Wywiad jak Robert Mazurek przeprowadził z Małgorzatą Kidawą-Błońską dla sobotniej Rzeczpospolitej stał się hitem, i został już bardzo solidnie omówiony choćby przez naszego kolegę rosemanna. http://www.facebook.com/note.php?note_id=442687966928&id=279230960724 . Hitem stał się trochę oczywiście przez to, że tak jak większość rozmów Mazurka robi odpowiednie wrażenie, ale przede wszystkim jednak dlatego, że Mazurkowi udało się, po raz pierwszy chyba od kultowych w późnym PRL-u jeszcze Onych Teresy Torańskiej, w tak czysty sposób przedstawić osobę publiczną kompletnie odartą z tak zwanego wizerunku. Mazurek osiągnął coś, o czym wielu dziennikarzy może tylko marzyć. A więc posadził przed mikrofonem – w naszym wypadku – pierwszoplanowego polityka i poprowadził rozmowę w taki sposób, że wszystko to, co każdy polityk stara się maksymalnie ukryć, a więc właśnie wszystko to co kryje się za tym wizerunkiem, rozwinęło się w sztandar najczystszego prostactwa, by nie powiedzieć – agresywnej, pełnej samozadowolenia tępoty.
Małgorzata Kidawa-Błońska pełni funkcję rzecznika sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego, a więc jest takim platformowym odpowiednikiem Pawła Poncyliusza. Ponadto jest osobą – co widać wyraźnie na dołączonym do wywiadu zdjęciu – bardzo elegancką i według wszelkich pozorów wręcz reprezentacyjną. Więcej. Jeśli zajrzymy do internetowej wyszukiwarki, możemy się dowiedzieć, że pani Kidawa-Błońska jest również zwyciężczynią Konkursu Wirtualnej Polski na „najpiękniejszą polską posłankę”, tuż za kolejną medialną gwiazdą PO – Joanną Muchą. I oto, staje pani Kidawa-Błońska przed mikrofonem, przystrojona całym tym swoim wyżej wymienionym dorobkiem, i już po chwili z tego jej wizerunku zostają tylko pojedyncze zdania, zdania udokumentowane, zapisane, odpowiednio uwiecznione, które już zawsze będą wyłącznie służyły do zilustrowania intelektualnego upadku, jaki stał się udziałem współczesnych polskich elit.
Chwalę tu Roberta Mazurka, choć nie do końca jestem pewien, czy to on był głównym twórcą tej rewelacji, czy może Kidawa-Błońska jest czymś tak wyjątkowym, że nawet w rozmowie przeprowadzonej na zamówienie sztabu Bronisława Komorowskiego, czy ilustrowanego magazynu Pani, ona nic lepszego by z siebie nie umiała wydobyć. Może jest tak, że kampania prezydencka Komorowskiego w sposób naturalny przyciąga do siebie ten już absolutnie najgorszy asortyment, który tak naprawdę pozbawiony jest jakiegokolwiek wizerunku, i jedyne co trzeba zrobić, żeby tych ludzi zobaczyć takimi jakimi oni są, wystarczy ich tylko postawić w miejscu widocznym i pozwolić gadać? A może jest tak, że gdyby Robert Mazurek, zamiast Kidawy-Błońskiej wziął na spytki Sławomira Nowaka, Zbigniewa Hołdysa, czy Daniela Olbrychskiego, to nie poszłoby mu równie łatwo? Może oni tam nie wszyscy są aż tacy?
Jak już zaznaczyłem na początku, sprawa tej rozmowy została już odpowiednio skomentowana, więc nie będę powtarzał oczywistości. Zwróciłem jedynie uwagę na ten ciężki zgrzyt, jaki prawdopodobnie uderza wszystkich, którzy sobie wcześniej wyobrażali, że ktoś taki jak Małgorzata Kidawa-Błońska nie może być aż tak tępy. Gdyby na miejscu Kidawy siedział minister Miller na przykład, lub były poseł Filipek, można by było nawet na te ekscesy nie zwrócić uwagi, lub uwagę zwrócić, ale machnąć ręką. Kidawa jest natomiast jak najbardziej wyborny dowcip o blondynce w realu. Ona żyje. I Mazurek ma przynajmniej taką zasługą, że ją do tego życia powołał.
Jest jednak coś jeszcze, na co chciałbym zwrócić uwagę w tej szczególnej rozmowie, a co jest ściśle związane z problemem tego wizerunku, który jakże zbyt często okazuje się jedynym co pewna część polskiej polityki posiada. W pewnym momencie tego wywiadu, Kidawa-Błońska, próbując usprawiedliwić słowa o „nekrofilii politycznej”, zaczyna się skarżyć, że ona bardzo źle znosi tę przedłużającą się żałobę, te kwiaty, te świeczki. A na pytanie Mazurka o to, jak ona osobiście przeżywa swoje osobiste straty, oświadcza, że jak jej mama umarła, to ona nosiła się na czarno tydzień i ani dnia dłużej. Ten fragment akurat jest dla mnie tak niezwykły z dwóch powodów. Po pierwsze, uderzające jest to, że ona to w ogóle mówi. Wydaje mi się, że gdyby zamiast Kidawy siedział tam Kutz, albo Palikot, albo jakiś durny aktor, czy piosenkarz, to żaden z nich nie złożyłby takiego świadectwa, bo by mu zwyczajnie było wstyd. Bo wiedziałby, że przyznając się do czegoś takiego, mógłby się już właściwie przyznać do wszystkiego. A więc tu akurat mamy do czynienia ze wspomnianą wyżej wyjątkowością Małgorzaty Kidawy-Błońskiej osobiście.
Druga część tego zjawiska jest jednak, moim zdaniem, znacznie bardziej interesująca. Chodzi mi mianowicie o to, że ona prawdopodobnie rzeczywiście po śmierci swojej mamy cierpliwie odczekała tydzień i zanurzyła się w życiu. Że, kiedy ona mówi o tej mamie, to nie dlatego, że bieżąca polityka wymaga tego typu kłamstw, a to że ją wyznaczyli do tej roboty, to taka kolej rzeczy. Ona najpewniej autentycznie uważa, że żałoba – każda żałoba – powinna trwać maksymalnie tydzień, bo inaczej otaczający nas świat może w stosunku do nas zgłosić pretensje, i będą to pretensje jak najbardziej słuszne. Należy więc uznać, że cały ten wstręt, jaki część naszych elit ostatnio manifestuje wobec nastroju smutku po stracie ludzi zabitych w katastrofie pod Smoleńskiem, niekoniecznie musi wynikać z tej satysfakcji, że zginął tam też Prezydent, jego żona i kilku jego przyjaciół, i tego, że jego brat stracił rodzinę, ani też z tej złości, że część publicznej opinii rozgrzebuje tę sprawę szukając winnych, podczas gdy winnych nie ma. To, owszem, nie jest bez znaczenia. Jednak można dziś podejrzewać, wsłuchując się w szczere wyznania Małgorzaty-Kidawy Błońskiej, że oni zwyczajnie uważają, że żałoba sama w sobie jest czymś niezrozumiałym i zbędnym. Że ta ich wściekłość na ten dojmujący smutek, jaki wypełnia życie wielu Polaków, jest niekoniecznie spowodowany tym, że to nie jest ten smutek, lub że to jest ten typ uczucia, który u nich akurat manifestuje się w zawziętej satysfakcji. Że oni stanowią od pewnego czasu obcą cywilizację.
Parę dni temu wspominałem o Zbigniewie Hołdysie, który je w czapce, czym ustawia się poza najbardziej podstawową kulturą i tradycją, jaką znamy. Myślę, że u Hołdysa kwestia tej czapki nie jest już wynikiem wyboru, którego on kiedyś dokonał, zaakceptował i go z takim zaangażowaniem hołubi. On, kiedy je, nie zdejmuje czapki, bo mu to nie przychodzi do głowy, ale też dlatego, że nie ma takiego odruchu, żeby ją przy stole zdejmować. Podobnie z Błońską. Ona też nie dlatego nie ma uczuć, bo doszła do wniosku, że tak będzie lepiej. Wydaje mi się dziś, że to wszystko stanowi część czegoś znacznie bardziej rozbudowanego. Że oni są zwyczajnie inni. Że oni nie walczą nie tylko o doraźne wpływy i o doraźną satysfakcję. To już jest spór cywilizacyjny. Oni są obcy. Jest bardzo możliwe, że przez ostatnie lata tuż obok nas został wyhodowany nowy gatunek człowieka. Ktoś komu łzy są potrzebne wyłącznie do tego, by mu oczy nie zaskorupiały.
PS – Wywiad o którym mówimy jest oczywiście bezpłatnie dostępny na stronach Rzeczpospolitej. Ponieważ jednak, aby go czytać w całości, i tak należy się zalogować do serwisu, podaję wersję dostępną na Facebooku.
Dobrze, że kilka zjawisk odebrałam tak samo, bo już byłam bliska, że popadam w obłęd lub, że jestem drobiazgowa. To w kwestii Hołdysa. Co do tej Kidawy, to niech oni będą, bo trudno ich eksterminować. I niech sobie nie płaczą, tylko niech szanują nasze łzy. Ostatnio odbierają nam do tego prawo. I to jest najgorsze w tym wszystkim.
OdpowiedzUsuń