Zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu z nas, każde publiczne pojawienie się Romana Giertycha stanowi doznanie na tyle przykre, że na sam dźwięk jego nazwiska, albo zamykamy oczy, albo zatykamy uszy, albo łapiemy cokolwiek mamy pod ręką i udajemy, że idziemy wyrzucić śmieci. Znam to zjawisko i, szczerze przyznaję, że w znacznym stopniu uczucia te podzielam. Jest coś takiego w Romanie Giertychu, czego nie ma nawet w takich tuzach naszego życia publicznego, jak Leszek Miller, czy Wojciech Jaruzelski, a co sprawia, że każdy człowiek, choćby o przeciętnej wrażliwości, choćby słysząc kroki tego człowieka, czuje się pod każdym względem spełniony.
Czemu się tak dzieje? Najprościej byłoby powiedzieć, że to wszystko się zaczęło w momencie, kiedy Jarosław Kaczyński zaproponował Giertychowi udziały w pracy na rzecz przebudowy Polski, a ten tę propozycję głupio zlekceważył, i tym samym, wykluczył zarówno siebie, jak i swój polityczny projekt, z dalszego życia politycznego. I oczywiście, taka ocena byłaby jak najbardziej słuszna, bo to wszystko w istocie właśnie wtedy się zaczęło. Tyle że, wskazując na źródła tego zjawiska, nie opisywałaby ona jednak jego natury. A to, czy za stanem, w jakim dziś się znalazła dusza – bo to z całą pewnością musi chodzić o duszę – Romana Giertycha, stoi jego zupełnie racjonalny żal o to, że to co miał – a miał przecież niemal wszystko – w tak beznadziejny sposób stracił, czy może nieopanowana histeria spowodowana tą utratą, czy może strach przed jeszcze większą utratą, warto by było wiedzieć. Choćby po to, by, choćby mniej więcej, poznać przyczynę naszej reakcji na jego istnienie.
Osobiście uważam – choć przyznaję, że moje domysły są tu bardzo niepewne – trzecia z wymienionych ewentualności jest najmocniejsza. Oczywiście, Giertych z całą pewnością nosi w sobie coś, co psycholodzy nazywają zaleganiem afektu, a ponieważ każdy tego typu przypadek, jak wiemy, wpływa na świat zewnętrzny obezwładniająco, obserwowanie Giertycha w stanie tego kipiącego gdzieś na samym dnie jego serca wzburzenia, jak mówię – obezwładnia. Jest też pewnie tak, że w momencie gdy Roman Giertych w jednej chwili stracił tę swoją partię, tych wszystkich swoich patriotów, no i wreszcie tę nadzieję, że kiedy już skończy swoje 35 lat, to może nawet zostanie prezydentem, musiał od tego psychicznie sfiksować. To wszystko prawda. To co jednak, moim zdaniem, musi mu doskwierać najbardziej, to świadomość, że przed nim nie ma już nic. On wciąż, jadąc na swojej niegdysiejszej politycznej karierze, jakoś tam się utrzymuje z działalności adwokackiej, jednak nie oszukujmy się – adwokatów w Polsce jest cała masa, natomiast ministrów, premierów, wicepremierów, czy prezydentów – już znacznie mniej. A nie ulega wątpliwości, że Roman Giertych nie po to pakował się w politykę, by zostać – choćby i bardzo cenionym – adwokatem.
No i jest jeszcze ten TVN, który – na zasadzie znanej nam dobrze z programów typu „Rozmowy w toku” – zaprasza Giertycha do swojego studia. Jednak ile to czasu może upłynąć, zanim wśród telewidzów zacznie uzyskiwać przewagę nowe pokolenie, które nie będzie miało pojęcia, kto to jest ten Giertych, i wszystko się w sposób naturalny będzie musiało skończyć? Rok, dwa, cztery? A przecież on ma dopiero 40 lat. Już w tej chwili, jak podejrzewam, wielu widzów, widząc w telewizorze Giertycha, ma wyłącznie poczucie straty czasu, podobne do tego, kiedy to, z jakiegoś powodu, telewizja zaczyna emitować stare docinki „Konia, który mówi”. I myślę, że Roman Giertych doskonale zdaje sobie sprawę z tej sytuacji. Z jednej strony gniecie go to poczucie, że przekombinował i przez to wypadł z polityki, z drugiej oczywiście budzi się z krzykiem w nocy, bo przyśniło mu się, że Kaczyński ponownie zostaje premierem, a tu jeszcze to cierpienie, jakie powoduje oczekiwanie, kiedy wreszcie zadzwonią z telewizji, lub z jakiejś gazety i poproszą o rozmowę.
Ja naprawdę wiem, jak to jest. Też mam swoje obsesje, tyle że w postaci zastanawiania się, czy wpadły jakieś pieniądze. Każdy kolejny dzień mnie wręcz rujnuje, każąc mi sprawdzać, czy starczy do jutra. Najpierw czekam na 11, bo wtedy pojawiają się pierwsze wpłaty, potem tak do 13, bo to jest ostatnia pora księgowania wpłat z dnia poprzedniego, a potem tak mniej więcej do 17, kiedy wpływają ewentualne wpłaty wysłane dziś przed 14. I to jest w pewnym sensie moje życie. Domyślam się, że Roman Giertych problemów z utrzymaniem rodziny nie ma, natomiast z całą pewnością ma problemy, które, z pewnego punktu widzenia, są znacznie poważniejsze. Bo dotyczą czegoś znacznie ważniejszego, a mianowicie poczucia, że jest się człowiekiem. I że jest się człowiekiem, który nawet jeśli coś spieprzył, to tylko trochę. Uważam, że był taki czas, kiedy Roman Giertych autentycznie miał na sercu dobro Polski. On całym swoim sercem życzył Polsce dobrze, i w to, by Polsce się powodziło zaangażował bardzo dużo swoich sił. Kiedy Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory i rozpisało swego rodzaju przetarg na tę budowę, Giertych go wygrał i uzyskał wielką – może wręcz największą – szansę w swoim życiu. I ją zmarnował. Przez co? Nie wiem. Najprościej by było powiedzieć, że przez głupotę. Kaczyński w swojej książce twierdzi, że przez swego rodzaju niedojrzałość. Nie wiem tego, i, szczerze powiedziawszy, nie za bardzo też mnie to interesuje. Faktem jest, że Roman Giertych jest dziś nikim i już nigdy tej pozycji nie opuści. I to jest jego dramat. To musi być jego straszliwy dramat.
Czemu mi strzeliło do głowy, żeby pisać dziś o Giertychu? Otóż tak naprawdę, wszystko, co napisałem wyżej jest tylko wstępem, a główna cześć tych refleksji dopiero przed nami. Ale proszę się nie martwić. To jest jeden z tych tekstów, gdzie wstęp zajmuje niemal jego całość. Otóż Roman Giertych wystąpił wczoraj w programie Moniki Olejnik i w pewnym momencie – Bóg Jeden wie, po jasną cholerę – Olejnik zapytała go o artykuł z „Gazety Polskiej”, gdzie Redakcja cytuje zdanie grupy ekspertów, jakoby po upadku samolotu z Prezydentem na pokładzie w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku, sześć osób przeżyło. Zanim jednak Olejnik zdążyła dokończyć to zdanie i powiedzieć, że niestety oni wszyscy podobno zmarli skutkiem nieudzielania im pomocy, Roman Giertych zapytał: „I CO? GDZIEŚ SIĘ UKRYLI?”
Powiem szczerze, że ja – moim nieskromnym zdaniem – wiem o Giertychu wszystko. Natomiast tu mamy sytuację, że pojawia się obraz – nieważne, jak absurdalny – kiedy to ze smoleńskiej masakry uchodzi z życiem sześć osób – Bóg Jeden wie, kto? Może Wassermann, może Natali Świat, może sam Prezydent – i następnie, z jakiegoś powodu, w tym błocie umierają. Co w tej sytuacji robi Roman Giertych? Otóż prawdziwy hardcore polega na tym, że Roman Giertych w tym momencie zaczyna rechotać. I to jest coś. To jest naprawdę coś. I teraz dopiero powinniśmy się zacząć zastanawiać, co się stało Romanowi Giertychowi? No i od razu, dopiero teraz, pojawia się opcja czwarta. Zupełnie nowa. On został opętany.
Jeśli się rozejrzymy dookoła, zauważymy że nie on jeden. Ale to już jest osobny temat.
Tradycyjnie już, proszę o wsparcie tego bloga, czy to przez kupowanie książki - naprawdę warto - czy też przez bezpośrednie wpłaty na podany obok numer konta. Mam nadzieję, że też warto. Dziękuję.