piątek, 30 września 2011

Rozmowy w toku - dziś Roman Giertych

Zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu z nas, każde publiczne pojawienie się Romana Giertycha stanowi doznanie na tyle przykre, że na sam dźwięk jego nazwiska, albo zamykamy oczy, albo zatykamy uszy, albo łapiemy cokolwiek mamy pod ręką i udajemy, że idziemy wyrzucić śmieci. Znam to zjawisko i, szczerze przyznaję, że w znacznym stopniu uczucia te podzielam. Jest coś takiego w Romanie Giertychu, czego nie ma nawet w takich tuzach naszego życia publicznego, jak Leszek Miller, czy Wojciech Jaruzelski, a co sprawia, że każdy człowiek, choćby o przeciętnej wrażliwości, choćby słysząc kroki tego człowieka, czuje się pod każdym względem spełniony.
Czemu się tak dzieje? Najprościej byłoby powiedzieć, że to wszystko się zaczęło w momencie, kiedy Jarosław Kaczyński zaproponował Giertychowi udziały w pracy na rzecz przebudowy Polski, a ten tę propozycję głupio zlekceważył, i tym samym, wykluczył zarówno siebie, jak i swój polityczny projekt, z dalszego życia politycznego. I oczywiście, taka ocena byłaby jak najbardziej słuszna, bo to wszystko w istocie właśnie wtedy się zaczęło. Tyle że, wskazując na źródła tego zjawiska, nie opisywałaby ona jednak jego natury. A to, czy za stanem, w jakim dziś się znalazła dusza – bo to z całą pewnością musi chodzić o duszę – Romana Giertycha, stoi jego zupełnie racjonalny żal o to, że to co miał – a miał przecież niemal wszystko – w tak beznadziejny sposób stracił, czy może nieopanowana histeria spowodowana tą utratą, czy może strach przed jeszcze większą utratą, warto by było wiedzieć. Choćby po to, by, choćby mniej więcej, poznać przyczynę naszej reakcji na jego istnienie.
Osobiście uważam – choć przyznaję, że moje domysły są tu bardzo niepewne – trzecia z wymienionych ewentualności jest najmocniejsza. Oczywiście, Giertych z całą pewnością nosi w sobie coś, co psycholodzy nazywają zaleganiem afektu, a ponieważ każdy tego typu przypadek, jak wiemy, wpływa na świat zewnętrzny obezwładniająco, obserwowanie Giertycha w stanie tego kipiącego gdzieś na samym dnie jego serca wzburzenia, jak mówię – obezwładnia. Jest też pewnie tak, że w momencie gdy Roman Giertych w jednej chwili stracił tę swoją partię, tych wszystkich swoich patriotów, no i wreszcie tę nadzieję, że kiedy już skończy swoje 35 lat, to może nawet zostanie prezydentem, musiał od tego psychicznie sfiksować. To wszystko prawda. To co jednak, moim zdaniem, musi mu doskwierać najbardziej, to świadomość, że przed nim nie ma już nic. On wciąż, jadąc na swojej niegdysiejszej politycznej karierze, jakoś tam się utrzymuje z działalności adwokackiej, jednak nie oszukujmy się – adwokatów w Polsce jest cała masa, natomiast ministrów, premierów, wicepremierów, czy prezydentów – już znacznie mniej. A nie ulega wątpliwości, że Roman Giertych nie po to pakował się w politykę, by zostać – choćby i bardzo cenionym – adwokatem.
No i jest jeszcze ten TVN, który – na zasadzie znanej nam dobrze z programów typu „Rozmowy w toku” – zaprasza Giertycha do swojego studia. Jednak ile to czasu może upłynąć, zanim wśród telewidzów zacznie uzyskiwać przewagę nowe pokolenie, które nie będzie miało pojęcia, kto to jest ten Giertych, i wszystko się w sposób naturalny będzie musiało skończyć? Rok, dwa, cztery? A przecież on ma dopiero 40 lat. Już w tej chwili, jak podejrzewam, wielu widzów, widząc w telewizorze Giertycha, ma wyłącznie poczucie straty czasu, podobne do tego, kiedy to, z jakiegoś powodu, telewizja zaczyna emitować stare docinki „Konia, który mówi”. I myślę, że Roman Giertych doskonale zdaje sobie sprawę z tej sytuacji. Z jednej strony gniecie go to poczucie, że przekombinował i przez to wypadł z polityki, z drugiej oczywiście budzi się z krzykiem w nocy, bo przyśniło mu się, że Kaczyński ponownie zostaje premierem, a tu jeszcze to cierpienie, jakie powoduje oczekiwanie, kiedy wreszcie zadzwonią z telewizji, lub z jakiejś gazety i poproszą o rozmowę.
Ja naprawdę wiem, jak to jest. Też mam swoje obsesje, tyle że w postaci zastanawiania się, czy wpadły jakieś pieniądze. Każdy kolejny dzień mnie wręcz rujnuje, każąc mi sprawdzać, czy starczy do jutra. Najpierw czekam na 11, bo wtedy pojawiają się pierwsze wpłaty, potem tak do 13, bo to jest ostatnia pora księgowania wpłat z dnia poprzedniego, a potem tak mniej więcej do 17, kiedy wpływają ewentualne wpłaty wysłane dziś przed 14. I to jest w pewnym sensie moje życie. Domyślam się, że Roman Giertych problemów z utrzymaniem rodziny nie ma, natomiast z całą pewnością ma problemy, które, z pewnego punktu widzenia, są znacznie poważniejsze. Bo dotyczą czegoś znacznie ważniejszego, a mianowicie poczucia, że jest się człowiekiem. I że jest się człowiekiem, który nawet jeśli coś spieprzył, to tylko trochę. Uważam, że był taki czas, kiedy Roman Giertych autentycznie miał na sercu dobro Polski. On całym swoim sercem życzył Polsce dobrze, i w to, by Polsce się powodziło zaangażował bardzo dużo swoich sił. Kiedy Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory i rozpisało swego rodzaju przetarg na tę budowę, Giertych go wygrał i uzyskał wielką – może wręcz największą – szansę w swoim życiu. I ją zmarnował. Przez co? Nie wiem. Najprościej by było powiedzieć, że przez głupotę. Kaczyński w swojej książce twierdzi, że przez swego rodzaju niedojrzałość. Nie wiem tego, i, szczerze powiedziawszy, nie za bardzo też mnie to interesuje. Faktem jest, że Roman Giertych jest dziś nikim i już nigdy tej pozycji nie opuści. I to jest jego dramat. To musi być jego straszliwy dramat.
Czemu mi strzeliło do głowy, żeby pisać dziś o Giertychu? Otóż tak naprawdę, wszystko, co napisałem wyżej jest tylko wstępem, a główna cześć tych refleksji dopiero przed nami. Ale proszę się nie martwić. To jest jeden z tych tekstów, gdzie wstęp zajmuje niemal jego całość. Otóż Roman Giertych wystąpił wczoraj w programie Moniki Olejnik i w pewnym momencie – Bóg Jeden wie, po jasną cholerę – Olejnik zapytała go o artykuł z „Gazety Polskiej”, gdzie Redakcja cytuje zdanie grupy ekspertów, jakoby po upadku samolotu z Prezydentem na pokładzie w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku, sześć osób przeżyło. Zanim jednak Olejnik zdążyła dokończyć to zdanie i powiedzieć, że niestety oni wszyscy podobno zmarli skutkiem nieudzielania im pomocy, Roman Giertych zapytał: „I CO? GDZIEŚ SIĘ UKRYLI?”
Powiem szczerze, że ja – moim nieskromnym zdaniem – wiem o Giertychu wszystko. Natomiast tu mamy sytuację, że pojawia się obraz – nieważne, jak absurdalny – kiedy to ze smoleńskiej masakry uchodzi z życiem sześć osób – Bóg Jeden wie, kto? Może Wassermann, może Natali Świat, może sam Prezydent – i następnie, z jakiegoś powodu, w tym błocie umierają. Co w tej sytuacji robi Roman Giertych? Otóż prawdziwy hardcore polega na tym, że Roman Giertych w tym momencie zaczyna rechotać. I to jest coś. To jest naprawdę coś. I teraz dopiero powinniśmy się zacząć zastanawiać, co się stało Romanowi Giertychowi? No i od razu, dopiero teraz, pojawia się opcja czwarta. Zupełnie nowa. On został opętany.
Jeśli się rozejrzymy dookoła, zauważymy że nie on jeden. Ale to już jest osobny temat.

Tradycyjnie już, proszę o wsparcie tego bloga, czy to przez kupowanie książki - naprawdę warto - czy też przez bezpośrednie wpłaty na podany obok numer konta. Mam nadzieję, że też warto. Dziękuję.

czwartek, 29 września 2011

O Belzebubie i jego ziomalach

Wybory wyborami, a pisać trzeba. Trzeba, bo tak już się przez te wszystkie lata poukładało, że pisanie stało się potrzebą niemal fizyczną, ale też trzeba, bo ktoś przecież na te teksty czeka i żadne wybory tego nie zmienią. Jednak pisać też trzeba, bo każdy dzień przynosi zdarzenia, które muszą zostać skomentowane i zapisane, by, kiedy za kilka lat do niech wrócimy, one tu były i świadczyły o tym, co nam kiedyś zgotowano.
Przypomniałem sobie właśnie coś, czego akurat nie zapisałem, bo działo się to w czasach, kiedy to o żadnym zapisywaniu mowy nie było, a nawet gdyby i była, to wtedy jeszcze nie było ani tego bloga, ani nawet myśli o nim. Mówię o czasach, które z dzisiejszego punktu widzenia mogą się wydawać bardzo odległe, ale, jeśli tylko ktoś ma odpowiednią pamięć (pamięć jest dobra), będzie umiał sobie przypomnieć obrazy wcale tak bardzo nie odstające od tego, czego jesteśmy osłupiałymi świadkami właśnie dziś. Przypomniałem więc sobie pewien obraz i pewne słowa, których moc mogłaby porazić nawet najbardziej wrażliwe serca i dziś, kiedy stoimy na granicy dwóch cywilizacji, i gdziekolwiek spojrzymy – kamieniejemy.
Otóż dawno dawno temu, jeszcze w latach 90-tych, telewizja nadała rozmowę z Jackiem Kuroniem – jeśli ktoś nie pamięta, był kiedyś taki polityk, ówczesny odpowiednik Jerzego Owsiaka, czy może Bożeny Walter – i w pewnym momencie dziennikarz zauważył, że był niedawno świadkiem sytuacji, kiedy to Kuroń podał rękę Jarosławowi Kaczyńskiemu. Pytanie było – dlaczego? Dlaczego Jacek Kuroń podał rękę Kaczyńskiemu? I wtedy, Jacek Kuroń, człowiek o niezwykłym sercu i wrażliwości, przyjaciel każdego i nieprzyjaciel nikogo, odpowiedział, że kiedyś, kiedy w dawnych komunistycznych czasach, miał on okazję siedzieć w więzieniu, któregoś dnia w jego celi pojawił się były esesman. I Kuroń podał mu rękę. Podał mu tę rękę odruchowo, bo już wtedy był człowiekiem serdecznym i dobrym. Jednak po chwili, kiedy sobie uświadomił, co zrobił, podjął tę decyzję. Decyzję, która zdefiniowała całe jego dalsze życie. Że on od dziś będzie podawał rękę każdemu. I któregoś dnia, po wielu, wielu latach, na jego drodze stanął Jarosław Kaczyński.
Przypomniał mi się ten Kuroń dziś właśnie, przy okazji informacji, na jaką natrafiłem gdzieś w Internecie. Otóż prezydent Komorowski udzielał wywiadu jednej z gazet, i w pewnym momencie pojawiła się kwestia Nergala i sposobu, w jaki prezydenccy urzędnicy, Nałęcz i Nowak oddali mu pokłon, tytułując go odpowiednio „krajanem” i „ziomalem”. Pytanie było takie, czy Bronisław Komorowski akceptuje postępowanie swoich ministrów. Komorowski, jak to on, w pierwszej chwili, prawdopodobnie dla nabrania oddechu, udzielił odpowiedzi takiej jak on sam, a więc w formie plazmy: „Nie akceptuję jakiegokolwiek eksploatowania w celu zdobycia popularności skojarzeń z satanizmem, bo jest mi to bardzo odległe”, a później, kiedy już mu się w głowie wszystko odpowiednio ułożyło, dodał: „Moim ziomalem jest Jarosław Kaczyński”.
Dlaczego ten bon mot Komorowskiego kazał mi wrócić pamięcią do czasów Jacka Kuronia, kiedy to polityka miłości ledwie raczkowała? Otóż uważam, że – jakiekolwiek były uświadomione intencje prezydenta Komorowskiego – gdzieś głęboko w tej czarnej duszy tłukł się dokładnie ten sam sposób myślenia, z jakim mieliśmy do czynienia w przypadku jego wielkiego poprzednika. Uważam że, kiedy prezydent Komorowski uznał za stosowne zauważyć, że skoro „ziomalem” jego ministrów jest Nergal, to jego „ziomalem” jest Kaczyński – on chciał w ten sposób Nałęcza i Nowaka przebić. On chciał tak naprawdę pokazać, że szokowanie nie ma granic. Że jeśli Nowakowi i Nałęczowi wydaje się, że Nergal to już jest „ostatnia stacja”, to się głęboko mylą. Że mamy jeszcze przecież Jarosława Kaczyńskiego, a on – prezydent RP – nie ma żadnych problemów, by kolejne granice przekraczać.
Pisałem niedawno, że, jeśli się przyjrzeć uważnie temu, co się dzieje w popularnym wymiarze życia publicznego, można dojść do wniosku, że cała ta walka, której jesteśmy świadkami i, niejednokrotnie też, uczestnikami, to nie tyle walka między dwoma politycznymi projektami, ale między Dobrem a Złem w wymiarze jak najbardziej dosłownym. Że kiedy nagle, z jednej strony pojawia się problem owego Nergala, z drugiej jesteśmy atakowani obrazkami w postaci ukrzyżowanego Janusza Palikota, a jeszcze z boku dochodzą do nas informacje o tym, jak to Kuba Wojewódzki z Michałem Figurskim utworzyli tak zwany „żywy krzyż”, to wniosek z tego może być tylko jeden: Oto Szatan Wcielony. Oto być może ostatnia już bitwa o duszę Narodu. Jestem bardzo spokojny, jak idzie o jej wynik. Z każdym kolejnym upływającym dniem, widzę, jak bardzo ta nasza jesienna kampania przypomina tę sprzed dwudziestu już lat, kiedy to niegdysiejszy Lech Wałęsa stanął przeciwko zjednoczonym siłom Systemu, i każdy w miarę przytomnie myślący człowiek widział, że z jednej strony jest Wolność, a z drugiej już tylko Urząd, i że Urząd wygrać nie będzie w stanie. Bo to by było wbrew naturze i wbrew fizyce. I to się powtarza dziś. Ja się nie zdziwię, jak Platforma Obywatelska nie uzyska nawet drugiego wyniku. Tak jak Tadeusz Mazowiecki przed laty.
I to jest wiadomość dobra dla nas wszystkich, ale też, jak sądzę, dla Bronisława Komorowskiego. Bo gdyby tak się miało zdarzyć, że Ciemność jednak wygra, dojdzie tym samym do bardzo poważnych rewolucji na szczytach władzy. Władzy prawdziwej. I wtedy przyjdzie moment, kiedy ktoś zjawi się w gabinecie Prezydenta i spyta go, o co to chodziło z tym ziomalem Kaczyńskim. I, naturalnie, przerażony Komorowski powie, że to przecież był tylko taki żart. Że jemu chodziło o coś zupełnie innego. Że on chciał powiedzieć to samo co Nowak, tylko mocniej, i zabawniej. Jednak nikt go już nie będzie słuchał. Bo kiedy mamy do czynienia z Ciemnością w fazie tryumfu, na żarty miejsca nie ma. I biedny Bronisław Komorowski zostanie wydany na pastwę Nergala – Pana Zarazy.
Nawet ja mu tego nie życzę.

Skoro udało się na chwilę oderwać od kampanii, przypominam tradycyjnie o dwóch kwestiach. Mamy tę książkę i mamy ten numer konta. Bardzo będę wdzięczny wszystkim, którzy zechcą się tu odpowiednio zaangażować. Dziękuję.

poniedziałek, 26 września 2011

Nasi atakują

Przy okazji mojego kandydowania do Sejmu, poczułem w pewnym momencie konieczność ponownego zalogowania się w Salonie24, a to w związku z tym, że w niektórych komentarzach pojawiły się uwagi na mój temat całkowicie nieprawdziwe, a w których bezczelność tych nieprawd była tym bardziej dokuczliwa, im większa pewność ich autorów, że ja i tak nie zareaguję. Zalogowałem się więc w Salonie raz jeszcze, tyle że już nie jako Toyah, ale normalnie – Krzysztof Osiejuk, wyjaśniłem co było do wyjaśnienia… i w tym momencie okazało się, że skoro ja się tam pojawiłem, to nie ma co więcej nakręcać atmosfery. Teraz więc, jeśli w ogóle zamieszczam tam jakieś komentarze, to bardziej z przypadku i z tej zwykłej chęci powiedzenia czegoś w sytuacji, gdy powiedzieć wypada.
W sumie, ciekawa sprawa z tymi komentarzami. Prowadzę ten blog już niemal cztery lata, i przez ten czas zdążyłem się doskonale zorientować, czym jest Internet z punktu widzenia tego dowcipu, gdzie przed komputerem siedzą dwa psy i jeden z nich jest zachwycony, że ten system stwarza tak skuteczną zasłonę. Ale przez owe cztery już prawie lata, kiedy wklejam tu swoje teksty, miałem okazję też świetnie – niemal tak świetnie, jak podczas wieloletniej pracy nauczycielskiej – zauważyć, że człowiek pozostaje zagadką do końca i że jeśli ktoś uważa, że posiadł tu jakąkolwiek wiedzę, niech się lepiej zamknie. A przecież ja i tak nie mam najgorzej. Z osób tu komentujących miałem okazję poznać osobiście całkiem wielu, i muszę przyznać, że nie zawiodłem się ani razu. Ani razu nie musiałem sobie pluć w brodę, że gdzieś po drodze popełniłem błąd. A zatem, jak idzie o ten blog, mogę być tylko szczęśliwy.
Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że przez te wszystkie lata miałem okazję zobaczyć rzeczy przedziwne. A w tym wszystkim, najbardziej może wartościowe było to, że to właśnie tu zobaczyłem, że coś takiego jak podział na „naszych” i „tamtych”, to najgorsza i najbardziej niebezpieczna fikcja. Oczywiście – „oni” są tacy jacy są, i świetnie to wszyscy wiemy, natomiast nie ma nic gorszego jak ulec złudzeniu, że wszyscy co nie są „nimi” – to „nasi”. Ja dziś mogę na palcach obu rąk wymienić całą grupę najbardziej zawziętych i wymownych, tak zwanych prawicowych, blogerów – a wśród nich i tych najbardziej uznanych – których pierwszą wartością jest to, że z jakiegoś tajemniczego powodu, nie zostali ministrami w rządzie Donalda Tuska, a drugą – że chodzą do kościoła. Te niemal już cztery lata, to było nieustanne zmaganie się, oczywiście że przede wszystkim z najbardziej parszywymi trollami, ale wcale w nie mniejszym stopniu, z tymi niby „naszymi”. To jest moje doświadczenie, i nie odbiorą mi go jakiekolwiek zapewnienia, że wróg jest wspólny, a podziały niezdrowe. Każdy odpowiada za siebie i każdy jest rozliczany ze swojego.
Komentarze. Cóż tam się dzieje! Parę dni temu, nasz kolega Kazef zwrócił mi uwagę na coś co jest określone jako prawybory, a organizowane jest przez portal o nazwie slask.naszemiasto.pl. Nie wiem, co to takiego ów slask.naszemiasto.pl. Nie mam pojęcia, czy oni są „nasi” czy „nie-nasi”. Nigdy wcześniej o tym czymś nie słyszałem i nie sądzę, żeby ten fakt stanowił w moim życiu jakąś istotną stratę. Natomiast widzę, że moja kandydatura na tym blogu wygrywa w tak zwanych cuglach. Czy to mnie cieszy? Pewnie! Nie widzę żadnego powodu, by się tym faktem martwić, jednak to co jest tu dla mnie znacznie ciekawsze, to fakt, że tej zabawie towarzyszą komentarze – w tej chwili już chyba ponad 100 – z których zdecydowana większość ma na celu stworzenie wokół mnie takiej atmosfery, żeby ktoś zechciał mnie w końcu, jeśli nie zastrzelić, to mi zwyczajnie nakłaść po pysku. Kto taki pisze te komentarze? Nie do końca się orientuję. Domyślam się, że większość, to jacyś wynajęci działacze młodzieżówki PO, jeden z nich to z całą pewnością pewien starszy pan, którego awanse, pani Toyahowa, jeszcze w czasach licealnych odrzuciła, i on od tego zwariował, ale niechybnie są tam też, jak najbardziej, nasi serdecznie pisowcy, którzy mnie z jakiegoś powodu nie lubią i to im nie daje spać. A więc, krótko mówiąc, to jest Internet i cały ten bagaż, który on ze sobą niesie. No i ludzie. Nie „nasi”, nie „nie-nasi”, ale zwykli ludzie – tacy jak my.
Zacząłem od Salonu24, bo to właśnie Salon zmobilizował mnie do pisania dzisiejszego tekstu. Pierwsze co mnie tam dziś uderzyło, to informacja, że ukazał się właśnie nowy tygodnik, zatytułowany „Wprost przeciwnie”, mający, wedle zapowiedzi, wesprzeć na rynku prasowym bardziej tradycyjnie zorientowaną część opinii publicznej. Ja już wcześniej słyszałem o tym tygodniku, o tym, że jest on szykowany, i że ma stanowić reakcję na przejęcie przez Tomasza Lisa i jego patronów oryginalnego „Wprostu”. Słyszałem, że on będzie „nasz”, że tam będą pisali sami „nasi” i że dzięki temu tygodnikowi, „nasi” urosną w siłę, a nam przez to zrobi się lepiej. I oto okazało się, że po pierwsze, do współredagowania owego pisma zgłosiła się najpierw cała plejada – jak najbardziej „naszych” – najznakomitszych publicystów, a po drugie, kiedy okazało się, że zaszła pomyłka, bo owo „Wprost przeciwnie” wcale nie jest „nasze”, tylko „ich” – i to jeszcze najprawdopodobniej „ich” w wydaniu turbo – większość z nich w popłochu uciekła, mrucząc pod nosem, że oni nie wiedzieli, że chcieli dobrze i że im się tylko wydawało.
No trudno. Zdarza się. Wprawdzie ja, gdyby mi ktoś zaproponował, bym został redakcyjnym kolegą Korwina-Mikke, natychmiast bym zaczął coś węszyć, no ale, jak wiadomo, ja jestem inny, więc się tu nie liczę. A więc trudno. Bywa i tak. Z tego też powodu, przyjmuję wyjaśnienia na przykład Sławomira Cenckiewicza, że on się dał wyrolować i nie zamierzam go już dręczyć. Natomiast bardzo mnie zainteresowała reakcja innego chętnego do tworzenia nowego, „prawdziwie prawicowego pisma przeznaczonego dla polskiej prawicy” – Tomasza Terlikowskiego. On, jak czytam w Salonie, najpierw zgodził się firmować swoim nazwiskiem ten szary projekt, następnie napisał na swoim blogu tekst, promujący pierwszy numer tego czegoś, wraz z otwierającym go głównym tekstem, a kiedy zorientował się, jakie palnął głupstwo, natychmiast rakiem się wycofał, udając, że on nic nie wie, bo jak się to gówno działo, to on akurat siedział w swojej przydomowej kaplicy i się modlił.
Szczegółów tej kompromitacji nie znam, ale sprawa mniej więcej wygląda tak, że redakcja „Wprost przeciwnie” postanowiła swój pierwszy numer poświęcić bardzo oczywiście ciekawemu zjawisku, że politycy – wszystkich jak najbardziej opcji – politycznie wykorzystują Kościół, i że to jest karygodne, następnie u Terlikowskiego – jako najpopularniejszego katolika w kraju – zamówiła odpowiedni tekst, Terlikowski go pięknie sprokurował pod tytułem „Kościół Tuska kontra Kościół Kaczyńskiego”, a Redakcja go zamieściła, zdobiąc go okładką, na której Kaczyński i Tusk, przebrani w szaty liturgiczne, udzielają sobie wzajemnie komunii. Takie jaja. Kiedy Terlikowski zobaczył tę okładkę, wpadł w panikę, bez słowa wyjaśnienia usunął swój tekst o tym, jak to ten grzesznik Kaczyński, wraz ze swoim bratem w grzechu, Tuskiem, plugawią naszą wiarę, i – jak już wcześniej wspomniałem – udał, że się akurat modli i o niczym nie wie.
Co za wstyd! Co za kompromitacja! Jakież to za dno! A jednocześnie – jakaż to nauka. Nie tylko dla Terlikowskiego, ale i dla nas wszystkich. Tym się właśnie kończy z jednej strony kłamstwo, a z drugiej głupota. To jest właśnie ten błąd i to jest właśnie ta kara. I powtarzam – Cenckiewicz jeszcze przynajmniej potrafił się zachować. Terlikowski pokazał wyłącznie, że jest niczym więcej, jak rozmodloną szmatą. Czy to mnie zaskakuje? Otóż nie. Jak pisałem już wcześniej, ja nigdy nie byłem na tyle nieroztropny, żeby ufać ludziom tylko z tego powodu, że mi pokażą krzyżyk na szyi, zdjęcie Kaczyńskiego w portfelu, opowiedzą mi dowcip o Piterze i zapewnią, że są przeciwko aborcji i pedałom. Ale to nie tylko to. Ja Terlikowskiego znam jeszcze z wcześniejszych czasów. Kiedyś, jeszcze bardzo dawno temu, kiedy nawet w głowie mi nie migotało, że kiedykolwiek będę prowadził ten blog, lubiłem pisać różne teksty i je wysyłać do gazet. Ponieważ pisanie zawsze mi przychodziło łatwo, owe teksty często były publikowane. A więc któregoś dnia napisałem taki żartobliwie-gorzki tekst, stanowiący parodię przemówienia sejmowego z przyszłości, które wzywa do uchwalenia ustawy o dopuszczalności aborcji wobec dzieci pięcioletnich, bo one bywają dokuczliwe i przeszkadzają dorosłym w oglądaniu piłki w telewizji. Nie pamiętam, gdzie go opublikowałem – chyba był to „Tygodnik Solidarność” – ale byłem z niego tak dumny, że go już w toyahowych czasach odtworzyłem z pamięci, i opublikowałem ponownie w Salonie, na swoim blogu. I co się stało? Otóż niedługo potem, Terlikowski napisał swój tekst, całkowicie i bezczelnie – zarówno pod względem treści, jak i samego pomysłu – z mojego zerżnięty. Ponieważ nie chciałem się awanturować, napisałem mu tylko grzeczny komentarz, że owszem, ładnie, i że ja też niedawno podobnie, i takie tam, no i żeby sobie Terlikowski zajrzał. Nic. Cisza. Zero reakcji. Tylko te komentarze, że Terlikowski to jednak mocny zawodnik. I jaki dowcipny!
Właśnie wtedy pomyślałem sobie, że z Terlikowskiego katolik, jak z koziej dupy trąba, i że jeśli mam wybierać między nim, a jakimś na przykład Kutzem, to nie mam zdania, tyle że jemu akurat już dziękuję. A zatem dziś, kiedy widzę, jak on się próbuje ślizgać, to nawet nie bardzo mi się chce na to patrzeć. I oto nagle mamy Kutza. Też w Salonie i chyba wczoraj. Napisał on tekst zatytułowany jakoś tak, że on nie lubi patrzeć na całujących się staruszków, a konkretnie chodziło mu o Jarosława Kaczyńskiego i Zytę Gilowską, kiedy to oboje spotkali się na sobotniej konferencji w Katowicach i się tam uścisnęli. Żart i satyra Kutza polegały na tym, że prezes Kaczyński i prof. Gilowska to stare pierniki i że jak oni się tak ściskają, to Kutza bierze na śmiech. I to uważam za przypadek niezwykle znamienny. Bo ja akurat miałem okazję oglądać Kutza wczoraj w telewizji, i to co on pokazał, było autentycznie szokujące. Ja nie wiem, ile on ma lat dokładnie, ale nawet jeśli 90, lub 100, to stanu, w jakim on się znajdował, nie usprawiedliwia nic. Przede wszystkim, Kutz praktycznie nie siedział, lecz leżał, mówił tak bełkotliwie, że jego słów w większości nie sposób było zrozumieć, a kiedy ten bałwan Kajdanowicz zadawał mu pytania, ten tylko stękał, by mu powtórzyć, bo on nie dosłyszał. W pewnym momencie zrobiło się tak upiornie, że zacząłem się autentycznie bać, że Kutz za chwilę umrze, zrobi się atmosfera jak z tego skeczu Mony Pytona o krykiecie, i będzie głupio, bo z jednej strony tragedia, a drugiej – powiedzcie państwo sami, jak tu się nie śmiać?
No ale rozumiem. Sprawa jest poważna, wszyscy się starzejemy i nie ma w tym nic zabawnego. Natomiast mi dziś chodzi o coś znacznie szerszego, a mianowicie o sytuację, w której ludzie, którzy powinni milczeć – gadają. I tu nie ma żadnych ograniczeń. Pełna demokracja. Starzy, młodzi, dzieci, mądrzy, głupi, pobożni, ateiści, nasi i obcy – wszyscy. Widzą, że się coś dzieje, natychmiast się pojawiają i zaczynają nadawać. I ani im do głowy nie przyjdzie, że świat staje jak wryty i zaczyna się już tylko rumienić.

Jak widzimy, kampania wciąż w zawieszeniu, ale proszę się nie martwić. Wszystko jest pod kontrolą. Proszę natomiast tradycyjnie kupować książkę o liściu. Naprawdę warto. No i, jeśli ktoś ma możliwości, proszę wspierać ten blog pod podanym obok numerem konta. Jestem pewien, że też warto. Dziękuję.

niedziela, 25 września 2011

O Polsce suwerennej i o jej największych skarbach

Konferencja na temat gospodarczej suwerenności, jak odbyła się w Katowicach w minioną sobotę, ma dla mnie dwa wymiary. Pierwszy, całkowicie indywidualny, a drugi – związany z ową publiczną przestrzenią, w jakiej kazano nam zyć. Oba te wymiary łączy osoba prof. Zyty Gilowskiej. Najpierw, bardzo króciutko, opowiem, czym było dla mnie to spotkanie w skali osobistej. Otóż dzień wcześniej, otrzymałem maila od posłanki Prawa i Sprawiedliwości, pani Izabeli Kloc, następującej treści: „Witam Pana serdecznie, chciałabym osobiście zaprosić Pana na jutrzejszą konferencję, pytała mnie o Pana Pani Prof. Zyta Gilowska.” I tyle. Pozdrowienia, numer kontaktowy i to wszystko.
Otóż już wcześniej słyszałem to tu to tam, że Zyta Gilowska zna, czyta i lubi ten blog. I nie muszę udawać, że mnie ta wiadomość nie obeszła. Jeśli bowiem ktoś taki jak Zyta Gilowska czyta ten blog, mam wiele powodów, by, przynajmniej przez pewien czas, spać spokojnie i żyć z uśmiechem na ustach. A jeśli wpadnę w odpowiedni nastrój, to mogę jak najbardziej się z tego powodu odpowiednio – choćby tak jak to robię w tej chwili – nadąć. No ale to wiadomo. Tak już bowiem wszyscy mamy, że lubimy, kiedy to co robimy jest doceniane, a kiedy jest doceniane przez ludzi, których sami podziwiamy i uważamy za wybitnych, to nasza radość jest tym większa. Poszedłem więc na to spotkanie, ładnie wyszykowany i uzbrojony w książkę o liściu z właściwą dedykacją, no i wreszcie profesor Gilowską spotkałem osobiście. Nie będę opowiadał, jak to wszystko wyglądało, bo po pierwsze aż tak bardzo próżny nie jestem, a po drugie nie wiem, czy ona sama by chciała, żebym tu jakoś szczególnie mocno wchodził w szczegóły. Powiem tylko, że ucieszyła się z książki, bo wprawdzie, jak mi powiedziała, właśnie kupiła dwa egzemplarze – dla siebie i siostry, no ale teraz swoją da synowi, a tę ode mnie zachowa dla siebie. Tak to właśnie było. I to jest własnie ów osobisty wymiar, jaki wczorajszy dzień ma dla mnie.
Skoro jednak to już mamy wyjaśnione, chciałbym przejść do podstawowej części dzisiejszych refleksji i opowiedzieć o tym, jak przeżyłem wczorajszą konferencję, jako wydarzenie o randze zdecydowanie ponadosobistej. Otóż tematem spotkania była tak zwana suwerenność, a zorganizowane ono było w sposób standardowy. Na sali siedzieli zaproszeni goście, na scenie przeróżni profesorowie, i po kolei któryś z nich wchodził na mównicę i dzielił się swoimi przemyśleniami na temat najróżniejszych aspektów owej suwerenności. Na chwilę wpadł też Jarosław Kaczyński, by – jako pierwszy patron owej konferencji – wygłosić przemówienie, natomiast poza prezesem Kaczyński, główną postacią spotkania była w sposób naturalny – pani profesor Zyta Gilowska. I muszę powiedzieć, że jeśli od wczoraj, nieustannie słyszę, jak reżimowa propaganda po raz kolejny już dostaje szału z tego powodu, że Zyta Gilowska miała czelność wyjść z domu, czy z pracy, i zabrać głos w sprawach publicznych, z jednej strony oczywiście się martwię, bo tego rodzaju bezczelność Systemu zawsze była dla mnie źródłem zmartwień, a z drugiej strony, się temu wcale nie dziwię, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że akurat Zyta Gilowska jest osobą o takiej wewnętrznej sile i takiej zdolności demonstrowania tej siły na zewnątrz, że każdy jej gest, każde wypowiedziane przez nią słowo, stwarza zagrożenie dla Systemu nieporównywalne z niczym.
Jestem pewien, że wielu z nas miało nie jeden raz okazję słuchać Zyty Gilowskiej, kiedy mówi w telewizji, lub czytać te nieliczne wywiady, jakich ostatnio zgodziła się udzielić, a więc jestem też pewien, że nie muszę tym osobom tłumaczyć, co na przykład mógł mieć na myśli Jarosław Kaczyński, kiedy mówił, że gdyby doszło do debaty między Gilowską a Rostowskim, Rostowski zostałby rozbity w strzępy. Czym innym jest jednak oglądać Zytę Gilowską na ekranie telewizora, lub czytać z nią wywiad w „Uważam Rze”, a czym innym zobaczyć ją i wysłuchać w jej pełnej krasie. Wystąpienie, jakie Gilowska miała na wczorajszej konferencji w Katowicach – króciutkie, bo zaledwie kilkunastominutowe – było czymś tak porażającym, że wszyscy obecni na publiczności i na scenie, włącznie z prezesem Kaczyńskim, oniemieli, a wszystko co miało miejsce wcześniej i co nastąpiło później – włącznie z naprawdę przecież ciekawym wystąpieniem Prezesa – może być już oceniane wyłącznie poza tym kontekstem. Ale mówiąc to co mówię, muszę też dodać, że nie mam również najmniejszej wątpliwości, że każdy – dosłownie każdy – przedstawiciel reżimu który miał okazję brać w tym wydarzeniu udział, musiał umierać ze strachu. Bo dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że gdyby na przykład uczynić Zytę Gilowską twarzą tej kampanii, Platforma Obywatelska wyszłaby z tych wyborów z wynikiem w okolicach 5%. I stąd ta dzisiejsza wrzawa.
Jak mówię – to trzeba było przeżyć osobiście, ale skoro jest jak jest, nich nam wystarczą te słowa, tak jak je zarejestrowałem, a dziś tylko we fragmencie przytoczę. Zyta Gilowska mówiła o suwerenności w wymiarze najbardziej podstawowym i najbardziej powszechnym, a więc suwerenności naszej, jako ludzi i obywateli. O tym, jak to kiedyś, jeszcze w wieku XVI pojawiło się to pojęcie i „ujmowało państwo, jako takie, które nie uznaje nikogo wyższego od siebie, oprócz Boga”. I prosiła Gilowska dalej, by mieć ten fakt bardzo na uwadze, pamiętając, że – i tu pierwszy dłuższy cytat – „ten metapolityczny, duchowy wymiar suwerenności był przez wieki bardzo ważny dla Polaków. Był silnie obecny w naszej historii, w naszych działaniach, jeszcze w Drugiej Rzeczpospolitej. Były powszechne hasła haftowane na sztandarach: ‘Bóg i Ojczyzna’. Osobiście uważam, że ten metapolityczny, duchowy wymiar suwerenności jest najważniejszy i że dzisiaj, w tym duchowym wymiarze suwerenności Polska ma największe rezerwy. Tu możemy z bogactwa wielkiego korzystać, i powinniśmy sprawdzać, dlaczego tego nie robimy”.
Jednak to co najważniejsze pojawiło się w drugiej części wykładu Gilowskiej i proszę mi pozwolić zacytować tu już całość. Aż do końca. A było tak:
Nie wolno nam teraz, tak jak za króla Sasa, twierdzić, że jest tylko ‘tu i teraz’. Nie wolno nam tego robić. Dzisiaj nie mamy alibi dla takich bezmyślności i dla takiej nieświadomości. Ale przecież i dzisiaj widzimy państwa, ledwo zipiące, nie potrafiące sobie poradzić, mimo suwerenności, państwa, które swoją suwerenność pozamieniały na sterty długów, i do tego udają – co już jest naprawdę żałosne – że przy pomocy papierków kolorowych, nazywanych pieniędzmi, kupują coś, czego nikt na świecie nie ma, tylko Bóg, czyli, że kupują czas.
Czasu się kupić nie da. Ale my też zaczęliśmy udawać, że kupujemy czas. Nasze państwo też jest bardzo poważnie zadłużone. Tu wchodzą w grę takie liczby, że obywatele myślą sobie: ojej, rozboli mnie głowa, bo ja, przeciętny obywatel mogę sobie tak rozumować, obracam się w kręgu tysiąc, no niech będzie dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy – hu, hu, hu! – jakieś takie podają gigantyczne kwoty – od tego głowa boli. Ja jednak proponuję, by przeciętny obywatel wziął jednak kartkę papieru – to nie jest takie trudne, kartkę każdy ma, szkołę podstawową kończyli – napisał sobie liczbę 87, do tego dołożył dziesięć zer, a obok napisał liczbę 38, i do tego dołożył sześć zer. Jak pamięta obywatel z podstawówki, to te zera się tam redukują, i jak sobie to podzieli, to mu wyjdzie, ile jest winien. Bo on nawet tego nie wie. Gdyby on tak sobie to podzielił i dodał do tego kredyt, który wziął na mieszkanie, albo na telewizor, albo na wczasy w Tunezji, popatrzył na niemowlę kwilące w wózeczku – ono nie zapłaci – a on jest per capita, na każdego obywatela, pomyślał, że musi jeszcze pomyśleć o małżonce, o ojcu staruszku – doszedłby do rozumu. Oj, doszedłby do rozumu!
Wystarczy wykonać takie bardzo proste działanie arytmetyczne. Nie trzeba brać oręża, nie trzeba nigdzie biegać – siąść, wziąć kartkę i sobie po prostu podzielić. Myślę, że to byłby jakiś sposób, bo, jak przypuszczam, obywatel się nie orientuje, jak się sprawy mają. Polski suweren się chyba nie orientuje, jak się sprawy mają. Bo niby jak się ma orientować? Z telewizji? Mowy nie ma! Podobno wszędzie jest, panie dzieju, kryzys, ale u nas nie, bo u nas jest, panie dzieju, zielona wyspa. Co nas to obchodzi? Nasza chata z kraja. Niewykluczone, że tak sobie ludziska kombinują. Bardzo źle sobie kombinują. Bardzo źle sobie kombinują, ale kiedyś się wreszcie zorientują. Tylko kiedy? To jest zagadnienie, które sobie dziś stawia dużo mądrych głów w Europie: Ile czasu potrzebuje suweren – współczesny suweren – żeby się zorientować.
Jeden taki suweren, naród węgierski, potrzebował cztery lata, od chwili, kiedy mu rządzący – wprost, niechcąco wprawdzie, ale bardzo wyraźnie – powiedzieli, że, jak najbardziej, kradną, kłamią i oszukują, trudno, nie wyszło im, i od tej chwili, Węgrzy się wprawdzie trochę zdenerwowali, ale naprawdę bardzo, to się zdenerwowali dopiero cztery lata później. No i jest pytanie, czy my będziemy tak długo czekać? Mam nadzieję, że nie, bo tych czterech lat, to chyba jednak Polska nie ma. Jeśli natomiast suweren się zorientuje, a to dla suwerena polskiego jest charakterystyczne – wystarczy bardzo pobieżna i kiepska znajomość historii – jeśli suweren się wreszcie zorientuje, i oby to nastąpiło, to jakoś tak nagle, automatycznie, przekręca się kluczyk z metapolitycznym wektorem suwerenności. Nagle suweren sobie przypomina, że przecież siłą jego przodków – pra, pra, pra, pra, pra – były zawsze takie atrybuty suwerenności, które zawsze bardzo mocno wzmacniały tę suwerenność. To była wiara w Boga, wiara w prawo do własnej ojczyzny, to była wiara w prawo do egzekwowania własnych praw na ziemi ojczystej. Suweren polski, jak już przychodził do rozumu, wierzył w Boga, w Ojczyznę i własne prawa na ojczystej ziemi. Pytanie, kiedy to się stanie teraz? Taki był najważniejszy atrybut suwerenności naszych przodków – Bóg, Ojczyzna i moje w tym miejsce. Moje – obywatela na ziemi. Bo do tego mamy prawo.
Tak Polacy rozumowali. Czy tak chcą rozumować dzisiaj? Obawiam się, że wielu – nie. Nie chcą. Nie da rady, mówią, czasy się zmieniły. Wprawdzie, rzeczywiście, tak kiedyś było, nasi przodkowie walczyli, przelewali krew, wyciskali z siebie, siódme, ósme i dwunaste poty, ale to się zmieniło, i dziś tak być nie musi. Dzisiaj nie musimy się do tego przyznawać. Kochani, nie da rady. Rzeczywistość Was dopadnie. Rzeczywistość Was dopadnie. Przyjdzie, prędzej czy później, i chodzi o to, żeby jak najszybciej przyszła taka chwila, że dużo ludzi w Polsce zrozumie, że te atrybuty suwerenności, które były źródłem siły polskiego narodu – to jest nasze główne dziedzictwo. Nie da się wyprzeć swojego dziedzictwa. Nie da rady! Dziekuję”.
Taka to była właśnie ta mowa. A ja, zamiast tradycyjnego komentarza na sam koniec, opowiem o czymś jeszcze. Jeszcze zanim głos zabrała Zyta Gilowska, swoje wystąpienie miał pan profesor Mariusz Jędrysek z Uniwersytetu Wrocławskiego, i opowiadał nam o tym, jak jeszcze za rządów Prawa i Sprawiedliwości pojawiła się sprawa łupków gazowych i jak dzielnie i mądrze tamten rząd sprawę tych łupków zaczął prowadzić. I to co prof. Jędrysek nam opowiadał i o tych o łupkach i o tym, w jak dramatycznej sytuacji, znajduje się ten projekt dziś, spadło na nasze biedne głowy, jak tsunami. Na koniec, Profesor podarował Jarosławowi Kaczyńskiemu przyniesiony ze sobą prezent, w postaci zwykłego, niewielkiego kawałka owego łupka. I ja uważam, że Premierowi to się jak najbardziej należało, ale chciałbym, żeby on w wolnej chwili jakoś przełamał go na pół i drugą polówkę dał Zycie Gilowskiej. Jestem pewien, że on nie miałby nic przeciwko temu.

Na koniec, tradycyjnie, proszę wszystkich, którym powyższy tekst jakoś ubarwił ten dzień, o kupowanie mojej książki, no i o – w miarę możności – wspomaganie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

sobota, 24 września 2011

Jeszcze Nergal, czyli kiedy Pan Bóg przemówił

Nie bardzo wiem, jak to się dzieje, ale mimo, z jednej strony, znacznego upływu czasu od wybuchu tzw. afery Nergala, a z drugiej, owej oczywistości, że współczesne czasy pozwalają tematom żyć góra dwa dni, problem Adam Darskiego i jego niewątpliwej misji, wciąż żyje, i to żyje bardzo aktywnie. Może oczywiście chodzić o to, że sytuacja, w której najbardziej oczywisty przejaw satanizmu uzyskuje oficjalną autoryzację ze strony polskiego państwa, sama w sobie jest na tyle poruszająca, że dwa dni to mało, by się z tego otrząsnąć. Może też być tak, że każde tego typu starcie Dobra ze Złem tworzy napięcie, które trudno ugasić. Może być różnie, natomiast faktem jest, że temat, zamiast niknąć w powodzi innych, bardziej świeżych – zagadka tego ataku wręcz promieniuje. Uważam to za znak, i wierzę, że naszym obowiązkiem jest ten znak przyjąć.
Jeśli opierać się na oficjalnych informacjach, publikowanych czy to w Wikipedii, czy w popularnej prasie, należy zakładać, że artysta estradowy Adam Darski, zwany powszechnie „Nergalem” rozpoczął swoją drogę do sławy w wieku 10 lat, kiedy to wraz ze swoimi przyjaciółmi zapragnął stworzyć zespół muzyczny, który będzie opiewał potęgę Szatana. Ponieważ wszyscy wiemy, że 10-letnie dziecko, choćby ze względu na swoje mikroskopijne rozmiary, nie bardzo jest w stanie grać na normalnej gitarze, ten akurat element biografii Darskiego musimy uznać za rodzaj mitu, natomiast zgódźmy się przyjąć jako fakt, że kiedy on i jego koledzy zdali do siódmej klasy, założyli też swój zespół, a chwilę później nagrali pierwszą płytę, zatytułowaną – jak najbardziej po angielsku – „Endless Damnation”, co się zgrabnie tłumaczy, jako wieczne potępienie. Talent i konsekwencja poprowadziła młodego Darskiego tak, że dziś jest on w świecie uznawany za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli pogańskiego rocka, a w Polsce za pierwszego celebrytę i bohatera sztuki popularnej.
Adam Darski, dziś już – wedle tego co nam mówi dostępny przekaz – człowiek 34-letni, swojej publicznej pozycji, wbrew temu, co można by było sądzić, nie zawdzięcza jednak ani temu, że, jak mówią, jest świetnym gitarzystą, ani też temu, że zespół, który stworzył, należy do najlepszych tego typu na świecie, lecz przede wszystkim jednemu i tylko jednemu wydarzeniu, kiedy to podczas jednego ze swoich występów podarł Pismo Święte, rozrzucił strzępy po publiczności, wezwał zebranych by „żarli to gówno”, a Kościół nazwał „zbrodniczą sektą”. A więc to ten właśnie gest, a nie oczywisty muzyczny talent, przyniósł Darskiemu sławę i powszechne uznanie. Nie wypada jednak zapominać, że to wszystko – i to akurat w najlepszym dla Darskiego wypadku – nie miałoby żadnego znaczenia, gdyby za tym aktem bluźnierstwa stał charakter człowieka otwarcie złego, okrutnego, bezwzględnego i drapieżnego. Gdyby Darski, również poza sceną, opiewał tę śmierć i tę czerń. Tymczasem on, kiedy występuje już przed szerszą, nie interesującą się black metalem, publicznością, pozostaje już tylko niezwykle łagodnym, sympatycznym i szalenie ujmującym człowiekiem, który do tego zna język angielski, jest bardzo oczytany i przedziwnie elokwentny. On – jak mówię, w najlepszym dla siebie razie – pozostałby zaledwie jednym z elementów artystycznego undergroundu, gdyby nie ten jego uśmiech – uśmiech człowieka wesołego, otwartego, pełnego szacunku i tolerancji.
Czy to oznacza, że Adam Darski ukrywa swój satanizm? Ależ w żadnym wypadku! Jakkolwiek by na to nie patrzeć, on go wręcz eksponuje, tyle tylko, że robi to z tym swoim ujmującym uśmiechem i łagodnością, co dla osób bardziej doświadczonych jest całkowicie naturalne, a dla tych już bardziej naiwnych – sensacją. W którymś z biograficznych opracowań na temat Darskiego przeczytałem, że on kiedyś nosił pseudonim „Holocausto”, jednak życzliwe mu, i prawdopodobnie bardziej od niego politycznie świadome otoczenie, doradziło mu tu pewną naturalną ostrożność, i dopiero wtedy przybrał imię owego Nergala. Te same dane biograficzne informują, że Nergal, to ledwo jeden z licznych pogańskich bogów, natomiast, jak idzie o kwestię, czy to jest może bóg artystów, czy może bóg płodności, czy miłości, czy choćby nawet i orgazmu – z tymi poganami nigdy w końcu nie wiadomo – tego już się nie wyjaśnia. A fakt jest jasny jak słońce i czarny jak dusza tego człowieka – Nergal to bóg zarazy, wedle sumeryjskich wierzeń odpowiedzialny za zsyłanie chorób i epidemii. A zatem stoi przed nami ktoś, kto swoim patronem uczynił owego Nergala, i prawdopodobnie, gdyby go spytać, czemu Nergal, on by się tylko uśmiechnął i po raz kolejny opowiedział tę niezwykle zabawną historię o tym, jak to on swoją pierwszą gitarę otrzymał na pamiątkę swojej Pierwszej Komunii Świętej, i od tego czasu śpiewa wyłącznie o miłości i Jezusie.
Po co ja w ogóle tyle pisze o tym Darskim? W końcu on jest dziś już bardzo szeroko znany i odpowiednio oceniony przez wszystkie zainteresowane strony. Otóż piszę o nim tak szczegółowo, przede wszystkim dlatego, że, zanim zajmę się tym, co moim zdaniem jest tu najważniejsze, bardzo bym chciał, żeby nie było tu żadnych nieporozumień. A przede wszystkim, nie chciałbym, żeby i tu pokutowało to dziwne przekonanie, że ten Darski to jakiś potwór i idiota. Lub, co jeszcze gorsze, że to kompletnie nieistotny wyprysk na współczesnej historii naszej popularnej kultury. Bo tego typu wiara, zamiast nam cokolwiek rozjaśniać, wyłącznie nam sprawę zaciemnia, i tym samym uniemożliwia ujrzenie problemu w pełnym jego kształcie. A kształt tego czegoś, to wypisz wymaluj sylwetka owego fantastycznie przemiłego historyka-poligloty z Patriarszych Prudów. I niech nas Bóg broni, byśmy ten szczegół mieli przegapić. Niech nas Bóg Wszechmogący broni.
Ja raz tylko w swoim życiu widziałem Diabła w akcji – w tym sensie, oczywiście, że patrzyłem na niego, słuchałem go i wiedziałem, że to Diabeł. I był to jak najbardziej Adam Darski w telewizyjnym programie zapomnianej już nieco gwiazdy telewizji TVN24, Małgorzaty – co za znak! – Domagalik. Darski siedział, piękny i swobodny, grzeczny i elokwentny, a Domagalik z każdą chwilą była w nim coraz bardziej zakochana. Zakochana w taki sposób, jak pewien typ nauczycielek zakochuje się w niektórych swoich bardziej przebiegłych uczniach, czy panie psychoterapeutki w psychopatach, których miały zbadać i już w pierwszym dniu okazało się, kto w tym pojedynku jest intelektualnie sprawniejszy. Od momentu jak ona wybłagała, żeby Darski pozwolił do siebie mówić „Adamie” i do niej zwracał się per „Małgorzato”, przez prośbę, żeby pozwolił sobie zrobić z nią zdjęcie, po finałowe „fajnie z tobą rozmawiać”, to co Małgorzata Domagalik odstawiła na oczach telewidzów, było tak straszne, że w pewnym momencie zacząłem się autentycznie obawiać, że ona za moment poprosi go nagle, żeby pozwolił jej dotknąć swojego tatuażu, albo wręcz żeby ją pocałował.
I przez cały niemal – niemal – czas programu, imię Szatana nie padło ani razu. A rozmawiano o wszystkim. O życiu, o muzyce, o dzieciństwie, o szkole, o ukochanej gitarze, o miłości, o pięknie, o książkach. Domagalik mówiła mu o tym, jak jej się podoba jego muzyka, jej intensywność i ta „ściana dźwięku” i te emocje, a sam Darski przez cały czas był cudownie elokwentny, sympatyczny, uśmiechnięty, elegancki… no i piękny. Przepiękny. Dlaczego? Skąd? W jaki sposób? Domagalik go o to nie pytała. Nie miała ani siły, ani chęci, ani potrzeby. Wreszcie on sam, widząc że traci czas, i zamiast mówić o sprawach ważnych, musi odpierać awanse jakiejś pani, nie wytrzymał i parę razy powiedział nam, o co chodzi. Sam z siebie. W końcu, on tam też nie był po to, żeby zbierać punkty – jemu to jest naprawdę niepotrzebne – ale żeby, tak samo jak my, dawać świadectwo. A więc powiedział – właśnie wtedy – że jego wszystkie piosenki są „o miłości i Jezusie”. Czy o miłości do Szatana i nienawiści do Jezusa? Tego akurat nie wyjaśnił, a ona oczywiście nie spytała. Ale z uśmiechów – jej i jego – widać było, że jest dobrze. I cudownie. No i wtedy, już pod sam koniec, wspomniał też i o samym Szatanie – bez pytania, bez potrzeby. Że jest mądry i elegancki, i sympatyczny i wyszczekany. I że jego bardzo bawi, kiedy widzi, jak ludzie ulegają temu urokowi bardziej, niż choćby tej jakiejś Biblii.
Od czasu tej audycji minęło już dość dużo czasu, w międzyczasie sumaryjski Bóg zarazy zesłał na Adama Darskiego białaczkę, a Dobry Pan – któż zna Jego ścieżki? – go od tej zarazy wyzwolił. Czy po to, by Darski stał się jeszcze bardziej bohaterem zbiorowej wyobraźni? Czy może z jakiegoś jeszcze innego powodu? Tego nie wiemy i być może nigdy już się nie dowiemy. Faktem jest, że Darski przeżył, i dziś, swobodnie i radośnie, głosi chwałę tego, który go chciał uśmiercić. A ja mam następujące refleksje. Otóż wygląda na to, że całe to zło, które przez ostatnie lata tak skutecznie oplotło Polskę swoją pajęczyną, właśnie dało ostateczne świadectwo. Pierwszy był wymiar sprawiedliwości w osobie niezawisłego sędziego, który zaświadczył, że publiczne zbezczeszczenie Pisma Świętego jest czystym i niewinnym aktem wolnej twórczości artystycznej, i nikomu nic do tego. Po nim przyszły niezależne media, i poprosiły Darskiego, by został ich współpracownikiem i twarzą. Po nich pojawili się niezależni dziennikarze i poinformowali, że Adam Darski i jego poglądy są równie święte jak to niby święte pismo, i wara od nich różnej maści oszalałym z nienawiści do ludzkiej wolności dewotom. Po dziennikarzach przyszedł Prezydent Rzeczpospolitej i głosem swojego wysokiego urzędnika – co ciekawe, reprezentującego jednocześnie rządzącą partię – oświadczył, że Darski jest przyjacielem, a nie wrogiem. Następnie zabrała głos tak zwana Rada Etyki Mediów i ustami swego przewodniczącego wyjaśniła, że Adam Darski to niezależny ekspert i nauczyciel. Wreszcie, już na samym końcu, zabrała też głos najbardziej postępowa część Kościoła Katolickiego, i autorytetem księdza Adama Bonieckiego zaświadczyła, że Adam Darski to żaden satanista, lecz bardzo kulturalny i łagodny człowiek, a o tym, że on nie jest satanistą, poza jego miłym uśmiechem i ciepłym głosem, świadczy najlepiej to, że on temu jednoznacznie zaprzecza.
W ten oto sposób, linia została nakreślona, role zostały rozdane, świadectwo zostało dane. A mnie najbardziej w tym wszystkim oczywiście interesuje miejsce, jakie w tym wszystkim zajął polski Kościół. Ksiądz Boniecki, zauroczony osobistą kulturą i elokwencją Darskiego, wyraził jednocześnie przypuszczenie, że atak na Nergala to atak motywowany politycznie, a Nergal jest tu tylko pretekstem. I ja, wbrew pozorom, gotów się jestem z Księdzem zgodzić. Tak, walka z Nergalem to w dzisiejszej Polsce walka polityczna. Bo wszystko wskazuje na to – a dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – że za tym całym nieszczęściem, jakie w ostatnich latach było udziałem tego Narodu, stoi właśnie Szatan. I ta nienawiść, i cała działalność polityków takich jak Palikot, ów moralny upadek wielu ludzi Kościoła, zamach w Smoleńsku, męczeństwo i śmierć Prezydenta, to szyderstwo, z jakim zostało zbezczeszczone jego rozdarte na strzępy ciało, jego trumna i jego grób, to wszystko co spotkało Krzyż i ludzi ściskających pod tym Krzyżem swoje biedne różańce, i znów ten Palikot, ukrzyżowany w chrystusowej pozie na okładce „Newsweeka”, wreszcie zdrada znacznej części naszych księży i biskupów – to wszystko tak naprawdę była tylko polityka i tylko Szatan. Kiedy więc dziś, czy to w przejawie tryumfu, czy może przeczucia porażki – Bóg mi świadkiem, że bardzo chciałbym wiedzieć, a nie wiem, dlaczego – Szatan powstał z tak strasznym wyciem, myślę sobie, że polski Kościół dostał nagle swoją drugą szansę i mam radosne wrażenie, że polscy biskupi i wielu księży dziś jednak zaczyna wreszcie widzieć to wszystko z właściwej perspektywy. Że to – owszem – jest polityka, tyle że polityka, która stała się placem boju między siłami Zła i Dobra. I że w tej walce, kwestia wyboru stron, to równocześnie kwestia wyboru cnoty, lub grzechu.
Mam naprawdę radosne wrażenie, że dziś, w sytuacji, jaka się przed nami otworzyła, wielu przedstawicieli polskiego Kościoła ujrzało bardzo wyraźnie, że jakimś nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, w pewnym momencie oni opowiedzieli się po stronie Zła. Bo dziś to wszystko widać bardzo jasno. Właśnie w głosach ludzi, którzy dają to swoje czarne swoje świadectwo. A Dobry Bóg nie pozwala im zamilknąć.
Na chwilę jeszcze wrócę do rozmowy Małgorzaty Domagalik z Adamem Darskim sprzed miesięcy. Powiedziała wówczas ta nieszczęsna kobieta, że to taki zabawny paradoks, że on swoją pierwszą gitarę kupił za pieniądze, które otrzymał z okazji Pierwszej Komunii. A Mistrz jej na to z miłym uśmiechem, że to rzeczywiście piękne. Naprawdę piękne. I na to mój syn, który, przyznaję, z całą pewnością ma w sobie coś szczególnego, zawołał wesoło: „O! To on jest ochrzczony! W ten sposób jest, jak my, Dzieckiem Bożym. I już go nic nie uratuje”. Przypominam sobie tę niezwykłą reakcję i myślę, że to może było właśnie tak. Że Pan Bóg wyrwał Darskiego z objęć śmierci, by mu kazać działać i nawracać zbłąkanych. Mam szczerą nadzieję, że On wiedział, co robi. I że to Dzieło niedługo stanie się też i naszym udziałem.

Jeśli komuś powyższy tekst się spodobał, lub go w jakikolwiek pozytywny sposób zainspirował, zapraszam do kupna książki, o której informacja podana jest tuż obok, i wspierania tego bloga pod podanym też obok numerem konta. Jednocześnie informuję wszystkich mieszkańców Katowic i okolic, że autor powyższego tekstu kandyduje w tegorocznych wyborach do Sejmu z list Prawa i Sprawiedliwości w okręgu 31 z pozycji 21.

piątek, 23 września 2011

I tak się kończy świat...

O tym że pod Kancelarią Premiera podpalił się mężczyzna, dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, jakoś tak po 12 w południe, z wpisu na Salonie24. Informacja była maksymalnie sucha, z wyjątkiem kończącej ją smutnej ironii: „Premier Donald Tusk nie jest obecny w Kancelarii, jedzie Tuskobusem”.
Ponieważ ludzie w Polsce wciąż jeszcze się nie podpalają, ale zaledwie podchodzą do podróżującego Premiera i krzyczą mu w twarz, ze jest matołem, albo złośliwie pytają, jak żyć, ewentualnie – i to już w najgorszym wypadku – płaczą, informacja podana przez redakcję Salonu24 odpowiednio mną wstrząsnęła. Aby dowiedzieć się czegoś więcej na temat okoliczności tego dramatu, zajrzałem do telewizora, by sprawę skonsultować z „pierwszą informacyjną telewizją III RP – cała prawda całą dobę”, a tam akurat wyświetlany był przekaz z Wilna, gdzie Polska młodzież protestuje przeciwko dyskryminującym ją decyzjom władz litewskich. Przełączyłem telewizor na TVP Info – to samo. Zajrzałem do Polsatu – a tam akurat rozmowa z Celińskim o KOR-ze, natomiast na temat tego nieszczęścia – cicho i głucho.
Ponieważ pomyślałem sobie, że być może Salon24 coś pomieszał, zajrzałem najpierw do TVN24 w Internecie, a potem do Onetu – i owszem. Wszystko się zgadza. O godzinie 11.20 policja odebrała zgłoszenie o płonącym pod Kancelarią Premiera mężczyźnie, przyjechało pogotowie, człowieka zabrało do szpitala, okoliczności zdarzenia są wyjaśniane. Wróciłem do telewizora, a tam niemal bez zmian. To znaczy, w TVN24 i w TVP Info konferencja prasowa Waldemara Pawlaka, natomiast jak idzie o Polsat – jest wszystko. Kancelaria, przed Kancelarią policja, kamery, dziennikarze. Wracam do TVN24. Spotkanie Donalda Tuska z wyborcami, krótka chwila dla Prawa i Sprawiedliwości, a już za chwilę pojawia się minister Sikorski i poseł Kidawa-Błońska. Nagle ktoś pyta Kidawę o płonącego człowieka, ona mówi że jest jej bardzo przykro i że ma nadzieję, że „ten pan” wyzdrowieje, jednak, ponieważ sprawa nie budzi większego zainteresowania, kolejne pytanie już jest kierowane do ministra Sikorskiego i dotyczy jakiegoś problemu palestyńskiego.
Kiedy piszę te słowa, jest 13.40, a więc już ponad dwie godziny po zdarzeniu. Nie wiem, co się dzieje w TVP Info, bo jakoś w międzyczasie straciłem dla nich serce, natomiast w TVN24 znów jest Donald Tusk i jego autobus. Na temat płonącego przed Kancelarią mężczyzny informacja już została podana wcześniej. Pośrednio. Kidawa-Błońska poruszyła temat na swojej konferencji prasowej. Na pasku z dołu ekranu, pierwszy news dotyczy dzisiejszej debaty w TVN24 na temat rolnictwa, drugi to jakiś cytat z Tuska, trzeci – cytat z Pawlaka, czwarty – z Sikorskiego. Potem idzie jakieś spotkanie europejskich ministrów obrony we Wrcoławiu, potem dwie osoby ranne w jakimś wypadku, no i wreszcie jest: TVP Warszawa podała informację o podpaleniu się jakiegoś człowieka przed Kancelarią Premiera. Koniec.
W swojej pierwszej relacji, Polsat poinformował, że ów mężczyzna zostawił list, z którego wynika, że miał problemy finansowe i był wyborcą Platformy Obywatelskiej. Ma żonę i troje dzieci. A teraz leży w szpitalu z ciężkimi poparzeniami. A ja sobie myślę, że ten nasz świat tak jest skonstruowany, że wielu z nas, kiedy czuje jakąś ciężką bezsilność i nie widzi żadnego sposobu, by tę bezsilność z siebie wyrzucić, robi coś, czego ludzie normalnie nie robią. A więc, na przykład, wychodzi na ulicę i zaczyna wrzeszczeć. Ktoś też może wyjść na tę samą ulicę i kogoś zastrzelić. Jest też taka ewentualność, że on zwyczajnie wyleje sobie na łeb rozpuszczalnik i się podpali. Po co to wszystko? No właśnie to powiedziałem. By wyrzucić z siebie tę bezsilność, i by zrobić to w taki sposób, by świat zauważył. Wygląda na to, że ten akurat fragment naszego ludzkiego obyczaju uległ znacznej dekonstrukcji, i jeśli ktoś wciąż ma tu jakieś nadzieje, najwyższy czas przestać się łudzić. Świat nie usłyszy.
Jest 14.10. W TVN24 spotkanie Donalda Tuska i Henryki Krzywonos w jakimś przedszkolu, gdzieś w Polsce. Jest kolorowo i sympatycznie. Moja starsza córka mówi, że ona tego człowieka spod Kancelarii nienawidzi.
W TVN24 reklamy. Samsung Gallaxy. Nie polecam. Osobiście wolę Ericssona.

Wszystkich tych, których powyższy tekst w jakikolwiek sposób poruszył, namawiam do kupowania mojej książki i do wspierania nas przez podany obok numer konta. Dziękuję.

środa, 21 września 2011

Będzie wojna!

Przyznam szczerze, że nawet ja się tego nie spodziewałem. Zostało nam 18 dni do wyborów, a miasto pozostaje uśpione dokładnie tak jak uśpione było, kiedy pierwszy raz na ten bezruch zwróciłem uwagę. Oczywiście, pokazało się trochę więcej billboardów, i jeszcze parę tablic ze zdjęciami kandydatów, natomiast, jak idzie o całą resztę – panuje, jak mówię, czysty bezruch. Nieskromnie muszę podkreślić, że ja już od pewnego czasu wiem, że ten rok jest rokiem szczególnym w tym sensie, że ludzie, którzy żyją wśród nas, i wśród których żyjemy i my, są w nastroju jak najdalszym od emocjonowania się już nie tylko polityką, ale w ogóle światem zewnętrznym. Mam wrażenie, że to co kiedyś, jeszcze za czarnego Peerelu, nazwaliśmy „emigracją wewnętrzną” zrealizowało się tak naprawdę dopiero za III RP. A tak już do końca – własnie dziś. W tych dniach. Nazywaliśmy to kiedyś „emigracją wewnętrzną”, a ostatnio mój syn określił ten stan słowami – też już tu przywoływanymi – „Popatrz, tatusiu. Oni wszyscy są tak samo zmartwieni, jak ty”.
Dość dużo chodzę ostatnio po ulicach Katowic i okolic, i wszędzie widzę dokładnie to samo. Na każdym niemal rogu, na każdej niemal latarni, czy drzewie, wisi wciąż ten sam od miesiąca plakat z twarzą pewnej Ewy z PO, i podpis, że ona jest gryfna dziołcha ze Śląska, czy coś w tym kierunku, no a obok niej, od czasu do czasu, jeszcze jakieś inne twarze, czy to z Platformy, czy z PiS-u, z – jeśli w jakikolwiek sposób bardziej przemyślną adnotacją – to tą, że gospodarka ma być prężna, a wysiłek wspólny. No i , naturalnie, jak zawsze od 20 lat, na kamienicy, której właścicielem jest poseł Rzymełka, lub ktoś z jego rodziny – wisi ta sama stara biała szmata z jego nazwiskiem. A poza tym – nic. Popatrz, tatusiu. Oni wszyscy są tak samo zmartwieni, jak ty.
Mogę się oczywiście mylić, bo ostatnio zdarza mi się to częściej, niż do tej pory, jednak mam wrażenie, że to akurat jest coś nowego. Wydaje mi się, że przy okazji wcześniejszych wyborów, na trzy tygodnie przed głosowaniem, przynajmniej czuło się jakieś napięcie. Dziś „Gazeta Wyborcza” na głównej stronie daje tytuł., że były minister Kaczmarek, twierdzi, że Kaczyńscy chcieli zniszczyć Wałęsę, a ludzie – którzy jakimś cudem w ogóle podniosą oczy na tę informację oczy – zwyczajnie rzygają. Na szczęście działa Internet. Strona zatytułowana http://slask.naszemiasto.pl, o której wcześniej nie słyszałem, ale na którą uwagę moją zwrócił nasz kolega Kazef, urządziła jakieś swoje prawybory, gdzie zainteresowani ich wynikiem mają glosować na poszczególnych kandydatów. I oto, zupełnie dla mnie nieoczekiwanie, kandydat Krzysztof Osiejuk, a więc Wasz wierny dostarczyciel codziennej porcji świeżych dreszczy, wysunął się tam na drugie miejsce, przegrywając wyłącznie z człowiekiem o nazwisku Gosiewski. No dobra. Niech będzie, że to zasługa tego bloga. Jednak to, co mnie w tym najbardziej uderzyło, to fakt, że niemal sto procent zamieszczonych pod informacją o konkursie komentarzy, to jednoznacznie brzmiące ataki na kandydata Osiejuka. Wygląda na to, że – przynajmniej z punktu widzenia osób najbardziej zainteresowanych wyborami w Katowicach – nie ma większego problemu, niż start w wyborach człowieka nazwiskiem Krzysztof Osiejuk.
Doszło wręcz do tego, że odezwał się tam dziś już starszy pan, ale kiedyś – w końcu kiedyś wszyscy byliśmy piękni i młodzi – pewien niegdysiejszy młodzieniaszek i lokalny intelektualista, który swego czasu czynił nieskuteczne awanse pod adresem pani Toyahowej, i, jak widać, wciąż cierpi. A to już jest coś, czyż nie?
Mało tego. Jakiś inny wyborca, zorganizował tam konkurs w konkursie, pod tytułem „Czy w sondażu sląsk.naszemiasto.pl, Krzysztof Osiejuk uzyska ponad 100 głosów ”. Ale jak mówię – poza tym mizeria.
Oczywiście, to co się wyprawia na stronie z owymi prawyborami, jest dla mnie interesujące. Z tego choćby powodu, że wszystko, co tam mam okazję obserwować, pozwala mi tez wierzyć i mieć nadzieję, że poziom anty-toyahowych emocji urośnie w pewnym momencie do fazy, w której również redaktorzy „Gazety Wyborczej”, czy choćby lokalnego „Metra”, nie będą mieli innego wyjścia, jak zająć się sprawą i pozwolić mi zaoszczędzić te 150 zł, jakie wcześniej postanowiłem wydać na kampanię, a dziś czuję, że to byłby występek wobec bieżących interesów rodziny. No ale tu akurat pewności mieć żadnej nie możemy, więc pozostaje robić swoje. A owo swoje związane jest z tym, co zostało zaplanowane już jakiś czas temu.
Chodzi o to, że kampania ma być. A w ramach tej kampanii, udało się dotychczas uzyskać dwie ważne rzeczy: pomysł na akcję plakatową i poparcie Przemysława Gintrowskiego. Jak pewnie niektórzy zauważyli, zostało zmienione motto naszego bloga, a sam Gintrowski zgodził się, by na czas kampanii jego nazwisko było wykorzystywane tu do woli. No więc to my z Gintrowski jesteśmy zdecydowanie dalej, niż oni z tym swoim Bono i – wciąż bardzo sowim – muzycznym gustem, który za tymi ich marzeniami stoi. Problem natomiast polega na tym, że – jak już zauważyliśmy – do wyborów pozostały niecałe 3 tygodnie, a, jak wszystko na to wskazuje, ludzie są naszą kampanią kompletnie niezainteresowani. A to mogłoby świadczyć o dwóch rzeczach: albo decyzje zostały już podjęte, i całe to gadanie o tym, kto, po co i dlaczego, nie ma najmniejszego sensu, albo cały wysiłek należy skierować na ostanie dwa tygodnie. A kto wie, czy wręcz nie na ostatni tydzień. Mam bowiem bardzo silne przekonanie, że wszystko co na poziomie akcji kampanijnej odbywa się dzisiaj – być może z wyjątkiem pięknych pisowskich billboardów z zapewnieniem, że Polacy zasługują na więcej – to czysta strata energii.
A zatem, pragnę uspokoić wszystkich tych, którzy bardzo od początku kibicują mojej kandydaturze i bardzo nalegają na to, by działać na wszystkich możliwych frontach. Na wszystko przyjdzie czas. Wedle mojego wyczucia sytuacji, uważam, że dziś jest jeszcze za wcześnie. Ale dzień, w którym pokażemy, kim jesteśmy i o co walczymy, w końcu nadejdzie, i mam nadzieję, że będzie to moment najbardziej odpowiedni. Proszę jednak nie zapominać. Na liście kandydatów Prawa i Sprawiedliwości do Sejmu w okręgu nr. 31 są 24 nazwiska. Krzysztof Osiejuk zajmuje miejsce 21., a każdy obok niego, równie bardzo liczy na wygraną. A, jak należy się domyślać, każda z pozostałych osób ma w swoim otoczeniu znacznie więcej znajomych, przyjaciół, współpracowników, którzy są gotowi na nich oddać swój głos. Nam zostaje Internet i ten blog. Może się uda, może nie. Tak czy inaczej, najważniejsze jest, by wygrał PiS. Nawet jeśli żaden z przyszłych posłów nie będzie tak porządny, tak uczciwy, tak zdeterminowany, jak kandydat Osiejuk, I to co w tym wszystkim jest naprawdę wiadomością radosną, to fakt, że wszystko zmierza naprawdę w dobrym kierunku. Prawo i Sprawiedliwość wygra te wybory i utworzy rząd. A wtedy… niech ci co bać się mają – bać się zaczną.

Ja zdaję sobie sprawę z tego, że nasi nowi liberałowie, na widok kogoś, kto prosi o solidarność, dostają torsji. Doświadczam tego zjawiska zwłaszcza ostatnio. Niemniej jednak, wciąż i niezmiennie, proszę o kupowanie mojej książki i wspomaganie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

niedziela, 18 września 2011

Powstrzymać Szatana

Rok który nam właśnie upływa, jest oczywiście ważny, ze względu na bardzo wyraźnie rysująca się możliwość wyrwania Polski z rąk tej bandy bezczelnych uzurpatorów, ale również należy go pielęgnować tak jak każdy inny mijający rok, ze względu na kolejne rocznice, czy to naszej hańby, czy też naszego tryumfu. A często jednego i drugiego – tak niezwykle paradoksalnie – równocześnie. Dopiero co minęła – jak zawsze ledwo zauważona – rocznica sowieckiej napaści na Polskę, a już za chwilę, w grudniu będziemy obchodzić równą, trzydziestą rocznicę rzezi na kopalni „Wujek”, i choć do tego dnia zostało nam jeszcze sporo czasu na myślenie o różnych sprawach, wydaje mi się, że okres przedwyborczy powinien nas tu odpowiednio zainspirować. Chodzi mi oto, że nie mam najmniejszej wątpliwości, że sposób w jaki będziemy obchodzić tę rocznicę, ranga jaka tym obchodom zostanie nadana, czy wreszcie ich uroczysty charakter, to wszystko będzie w znacznym stopniu zależało od tego, kto te wybory wygra i kto będzie przez kolejne miesiące Polską rządził. Jeśli to będzie Platforma Obywatelska, możemy być pewni, że wszystko skończy się na tym, że całością zajmie się „Solidarność”, a władza, ze strachu przed wściekłością ludzi, wyśle tam, z jednej strony, ministra Nowaka, z drugiej ministra Boniego, obaj zostawią tam odpowiednie wieńce i zwieją w ciągu dziesięciu minut. I tak minie 30 lat od dnia, w którym komunistyczne państwo polskie dołączyło do długiej listy najbardziej krwawych reżimów powojennej Europy, i jak się okazuje, całkowicie bezkarnie.
Dlaczego uważam, że jeśli po najbliższych wyborach Platforma Obywatelska zachowa władzę, pamięć po tamtych dziewięciu górnikach zostanie ostatecznie sprywatyzowana, a więc oddana w ręce nielicznych rodzin i grupy lokalnych związkowców? Pierwszy powód jest oczywiście taki, że kulturowy i cywilizacyjny wymiar tego projektu, w swoim kalendarzu tego typu zdarzeń nie uwzględnia. A jeśli, ni stąd ni zowąd, gdzieś ktoś coś na ten temat bąknie, to wyłącznie po to, by mieć czystsze sumienie w przypadku, gdy, w ramach codziennej walki, trzeba będzie kogoś oszukać, okraść, czy zwyczajnie zabić. Ludzie tworzący Platformę Obywatelską, i to nie na zasadzie większości, ale wszyscy – od pierwszego do ostatniego – polską historię, polskie bohaterstwo, polską walkę, polskie cierpienie, i w ogóle Polskę, mają w głębokiej pogardzie, a jeszcze częściej w najgłębszej obojętności. Wszyscy oni, jeśli dotychczas jeszcze nie wystawili sztandaru z napisem „Solidarność” na jakiejś aukcji, to wyłącznie dlatego, że jakoś podskórnie czują, że bez tej „Solidarności”, oni dziś byliby najwyżej jakimiś lokalnymi sekretarzami partii, lub kierownikami miejscowego gieesu.
Drugi powód, dla którego uważam, że, w przypadku przegranej Prawa i Sprawiedliwości, jakiekolwiek poważne państwowe obchody 30. rocznicy nie wchodzą w grę, jest taki, że, czy to będzie Donald Tusk, czy ktoś, kto Donalda Tuska po tych wyborach z partii usunie, będzie siłą rzeczy miał na głowie ważniejsze rzeczy, niż zajmowanie się jakimiś górnikami, jakąś kopalnią i jakimiś historiami sprzed 30 lat. No, może prezydent Komorowski coś tam każe Nałęczowi przygotować, ale na tym koniec. Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Taka mianowicie, dlaczego ja nagle zacząłem myśleć o „Wujku” i o tej rocznicy? Otóż to akurat jest, moim zdaniem, na tyle ciekawe, że warto tej sprawie poświęcić najpierw osobny akapit, a następnie już resztę wpisu.
Tak się złożyło, że w zeszłym tygodniu przez trzy dni gościliśmy u siebie dwóch Włochów z Sardynii. Przyjechali oni do Polski, bo chcieli zobaczyć, jak tu jest, a forma ich tu pobytu oparta była na czymś, co się nazywa „couch surfing”. Polega to na tym, że w dzień się zwiedza świat, a w nocy śpi nie w hotelach, lecz u poznanych przez Internet ludzi – oczywiście na zasadzie wzajemności. Tak się złożyło jednak, że starsza Toyahówna, która ich tu zaprosiła, właściwie w przeddzień ich przyjazdu ciężko się rozchorowała, a ponieważ pani Toyahowa pracuje, a młody Toyah i jego najmłodsza siostra się wstydzili, wyszło na to, że Sardyńczykami zajmować mam się ja. W sumie, nie było to ciężkie zadanie, choćby z tego względu, że obaj Sardyńczycy jakoś tam potrafili mówić po angielsku, wszystko ich interesowało i nie byli zbyt wymagający, jak idzie o towarzyszenie im stale i wszędzie. Moja rola właściwie sprawdziła się do tego, by im opowiedzieć o Katowicach i o Polsce, pokazać im jedyne miejsce, którego prawdopodobnie nikt inny by im nie pokazał, a więc okolice kopalni „Wujek” i znajdujące się obok muzeum, a na końcu tego ich pobytu zaprowadzić ich do miejsca, skąd mieli pojechać busem do Auschwitz.
I, powiem szczerze, że jeśli to Auschwitz zrobiło na nich większe wrażenie, niż wizyta w muzeum przy kopalni „Wujek”, to ja nie bardzo sobie mogę wyobrazić, jak to musiało wyglądać. Ja nie mówię, że oni sobie wyrywali włosy z głowy i zalewali się łzami, bo tak oczywiście nie było, natomiast najzwyczajniej w świecie byli wstrząśnięci. Co jednak ciekawsze, oni byli niemal w tym samym stopniu wstrząśnięci tym, czego się dowiedzieli podczas tej wizyty, na temat tego, co się niespełna 30 lat temu wydarzyło w samym środku naszej wspólnej Europy, jak i tym, że oni na temat tych wydarzeń nie mieli dotychczas bladego pojęcia. I wciąż mnie pytali, dlaczego nikt w Europie – a mają wszelkie powody, by tak przypuszczać – nie dość że nie wie, że to w Polsce, a nie pod berlińskim murem, zaczęły się przemiany roku 1989, to nigdy nie miał okazji usłyszeć, że tak jeszcze niedawno, bo zaledwie w grudniu roku 1981, gdzieś w Europie doszło do tego, że z rozkazu władzy, strzałem z odległości 90 metrów snajper zabił strajkującego górnika. Że kiedy zakończyła się pacyfikacja kopalni, milicja i wojsko wywlekało z karetek pogotowia rannych górników, a ratujących ich lekarzy i sanitariuszy biło i zastraszało. Że, kiedy już ci którzy mieli zostać rozstrzelani, rozstrzelani zostali, wszyscy ci, którym udało się ujść z życiem, zostali w majestacie prawa wsadzeni do paki. Oni mnie o to pytali, a ja jedyne co im mogłem na to powiedzieć, to to, że tak się to jakoś porobiło, że przez minione dwadzieścia lat – przez znaczną większość tego czasu władzę w Polsce sprawowali, ludzie, dla których przyszłość – a może jeszcze bardziej teraźniejszość – była znacznie ważniejsza, niż jakieś tam bzdury sprzed lat.
Zresztą oni to mogli zobaczyć bez moich wyjaśnień, zwiedzając to muzeum. Oczywiście, ono nie jest tak wystawne, jak, powiedzmy, Muzeum Powstania Warszawskiego, ale, na swoją własną miarę, stara się być atrakcyjne. A zatem, dla wzmocnienia nastroju, cały czas słychać warkot tych helikopterów, i jest pięknie zrobiona, wielka makieta, przedstawiająca teren kopalni w dokładnie takim kształcie, w jakim zastały go wkraczające czołgi, są zdjęcia, są pamiątki… no i jest ten nieprawdopodobny film. A nad tym wszystkim ten niezwykły krzyż w krzyżu. No i jest człowiek, który tam sobie siedzi i czeka, najczęściej niestety, zupełnie nieskutecznie, na ewentualnych zwiedzających, żeby przyszli i – zupełnie za darmo – zobaczyli ten kawałek historii Polski, Europy i świata. Dlaczego nieskutecznie? No więc właśnie. Odpowiedź jest jedyna i logiczna. Bo tak to się jakoś przez te dwadzieścia lat stało, że Polska straciła dla tych wydarzeń zainteresowanie. A skoro Polska, to i Polacy. A skoro Polacy, to wszyscy – nauczyciele, dziennikarze, politycy, artyści, filmowcy, pisarze… . Opowiedziałem to wszystko naszym gościom z Sardynii, oni na to pokiwali głowami i – jak już wspomniałem wcześniej – pojechali do Auschwitz.
Zbliżają się te wybory, i wedle najświeższych prognoz, jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że wygra je Prawo i Sprawiedliwość. Wydaje się też jednak możliwe, że do Sejmu wejdzie Janusz Palikot i paru jego ludzi. Jest oczywiste, że – tak czy inaczej – bardzo silną grupę w Sejmie będzie tworzyć Platforma Obywatelska i SLD, a kto wie, czy znowu nie PSL. Ostatnio przestrzeń publiczną wypełnia debata na temat tego, czy to iż niejaki Darski – satanista i bohater kultury masowej – zasłużył na to, by zostać jedną z gwiazd publicznej telewizji. A ja się boję, że – może jeszcze nie w tym roku, ale już niedługo – dojdzie do tego, że przy okazji którejś z kolejnych rocznic rozprawy, jaką w roku 1981 Polska urządziła strajkującym górnikom, władze zorganizują na terenie kopalni „Wujek” wielki wspomnieniowy koncert, przed rozpoczęciem którego uroczyste słowo wygłosi minister Sławomir Nowak z Kancelarii Prezydenta, a którego główną gwiazdą będzie zespół Behemoth.

Jak niektórzy wiedzą, to co ja na tym blogu wypisuję, sprawiło, że straciłem pracę, a jednocześnie możliwość utrzymywania rodziny. Dzięki solidarnej pomocy czytelników tego bloga – a więc też, paradoksalnie, przez te teksty – zarówno my, jak i sam blog, jakoś żyjemy. Dziękując za wszystko, proszę jednocześnie o dalszą pamięć. Kiedy ona się skończy, ten blog umrze śmiercią naturalną. Jednocześnie, zachęcam do kupowania mojej książki. Jest naprawdę dobra. Wystarczy kliknąć w okładkę obok. Tuż nad numerem konta.

sobota, 17 września 2011

Wspomnienie, czyli o człowieku, któremu zabrano piłkę

Wystąpienie Donalda Tuska sprzed tygodnia na przedwyborczej konwencji Platformy Obywatelskiej w Warszawie, spotkało się z pewnym zainteresowaniem mediów i po krótkiej chwili rozpłynęło w niebycie. Uważam tę sytuację za zupełnie niezwykłą z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że taki sposób potraktowania pana Premiera przez System oznaczać musi bardzo poważną zmianę w ogólnym podejściu Prawdziwej Władzy do swojego emisariusza, a to z kolei musi też świadczyć o tym, że w ogóle zmienia się więcej niż można się było wcześniej spodziewać. Drugi natomiast powód mojego zainteresowania sprawą sprowadza się do tego, że wedle powszechnej opinii, a także przy mojej pełnej tu zgodzie, wystąpienie Premiera było najlepsze z dotychczasowych. Wydaje mi się, że medialne otoczenie Donalda Tuska wykonało tak zwany rzut na taśmę i to z niezwykłym powodzeniem. Premier nie dość, że wyglądał tak dobrze, że lepiej nie wyglądał nawet w drugi dzień po sławetnym powrocie z wojaży w Peru, został ubrany tak elegancko, że bardziej elegancko wyglądać już nigdy nie będzie, a w dodatku specjalistom od wizerunku udało się osiągnąć absolutne mistrzostwo w czystym połączeniu idealnego pustosłowia z wrażeniem historyczności chwili. I kiedy mogło się już tylko wydawać, że oto doszło w Polsce do wydarzenia na miarę epoki, okazało się, że tym wszystkim pies z kulawą nogą się nie zainteresował. I Donald Tusk pozostał na tej scenie samotny, z tą rozmazaną tuszem i szminką buzią, jak nie przymierzając Dirk Bogarde w finałowej scenie „Śmierci w Wenecji”.
Uważam, że powinniśmy zapamiętać ten dzień i ten moment upadku. Bo to już nawet nie jest moment upadku pojedynczego człowieka, ale moment upadku całego projektu. Ktoś powie, że nic takiego się nie stało. Takich wystąpień i mniej więcej takich reakcji, było już całe mnóstwo, i, jak widzimy, nikomu to nawet za bardzo nie zaszkodziło. Otóż owszem – cały plan polityczny Donalda Tuska i jego ekipy sprowadzał się zawsze do tego, by robić wrażenie na najmniej wymagającej publiczności, i jego skuteczność przestała być podziwiana już dość dawno temu. Jednak w moim odczuciu, to co się stało w minioną sobotę w Warszawie było zdecydowanie rodzajem wizerunkowego come backu, i w normalnej sytuacji powinno było wywołać – przynajmniej u bardziej zatrutej części elektoratu – euforię. Tymczasem nie stało się nic. A to może świadczyć tylko o jednym. Że koniec jest już za progiem. A ja się zastanawiam, co takiego się stało, że ten etap dobiegł końca? Czy to zmęczenie aktora, czy może publiczności? A może jeszcze coś innego. Może to poszło o to, że ktoś zabrał piłkę?
Już tłumaczę, o co chodzi, ale najpierw pewne dłuższe wprowadzenie. Oglądałem więc najpierw premiera Tuska, umieszczonego w tej niezwykłej harmonii i wręcz kosmicznej symetrii między dwoma błękitnymi telebimami, następnie słuchałem zaszokowany wystąpień wynajętych przez TVN24 ekspertów, którzy – potężnie zażenowani – coś tam mruczeli, że, owszem, bardzo ładnie, ale… i tak dalej i tak dalej, i przypomniały mi się zamierzchłe czasy tryumfu tego zła, kiedy to któregoś dnia ujrzałem pana premiera Tuska, jak wspólnie z ministrem Drzewieckim, tym razem już po, a nie przed dzienną porcją ogórków, otwierali boisko piłkarskie, które, miało rozpocząć nową erę w historii tego umęczonego brakiem boisk do nogi kraju. Ponieważ akurat przemówienia Donald Tusk wygłaszać lubił zawsze, również wówczas stanął i przemówił. Poszło o to, że zdaniem Premiera, wszyscy mamy grać w piłkę i mamy to robić z sercem. Mało tego. Nie dość, że mamy grać w piłkę z sercem, to mamy też uczyć grać w piłkę nasze dzieci i mamy to robić najlepiej od rana do nocy. On nam załatwił stadion, i załatwił też na tym stadionie światło, więc nic nie stoi już na przeszkodzie, byśmy siedzieli na boisku nocą i kopali się na oświetlonej trawie.
Przypomniałem sobie dziś tamto wystąpienie, bo mam wrażenie, że, choć oczywiście sobotniego nie przebije nic, to tamto było bardzo blisko. Patrzyłem tamtego dnia, jak Donald Tusk stoi przy linii bocznej i z każdą minutą popada w taką egzaltację, że bałem się, że jeszcze chwila i zacznie wrzeszczeć, a później wpadnie na tę zieloną murawę i zacznie odbierać piłkę bawiącym się dzieciom. Całego tekstu tamtego wystąpienia nigdy nie udało mi się odnaleźć, ale gdzieś trafiłem na fragment z następującym przekazem: "prawdziwy sport wymaga poświęcenia i traktowania tego zajęcia bardzo serio". Ja oczywiście kompletnie nie wiedziałem, o co premierowi chodziło. Nawet dziś nie mam pojęcia, o co chodzi w "prawdziwym sporcie", to znaczy, czym się różni sport "prawdziwy" od "nieprawdziwego", a tym bardziej nie wiem, dlaczego dla tego sportu należy się "poświęcać" i dlaczego należy go traktować "bardzo serio". Z moich doświadczeń, jak idzie o premiera Tuska i jego ferajny, wnioskuję, że prawdziwy sport to piłka nożna, a to, że piłkę nożną należy traktować serio, to się rozumie samo przez się. Zresztą wystarczyło uważnie słuchać tamtego przemówienia Donalda Tuska i jednocześnie obserwować jego uroczyście postawione w słup oczy, żeby wiedzieć, że tu żartów nie ma.
Dziś już nie pamiętam, jak to szło dokładnie, ale była mowa o walce do upadłego, o grze tak długiej i zaciętej, że widok rozpalonej wściekłością prawdziwie męskiej przygody, w świetle reflektorów osiągnie wymiar prawdziwej sztuki. Była mowa o miłości, której początek utworzyło właśnie boisko, była mowa o przyjaźni i o rywalizacji. I wreszcie była mowa o komputerach. Bo otóż nie tylko będziemy wszyscy grać do upadłego w piłkę. Wszyscy również będziemy siedzieli przed komputerami i patrzyli, jak w piłkę grają inni, we wszystkich miastach i miasteczkach Polski i Świata, a nawet – nie bardzo tu akurat wiem, jak – sami też będziemy grali w piłkę przez te komputery. Wszystkie boiska będą monitorowane. Na boiskach nasze dzieci będą grać w nogę, a my będziemy patrzeć w ekran komputera, który nam oczywiście załatwi Donald Tusk, i będzie git.
I wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślałem sobie, że premier oszalał. Zwyczajnie zwariował z jakiejś choroby. I nawet nie chodziło mi o to, że to wszystko brzmiało, jak jakaś kompletnie chora obsesja. Że ten widok nocnych boisk, po których, jakieś stado opętanych szaleństwem osobników biega za piłką, jest kompletnie nierzeczywisty. Że te tysiące komputerów, na których dorośli obserwują tysiące boisk do wyboru, do koloru na całym świecie, jest raczej przerażający, niż choćby zabawny. Problem był w tym, że premier mojego rządu, z tego nadmiaru stresu, czy jedynie pracy, nie jest w stanie się uspokoić, o ile raz na jakiś czas nie kopnie sobie porządnie piłki.
Ja, przyznam, że znam tego typu ludzi dość dobrze. Miałem okazję w swoim życiu obcować z tego rodzaju osobnikami, najczęściej cholerycznie usposobionymi mężczyznami na kierowniczych stanowiskach, którzy kiedy idą do pracy są już odpowiednio naładowani złymi emocjami, w pracy są nieustannie wściekli, na wszystkich wrzeszczą, a na biurku trzymają zdjęcie żony i dzieci, bo wierzą – złudnie, jak się okazuje – że to zdjęcie ich uspokaja. No a potem złoszczą się jeszcze bardziej i już nie marzą o niczym innym, jak o tym, żeby pójść pograć w cokolwiek: ping ponga, kosza, siatę, albo po prostu w piłkę nożną. Oni nie biegają, nie jeżdżą na rowerze, nie chodzą na siłownię. Oni muszą walczyć, kopać się po kostkach, wrzeszczeć, pluć złością, kląć – tak, kląć przede wszystkim – muszą mieć poczucie, że są lwem, tygrysem, mordercą, czystą nieposkromioną energią. I wtedy, gdy już się umordują, jak należy, kiedy już wyplują z siebie całą tę złą energię, która im towarzyszyła od rana, mogą spokojnie wrócić do domu i położyć się spać. Tak wygląda ich życie, i – co najgorsze – tak wygląda ich recepta na życie. Tacy właśnie są, i uważają, że inni też są dokładnie tacy sami, ale ponieważ ci inni właśnie nie uprawiają sportu, to ta zła energia ich trawi. I przez to oczywiście są gorsi.
Ci obsesyjni sportowcy nienawidzą ludzi. Uważają, że każdy napotkany człowiek jest zły, głupi i niesympatyczny. Są przekonani, że tylko oni potrafią sensownie zagadać, uprzejmie się odezwać, ciekawie wypowiedzieć, bo tylko oni tak naprawdę potrafią kochać. A miłość tę mają, bo wiedzą, że "prawdziwy sport wymaga traktowania tego zajęcia bardzo serio". Oto obsesja, oto autentyczna fiksacja, niestety dziś również na poziomie władzy.
I oto dziś, po latach, z jednej strony widzę premiera Tuska, jak na konwencji Platformy Obywatelskiej wygłasza to niezwykłe wystąpienie, które od tamtego różni się już nie tylko tym, że jest zdecydowanie lepsze i gładsze i poruszające, ale również jeszcze bardziej puste i o niczym, i myślę sobie, że pan Premier już nawet nie może zostać nazwany szaleńcem. Nie można na niego powiedziec, że jest durniem, pajacem, czy choćby potworem. On jest już tylko idealnie odpicowanym manekinem czegoś, co kiedyś przynajmniej chodziło po swoim gabinecie i kopało piłkę.
Jak słyszę, Janusz Palikot w swojej najświeższej książce ujawnia to wszystko co myśmy lata temu podejrzewali, a więc i to tuskowe chamstwo, tę jego nieustanną wściekłość, mściwość, pamiętliwość i ten ciągły, nieprzerwany pęd do piłki. Wygląda na to, że ostatnio ktoś Tuskowi ostatecznie tę piłkę odebrał. Domyślam się, że zrobił to – no bo któż inny – System, uznając, że tak dalej być nie może. I nagle okazało się, że kiedy zabrakło piłki, nie zostało już nic. Tylko ta maska i ta szminka.
Właśnie Naród został poinformowany że już więcej konwencji nie będzie. To co miało być, zostało odwołane, kolejnych się nie przewiduje. Nie będzie więc najbliższej konwencji w Poznaniu, nie będzie konwencji w Krakowie, nie będzie konwencji nigdzie. Wygląda na to, że miałem rację. Igor Stachowicz zdecydowanie przedobrzył. A bez piłki – wiadomo. Jak bez kluczyka. I bez bateryjki. No i dobrze. Wystarczy.

Nie bardzo wiem, czy te moje apele przypadkiem nie wywołują ostatnio już głównie wzruszenia ramion, no ale próbować warto. Zwłaszcza, że póki co, nie bardzo widzę, co mógłbym robić zamiast tego. A więc proszę o kupowanie książki i wspieranie tego bloga finansowo pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

piątek, 16 września 2011

Wszyscy ludzie Systemu, czyli Polska odpowiedź na Tubby Tuckera

Na górze okładki któregoś z ostatnich numerów „Uważam Rze”, w miejscu gdzie zwykle zapowiada się zawartość numeru, pokazała się informacja, że wewnątrz czekają na nas teksty „dziennikarzy niepokornych”. W tej chwili akurat nie pamiętam, o kogo konkretnie chodziło, ale to z całą pewnością musiała być tak zwana grupa Lisickiego, a więc Semka, Zaremba, Ziemkiewicz i tacy tam. Dziennikarze niepokorni. W czym się przejawia zatem owa niepokorność? W przypadku każdego z nich, tak jak to w życiu, zawsze w czymś trochę innym – w końcu w tej grupie są bohaterowie już niemal klasyczni, jak Semka, ale też tacy, co dopiero swój akces zgłosili, jak Warzecha – natomiast to co ich wszystkich łączy, to fakt, że oni wszyscy, w ramach uprawiania swojego zawodu, postanowili rozsiąść się w miarę wygodnie na płocie i, gdy tylko z jednej czy drugiej strony będzie przechodził ktoś bardziej od nich określony – robić miny.
Na wspomnianej liście „dziennikarzy niepokornych” jego nazwiska akurat chyba nie było, natomiast nie ulega wątpliwości, że Robert Mazurek jest tam jednym z niechybnych liderów. Równocześnie, przez to, że od lat, gdzie popadnie, prowadzi swoją autorską rubrykę, w której nieodmiennie na dwóch stronach, żartuje na temat „jednych i drugich”, kimkolwiek by owi „jedni i drudzy” byli, i jakiekolwiek by były – czy by ich nie było – powody dla tych żartów, jest też Mazurek owej szczególnej niepokorności symbolem. W najnowszym wydaniu „Uważam Rze” zamieścił on następujący żart: „Z życia koalicji. Może i mało śmieszny, ale trafny dowcip o kampanii: Wiecie państwo, jak zaczyna swój dzień minister Igor Ostachowicz? Dzwoni do sztabu PiS z pytaniem: ‘Co jeszcze możecie dla nas zrobić?’”.
Gdyby ktoś akurat nie wiedział, kto to taki ten Igor Ostachowicz, lub zwyczajnie był odporny na błyskotliwość Roberta Mazurka, krótko opowiem, o co chodzi. Otóż od kilku już lat, od czasu do czasu, mainstreamowe media wypuszczają w naszym kierunku informację, że najbliższym doradcą, a praktycznie też twórcą jego sukcesu jest niejaki Igor Ostachowicz. Informacja ta pojawia się zwykle wtedy, gdy bezczelność platformowego zwycięstwa staje się tak rażąca i tak wbrew zasadom fizyki, że prości ludzie zaczynają wietrzyć jakiś spisek. Pojawia się więc ten Ostachowicz, a wraz jego nazwiskiem sugestia, ze to jest człowiek tak tajemniczy, a jednocześnie tak piekielnie zdolny, że on jest w stanie planować układ polskiej sceny politycznej na wiele lat do przodu. Ostachowicz siedzi w swoim gabinecie, organizuje dla Donalda Tuska każdy jego oddech, każdy najdrobniejszy gest, każdy centymetr kwadratowy jego twarzy i jego garnituru, a kiedy już pan premier wyjdzie na świeże powietrze, nie odstępuje go ani na krok, by w każdym momencie, kiedy Donald Tusk zrobi, lub powie coś niespodziewanego, natychmiast go odpowiednio skorygować.
Wczoraj czy przedwczoraj w telewizji widziałem reportaż, w którym pokazano, jak przed ekranem monitora siedzi jakiś człowiek z drucikami przyklejonymi do głowy, na ekranie pokazują się różne obrazy, a specjalne urządzenie rejestruje psychofizyczne reakcje owego osobnika na poziomie zadowolenia i niezadowolenia. Krótko mówiąc, chodzi o to, by sprawdzić, jak przeciętny wyborca reaguje na przekaz propagandowy. Sugestia zawarta w tym reportażu była taka, że ponieważ Igor Ostachowicz właśnie te wszystkie sztuczki zna na pamięć, i na przykład wie, że czarny guzik jest lepszy od szarego, ile razy Donald Tusk się pojawi publicznie, większość społeczeństwa pogrąża się w coraz większym zachwycie. Niepokorność natomiast Roberta Mazurka sprowadza się w tym wypadku do tego, że on wie – a wiedząc głosi – że ten Ostachowicz to jakiś ciężki obciach, jego szef to ubezwłasnowolniony idiota, a ich wspólny sukces polega wyłącznie na tym, że Prawo i Sprawiedliwość jest projektem tak beznadziejnym, że oni nie muszą nic robić, by odnosić kolejne zwycięstwa. Wystarczy, że Ostachowicz z samego rana zadzwoni do Hofmana i Hofman natychmiast załatwi mu zestaw pomysłów, jak poprawić notowania Platformy, a PiS jeszcze bardziej przyziemić. I w tym właśnie przejawia się niepokorność Mazurka. W publicznym głoszeniu, że Platforma Obywatelska jest kompletnie do dupy, a to, że przy tej swojej mizerii, ona osiąga takie sukcesy, to wyłącznie zasługa PiS-u, który jest do dupy jeszcze bardziej. I tylko ten Ostachowicz wie co robi. Zamiast się zająć tymi wszystkim wybrykami, które pod samym nosem od czterech lat codziennie urządzają mu Donald Tusk ze swoimi ministrami, wystarczy, że on zadzwoni do Hofmana i wszystko jest załatwione.
Nie zajmowałbym się jednak dziś ani Mazurkiem, ani Ostachowiczem, gdyby nie fakt, że od pewnego czasu zauważam w moim otoczeniu pewien bardzo moim zdaniem niedobry zwyczaj, polegający na demonizowaniu czy to osoby Ostachowicza jako fachowca, czy tylko jako symbolu niewzruszoności Systemu. Ja oczywiście świetnie wiem, jak irytująca, czy wręcz przerażająca, może być świadomość sukcesu, jaki już od niemal czterech lat jest udziałem Donalda Tuska i jego projektu. Sukcesu nie polegającego na tym, że jakimś cudem banda durniów i nieudaczników potrafiła osiągną tak znakomite wyniki w gospodarowaniu krajem, ale na tym, że banda durniów i nieudaczników w ciągu czterech lat fizycznie i moralnie zrujnowała ten kraj i to społeczeństwo, a w dość powszechnym mniemaniu wciąż są oni uważani za znakomitych fachowców i fajnych kumpli. Zdaję sobie doskonale przy tym sprawę, że w obliczu takiego absurdu, zwykły człowiek może nagle zacząć podejrzewać, że tu się dzieją jakieś niewyobrażalne czary, na które realny świat już nigdy nie znajdzie sposobu. Natomiast daję słowo, że nie widzę powodu, by wpadać w nastrój, który doprowadzi nas do tego, by zacząć patrzeć na System w taki sposób, że nawet jak on na naszych oczach zacznie się walić, my skulimy się w kącie zastanawiając się w przerażeniu, cóż to takiego oni znowu wymyślili, żeby nas zwieść.
Dzisiejszy świat jest jaki jest, i na to już nic nie poradzimy. On zresztą w sposób aż nadto widoczny zmierza do końca i pytanie jest tylko takie, kiedy ten koniec nastąpi – czy dziś czy jutro, czy dopiero za kilka lat. System natomiast w tym wszystkim ma jeden i tylko jeden interes – by w tych ostatnich już dniach, swoim ludziom dostarczyć jak najwięcej przyjemności i codziennej satysfakcji. I nie mam najmniejszej wątpliwości, że to, kto będzie w tych ostatnich dniach rządził w takiej na przykład Polsce i jaki w związku z tym będzie los jakiegoś Pawła Grasia, czy Donalda Tuska, jest dla Systemu sprawą bardzo, ale to bardzo drugorzędną. Oczywiście, do czasu, kiedy wszystko się dobrze układa, społeczeństwo nienawidzi prawdy, a uwielbia kłamstwo – prosimy bardzo. System może nawet na podtrzymanie tego stanu rzeczy wysupłać jakieś pieniądze, jeśli jednak okaże się, że z jakiegoś powodu, to nie chce działać, nie widzę możliwości, żeby oni zaczęli w to inwestować więcej niż muszą dla zachowania swojego codziennego sukcesu, bo im akurat nie pogorszy się już przed dniem, kiedy to Jezus przyjdzie powtórnie i to całe barachło wysadzi w powietrze.
Problem w tym, że Platforma Obywatelska po tych czterech latach swoich panów ciężko rozczarowała. I ja nie chce dochodzić tego, czy to, że oni zainwestowali w coś tak beznadziejnego, świadczy o Systemie tylko źle, czy może bardzo źle. Nie bardzo mnie też interesuje to, jak oni mogli kiedykolwiek sądzić, że jeśli oni zabezpieczą ten kompletnie chory projekt czymś tak niepewnym, jak wsparcie mediów i popularnej kultury, to coś się ostatecznie nie zawali. Fakt jest faktem. Ten projekt im się nie udał i oni są z tego powodu bardzo rozczarowani. A w tej sytuacji też, mogą bez większych dla siebie strat, na chwilę się wycofać. To widać. Każdy dzień przynosi kolejne tego przykłady.
I w tym wszystkim nagle, okazuje się, że jedna część z nas patrzy na tego Ostachowicza jak zaczarowana i próbuje odgadnąć, co on znów takiego wyjątkowego wykombinował, a druga część patrzy w przerażeniu na Prawo i Sprawiedliwość i łapie się za głowę, że teraz to już naprawdę ta Platforma wygra wybory. Bo przy takich błędach i przy takiej nieporadności taki Ostachowicz nawet z kimś tak marnym jak Donald Tusk wszystko posprzątają w jednej chwili.
Igor Ostachowicz. Człowiek-zagadka. Czarownik i szaman. Właściciel naszych dusz. Przepraszam bardzo, ale jeśli ów Ostachowicz ma faktycznie uosabiać sukces tego projektu i jeśli ów Ostachowicz faktycznie stanowił kiedykolwiek tajną broń Systemu w walce z prawdą, prawem i sprawiedliwością, to ja bardzo przepraszam, ale ja nie mam już nic do powiedzenia. Media lubią się emocjonować tym, że Ostachowicz nigdy nie udziela wywiadów, ani nie pokazuje się w innej sytuacji jak obok Donalda Tuska. I że to z całą pewnością musi świadczyć o tym, że on jest człowiekiem o bardzo ściśle określonych zadaniach i ściśle ograniczony jakąś nieludzką wręcz dyscypliną. Popatrzmy więc na niego. Przyjrzyjmy się w sposób najbardziej naturalny, z kim mamy do czynienia. Naturalny, a więc zwyczajnie. Spójrzmy na to zdjęcie.
Mój dobry kolega i wydawca Coryllus, w słowie wstępnym do książki o siedmiokilogramowym liściu napisał, że on bardzo lubi sposób, w jaki ja piszę, bo ten mój styl jest bardzo oryginalny i niczego nie naśladuje. Miło mi oczywiście to słyszeć, tyle że to nie jest do końca prawda. Ja staram się naturalnie nikogo nie naśladować, i pisać, jak mi serce dyktuje, natomiast jestem pełen podziwu i niespełnionej zawiści w stosunku do kilku amerykańskich publicystów, których z zapartym tchem czytam i wiem, że nigdy nie będę tak potrafił pisać jak oni. Jednym z nich jest człowiek nazwiskiem Bill Bryson. Jak ktoś nie zna, a umie trochę – choćby trochę – czytać po angielsku, bardzo polecam. Otóż w pewnym momencie Bryson opisuje pewnego swojego kolegę ze szkoły, niejakiego Tubby Tuckera. Proszę posłuchać:
Z drugiej strony, już nigdy w życiu nie udało mi się osiągnąć stanu rozkoszy, jaką potrafiło wywołać we mnie wbicie pięści w puszysty brzuszek Tubby Tuckera. Proszę nie myśleć, że byłem jakimś szkolnym chuliganem. Rzecz w tym, że Tubby był po prostu inny. Pan Bóg zesłał Tubby’ego na ziemię w tym jednym jedynym celu, by dać innym dzieciom okazję, by komuś wlać. Dziewczyny go biły. Dzieci cztery lata młodsze od niego go biły. Brzmi to oczywiście okrutnie, no i w istocie było to czymś zdecydowanie okrutnym, sprawa polegała jednak na tym, że Tubby sobie na to wszystko zasłużył. On nigdy nie potrafił się nauczyć, że czasem trzeba milczeć. Potrafił na przykład zwrócić się do najsilniejszego chłopca w szkole: ‘Te, Buckley, a gdzieś se zrobił tą fryzurę? Nie wiedziałem, że Armia Zbawienia ma też w ofercie strzyżenie’. Lub: „Te, Simpson, czy ja przypadkiem nie widziałem twojej matki, jak czyściła kibel na dworcu? Powiedz jej, że te pety lepiej smakują, jak się je wcześniej wysuszy’.[…] Było w nim coś takiego, co w innych dzieciach budziło najgorsze instynkty. Niekiedy można było zobaczyć, jak go gdzieś na ulicy goni grupka przedszkolaków. Założę się, że nawet dziś jeszcze, obcy ludzie podchodzą do niego na ulicy, by bez żadnego powodu wbić mu w twarz hot doga. Ja bym to zrobił z miłą chęcią”.
Bardzo przepraszam, ale, ja oczywiście nie wiem, jak Ostachowicz gada, ani tym bardziej jaki on jest w kontaktach osobistych, jednak kiedy patrzę na zdjęcie, mam wrażenie, że tak dziś mniej więcej właśnie musi wyglądać Tubby Tucker. Co ciekawsze, ja mam bardzo dojmujące wrażenie, że Tubby Tucker musi być w ten czy inny sposób podobny do wielu innych polityków dzisiejszej koalicji, takich jak choćby Sławomir Nowak, Ale również – co tu akurat jest dość istotne – na przykład do większości dziennikarzy TVN-u, z Grzegorzem Miecugowem na czele. Dlaczego napisałem, że ci dziennikarze są ważni. Bo ja wcale nie uważam, że praca Igora Ostachowicza ma decydujący wpływ na to, jak my Polacy widzimy Donalda Tuska i jego rząd. Gdyby nie Ostachowicz, wszystko pewnie byłoby mniej więcej tak samo, tyle że Tusk może nie byłby aż tak wypindrzony. Natomiast jestem pewien, że gdyby nie media i to nieustanne, bardzo profesjonalnie reanimowanie tego rządu, dziś Platforma Obywatelska miałaby jakieś 5% poparcia. Tak jak PSL – wśród rodzin i sąsiadów.
I to jest oczywiście bardzo przykre, a niekiedy nawet i straszne. Natomiast chciałbym dziś zaapelować – naprawdę nie ma co panikować. To, tak czy inaczej, wciąż jest tylko banda takich Tubby Tuckerów. Na razie pod kompletną i pełną ochroną. Ale jeszcze chwila, a będzie można do każdego z nich podejść na ulicy i – oczywiście bez żadnego powodu – wbić mu w twarz hot doga. Na nic więcej nie czekam.

Dziękuję za uwagę i proszę kupować moją książkę. To co tam jest w środku w żaden sposób nie jest gorsze od tego co wyżej. A może i lepsze. No i jeśli ktoś jest w możliwościach, niech mi coś łaskawie prześle. Numer konta jest tuż obok. Będę zobowiązany. Jeszcze raz dziękuję.

czwartek, 15 września 2011

O kapusiach, plotkarzach i naturalnych zwycięzcach poemat radosny

Z przyjemnością pragnę poinformować, że po wielu suchych i pustych miesiącach przeczytałem od deski do deski artykuł Rafała Ziemkiewicza. Przy okazji pragnę wyrazić Ziemkiewiczowi wdzięczność z tego powodu, że dzięki jego dziennikarskiej pracy udało mi się zaoszczędzić parę złotych, co w dzisiejszych czasach nie jest przecież byle czym. Poszło o to, że Janusz Palikot wydał książkę, w której przedstawił swoje refleksje na temat Platformy Obywatelskiej i jej pierwszorzędnych funkcjonariuszy, a Rafał Ziemkiewicz w najnowszym wydaniu „Uważam Rze” przedstawił własną kompilację najciekawszych doniesień Palikota. Oczywiście nie byłby Ziemkiewicz sobą, gdyby zwyczajnie jak człowiek napisał coś w tym stylu: „Drodzy Państwo, oto dzięki Januszowi Palikotowi wreszcie dowiedzieliśmy się, co to za banda od czterech lat sprawuje rządy w Polsce. Proszę tylko posłuchać”, i zaczął cytować grube fragmenty z książki Palikota. Rafał Ziemkiewicz jednak to dziennikarz poważny, a przy tym wybitny analityk i intelektualista, więc aż tak nisko on upaść by nie mógł. Dlatego swój tekst zaczyna tak: „Najnowsze dzieło Palikota ułożone jest w większej części według nazwisk. Przewodniczący Ruchu Poparcia samego siebie prawi w książce o tym, co ma – zazwyczaj złego – do powiedzenia na temat danej osoby. Czasem są to jego opinie, czasem obciążające plotki, generalnie skondensowana dawka karmy dla tabloidów”.
I teraz, ktoś kto nie zna twórczości publicystycznej Rafała Ziemkiewicza mógłby sądzić, że skoro on jest taki wielopiętrowy, to zapewne w tym momencie będziemy mogli dowiedzieć się czegoś na przykład na temat struktury władzy w projektach takich, jak Platforma Obywatelska, gdzie wszyscy do wszystkich są desperacko przyklejeni, jak wzajemnie pasożytujące na sobie organizmy, z tą świadomością, że jeśli którykolwiek się z nich odklei, może uruchomić lawinę. Na przykład. Tematów do refleksji jest zresztą znacznie więcej. Można by się było choćby spodziewać, że Rafał Ziemkiewicz, jako przenikliwy obserwator, zwróci na przykład uwagę na to, że nie jest wykluczone, że Janusz Palikot jest zaledwie pierwszym z wielu i że przed nami otwiera się prawdziwe trzęsienie ziemi. Jednak, podobnie jak nie byłby Ziemkiewicz sobą, gdyby wyznał szczerze, że jemu się nie chce wysilać, więc on zwyczajnie omówi i skompiluje doniesienia Palikota, tak samo nie byłby sobą, gdyby sięgnął nieco głębiej, niż pod swoje wypielęgnowane buciki. W rezultacie, otrzymaliśmy, ni mniej ni więcej, tylko podszyty leniem i tchórzem, potężny cytat.
Jednak, jak mówię, jak idzie o mnie, to tyle mi całkowicie wystarczy. Od Ziemkiewicza nie wymagam wiele, o Palikocie wiem tyle ile wiedzieć potrzebuję, a z kolei wszystko to, co powiedział Palikot, a Ziemkiewicz sprytnie mi przekazał, jest dla mnie informacją o tyle cenną, że wyłącznie potwierdza moją niebywałą wręcz intuicję, i przy okazji zaspokaja moją wrodzoną próżność. Najpierw parę słów o intuicji. Otóż nie umiem dziś sobie przypomnieć, w którym to z ukazujących się na tym blogu tekstów przepowiedziałem, że dla Platformy Obywatelskiej ktoś tak cyniczny jak Janusz Palikot jest z jednej strony prawdziwym skarbem, a z drugiej autentycznym zagrożeniem. Że przez ten swój cynizm, a przy okazji bardzo szczególny typ inteligencji, pod względem politycznej skuteczności przebija on dosłownie każdego, poczynając od Donalda Tuska, a kończąc na jakiejś Piterze. Jednocześnie jednak wiadomo było od samego początku, że dzień, w którym – z jakiegokolwiek powodu – Janusz Palikot z Platformy odejdzie, będzie początkiem końca tego projektu. Bo nikt go już nie powstrzyma przed tym, by zaczął gadać. A, jak wiemy, gadane to on akurat ma. A więc to, że, o ile ktoś Palikota wcześniej nie zabije, ta książka się prędzej czy później ukaże, wiedziałem od samego początku.
Drugie, co wiedziałem, a co dziś pozwala mi się nadymać pychą, to to, że, choć psychologią interesuję się wyłącznie na zasadzie przekory, a w swoim życiu nie widziałem na oczy ani Donalda Tuska, ani Grzegorza Schetyny, ani żadnego z tych typów, z wyjątkiem posła Gowina, jak lazł z walizką na dworzec w Krakowie, doskonale znałem jako fakt każdą – dosłownie każdą – informację, jaką dziś, na zasadzie rewelacji, przesyła nam Janusz Palikot, a Ziemkiewicz, typowym dla siebie świńskim truchtem, relacjonuje. A więc, kiedy dziś Palikot informuje, że Donald Tusk to zwykłe bydle, mściwe, bezlitosne, wulgarne bydle, mój oddech nawet nie przyspiesza. Kiedy on sugeruje, że Donald Tusk jest być może osobą uzależnioną od narkotyków i kimś, kto nałogowo traktuje kobiety jak dziwki – pozostaję niewzruszony. Kiedy Janusz Palikot nam opowiada, a Rafał Ziemkiewicz tę opowieść nam przesyła, że Stefan Niesiołowski chleje, Gronkiewicz-Waltz to idiotka, Paweł Graś coś wie, a Radosław Sikorski jest psychicznie niezrównoważony, to ja, naturalnie, wzruszam ramionami, ale z drugiej strony, uśmiecham się tryumfalnie. Bo – jak i każdy kto już ponad trzech lat czyta te refleksje – wiem, że myśmy to wszystko świetnie wiedzieli. Bez Palikota, bez Ziemkiewicza, bez niczyjej pomocy. Wyłącznie obserwując i myśląc.
A zatem, cóż jest takiego ciekawego w artykule Rafała Ziemkiewicza? Jak idzie o Ziemkiewicza, to oczywiście nic. Zresztą nie sądzę, by on miał tu jakieś szczególne oczekiwania. W końcu, jak idzie o tak zwaną pracę intelektualną, jaką on włożył w napisanie tego tekstu, to wszystko się sprowadza do tej drobnej złośliwości na początku tekstu, w postaci słowa „prawi” i jeszcze drobniejszej złośliwości na temat Żakowskiego pod sam jego koniec. Bo nie ma nawet pewności, czy tytuł tego opracowania – „Chwyty ostateczne”, nie został wymyślony przez redakcję. Natomiast bardzo dobrze się stało, że Ziemkiewicz powtórzył wszystkie co ciekawsze palikotowe plotki, bo inaczej prawdopodobnie byśmy ich nigdy nie poznali. W końcu, co by o nim nie mówić, czytać Ziemkiewicza, to nie jest jeszcze wstyd, natomiast Palikota – owszem. A sytuacja, w której dzieją się tak ważne rzeczy, jak zdejmowanie pokrywki z tego pełnego gówna garnka, to jest jednak coś, czego poważny obserwator przegapić nie może.
Zbliżają się wybory i ich wynik, wbrew naszym nadziejom, a ich obawom, może być różny. Owszem, coraz więcej faktów wskazuje na to, że wszystko rozwija się w bardzo dobrym kierunku. I nie mówię tu o sondażach, z którymi jest różnie i o których wiedzieliśmy już wszystko zanim ich twórcy w pełni udowodnili kim są. Od kilku dni, ton komentarzy w mainstreamowych mediach jest taki, że Platforma Obywatelska zmierza ku przegranej. Wczoraj słyszałem kilka opinii wskazujących na fakt, że kampania Platformy stoi w miejscu. A oczywiście sami politycy nie próżnują. Ledwo minister Rostowski poinformował Europę o zbliżającej się wojnie, widzimy ministra Sikorskiego, jak się wije przed dziennikarką Radia Zet przy okazji kolejnej – niewykluczone, że jeszcze poważniejszej – kompromitacji z propagandowym filmem na temat polskiej prezydencji. Diabli wiedzą, co będzie z wypowiedzią Donalda Tuska odnośnie kolegów ministra Ziobry.
Zbliżają się wybory i wszystko wskazuje na to, że Prawo i Sprawiedliwość je wygra. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że sytuacja jaką dziś mamy, bardzo niebezpiecznie przypomina to, co pamiętamy sprzed czterech lat. Kiedy to PiS w pewnym momencie był jednoznacznym faworytem wyborów, i nagle, w ciągu zaledwie paru tygodni, System uruchomił tak potężną akcje propagandową – z pamiętnym chowaniem babci dowodu osobistego – że wszystko w jednej chwili runęło w gruzach. Uważam jednak, że tym razem, tego przekrętu powtórzyć się nie da. Z tego prostego powodu, że wszyscy ci, którzy wtedy dali się na tamtą gadkę nabrać, mają na głowie inne problemy, a ci, do których dziś tamte hasła mogłyby być adresowane, nic z nich nie zrozumieją.
Ale jest jeszcze coś. Przed nami mamy Platformę Obywatelską nie jako propozycję, lecz jako skończony i zatwierdzony projekt. Mamy ludzi, którzy mają już za sobą okres prezentacji, a dziś nie są w stanie nawet kiwnąć palcem, by coś poprawić, czy wyjaśnić. Dziś mamy sytuację czystą. A w sytuacjach czystych, decyzje mogą być podejmowane z równie czystym sumieniem. Pozostaje ten nieszczęsny Palikot. On jest niczym. On jest zaledwie pierwszym z całej serii kolejnych polityków Platformy, którzy zaczęli mówić. Dajmy im jeszcze miesiąc.
Resztkami sił, proszę o kupowanie książki i finansowe wspieranie tego bloga. Daję słowo, że nie wiem, co się dzieje. Dziękuję.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...