tego, że ja nie mam nic przeciwko temu, by walić w Prawo i Sprawiedliwość i tych nieudaczników, których nazwisk już nawet nie chce mi się wymieniać, nie mam nawet problemu z tym, że ktoś powie, że Jarosław Kaczyński dziś, w porównaniu z dawnym Jarosławem Kaczyńskim jest zaledwie smutnym wspomnieniem. Mój problem polega na tym, że, jeśli ktoś zaczyna opisywać polską politykę, jako walkę między dwiema partiami, dwoma politycznymi projektami, czy choćby dwiema grupami polityków, ja proszę, żeby tego nie robić, bo skoro tak, to znaczy, że niczego z tego, co się w Polsce stało myśmy zwyczajnie nie zrozumieli.
Rzecz polega na tym, że Prawo i Sprawiedliwość pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego jest jedyną dziś partią antysystemową, a więc taką, o której można w ogóle rozmawiać, jako stanowiącej jakikolwiek wybór. Cała reszta to agentura, mniej lub bardziej aktywna; mniej lub bardziej akurat groźna. Jeśli idzie o mnie i moje polityczne zainteresowania, nie ma takiej rzeczy, która wydarzyła się w ciągu minionych 24 lat, i miała jakiekolwiek szersze znaczenie, której bym nie pamiętał, albo pamiętał źle. Ja pamiętam twarze, nazwiska, gesty i wiem doskonale, że one wszystkie zawsze, w ten czy inny sposób, skoncentrowany były na jednym zadaniu – usunięcia Jarosława Kaczyńskiego z polityki. I nie oszukujmy się: z wyjątkiem być może kilku polityków, byli tam wszyscy. Każdy w odpowiednim dla siebie momencie, ale wszyscy. I ja wiem, że to brzmi nie najlepiej, ale tam wśród nich w pewnym momencie byli nawet tacy bohaterowie polskiej historii, jak sam Jan Olszewski, czy Antoni Macierewicz.
Przez te ponad już 20 lat Jarosław Kaczyński – bo nawet nie jego zamordowany w Smoleńsku brat – ani na moment nie stracił swojej pozycji jedynego prawdziwie antysystemowego polityka, wroga publicznego numer 1, no i przede wszystkim kogoś, kto stanowi dla Systemu takie zagrożenie, że ów System, dopóki on żyje, nie może spać spokojnie. Ktoś zapyta, dlaczego tak jest? Skąd on się taki wziął? Czy tu chodzi może o jakiś szczególny geniusz, którego nie umiemy do końca zdefiniować, a jednak wiemy, że istnieje, bo przecież widzimy jego efekty? A może nie widzimy żadnych efektów, ale za to mamy przed sobą zwykłego, porządnego, uczciwego człowieka, tak naprawdę jednego z ostatnich, którego możemy autentycznie polubić, lubimy go więc i czepiamy się tego, co nam obiecuje, z jakimś histerycznym wręcz zacięciem? Może tak naprawdę on nie ma żadnych szczególnych talentów, tyle że za to, jaki jest, tak bardzo wielu z nas nie ma już ochoty na żadne inne oferty? Może. W każdym jednak z tych wypadków, faktem jest, że mijają te 24 lata od czasu, gdy System postanowił go zniszczyć, i niszczy przy pomocy najbardziej niewyobrażalnych metod, czego kulminacją był 10 kwietnia 2010 roku – a on wciąż jest i, nie dajmy się nabrać, będzie, dopóki albo nie umrze, albo nie zostanie fizycznie zlikwidowany.
Myślę, że wiem, co na ten ostatni argument mógłby odpowiedzieć wspomniany na początku Gabriel. Powiedziałby on zapewne, że co z tego, że on sobie będzie trwał aż do śmierci? Jakie to ma znaczenie, skoro z tego jego trwania nie ma żadnych wymiernych korzyści. Co z tego, że on jest takim fantastycznym przywódcą, i tak poczciwym człowiekiem, jeśli nawet jego kolejne zwycięstwo i przejęcie, tym razem pełnej, władzy spowoduje wyłącznie naszą jeszcze większą gorycz i rozczarowanie? Mamy tak chodzić kółko, powtarzając wciąż, że niech mówią, co chcą, ale nikt nam przynajmniej nie powie, że obstawiliśmy złego konia? Bo to był koń najlepszy, tyle że wyścig od początku do końca oszukany. Już go słyszę, jak do mnie woła: „Weź, przestań!”
No więc odpowiadam. Właśnie tak. To był koń najlepszy, tyle że wyścig był od początku do końca ustawiony. Ale jeszcze coś: ten koń przegrał, a tymczasem tym z nas, z myślą o których cały ten przekręt został zorganizowany, ani w głowie uznać, że źle swoje pieniądze postawili. Bo my akurat świetnie wiemy, że ten lewy wyścig to tak naprawdę zaledwie maleńki fragment wręcz nieogarnionej całości, a jeśli w nim cokolwiek miało znaczenie, to tylko ten koń. Bo tylko on był tam prawdziwy. W tym tandetnym, tak jak tandetny akurat był tamten film, matriksie.

Niezmiennie proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Za każdy gest jestem niezmiernie wdzięczny. Dziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...