Kiedy brytyjski posel do Parlamentu Europejskiego Nigel Farage nazwał Belgię „nieistniejącym państwem” i „sztucznym tworem”, oczywiście śmialiśmy się bardzo, bo raz, że ten wybuch złości był tak bardzo brytyjski, a jednocześnie czuło się, że coś w tym musi być autentycznego i przy tym jak najbardziej usprawiedliwionego. Myśleliśmy więc też trochę o tej Belgii, tym szczególnym państwie gromadzącym ten szczególny naród, i próbowaliśmy sobie poukładać wszystko to co na ten temat wiemy i czego możemy się domyślać. W pewnym momencie Toyahowa zwróciła uwagę na fakt, że nawet jeśli oni mają tego swojego króla, to on nie jest nawet królem Belgii, a zaledwie tak zwanym „królem Belgów”, a więc nie królem Państwa i narodu, ale jedynie królem jakiegoś ludu, czy plemienia. Konsekwentnie więc, pomyśleliśmy sobie, że w tej słynnej już dziś tyradzie posła Farage było coś więcej, niż typowe dla nich wręcz montypythonowskie wyzłośliwianie się na temat wszystkich i wszystkiego.
Osobiście nie mam nic do Belgów. Podobnie zresztą jak do Włochów, Szwedów, Paragwajczyków, czy Holendrów. Natomiast myśl o tym, że Nigel Farage, twierdząc że Belgia to „non-country” mógł mieć swoje racje, dość mocno mnie prześladuje i kieruje mnie dziś w stronę rozważań o wiele bardziej uniwersalnych i w najmniejszym stopniu nie związanych z samą Belgią. Już bardziej – zdecydowanie bardziej – z Polską. Z moją ukochaną Polską. Moją ojczyzną i moim państwem.
Większą część swojego życia przebyłem w Polsce, która państwem – a już na pewno moim państwem – nie była. Była państwem z wielkiej literatury, z pięknych opowieści, ale zaledwie państwem-wspomnieniem. Byłem już człowiekiem bardzo, bardzo dorosłym, kiedy Polska dała mi choćby najbardziej podstawowy pretekst do tego, żeby myśleć o niej nie tylko jako o narodzie, ale również o państwie. Moim państwie. Marne to było państwo, ale nie było dnia, tygodnia, roku, żebym jakoś nie żył nadzieją, że w końcu przyjdzie ten czas, że Polska stanie się prawdziwym, dumnym, silnym i wspaniałym państwem. Ta nadzieja, ta wiara i to marzenie kazało mi wciąż bardzo aktywnie to moje kulawe i biedne państwo wspierać i kochać. I liczyć, że któregoś dnia i ono mnie dojrzy i nagrodzi swoją wielkością i chwałą. Tak to własnie przez te wszystkie ostatnie lata mojego życia się układało. Gdzieś tak między marzeniem a wspomnieniem.
Smoleńskie nieszczęście w ciągu zaledwie kilku chwil, zarówno te marzenia jak i te wspomnienia zdruzgotało. Wspomnienia przykryło tą mgłą, a marzenia zatopiło w tej krwi. W ciągu zaledwie paru sekund polskie państwo – to wszystko co z niego już mieliśmy i to wszystko co z niego się rodziło – zostało rozbite w drobny pył. Polskie państwo przestało istnieć. Umarło. Zostało zamordowane jednym krótkim gestem. Dlaczego mówię, że państwo umarło? Przede wszystkim dlatego, że ono faktycznie umarło. Ono umarło w jednym króciutkim huku, i w tym wszystkim co po nim zostało. A więc już tylko w tych pustych krzesłach w katyńskim lesie, a później już tylko trzepocie tych flag i zieleni tych mundurów. Przede wszystkim to. Ale ważne – może jeszcze ważniejsze – jest to, że jeśli się przyjrzeć temu pobojowisku, to wszędzie widzimy tych szabrowników, którzy, kiedy już państwa nie ma, bez żadnych obiekcji, bez chwili refleksji, to co z tego państwa zostało, próbują obskubać już do samego końca. Bez wstydu. Nawet przed licheńskim sanktuarium.
Dni które mijają od katastrofy samolotu z Prezydentem – a tak naprawdę z naszą Polską – na pokładzie spędzam na ciągłej zadumie i nieustannym rozglądaniu się wokół siebie i obserwowaniu tego ruchu i tego szumu i tych odgłosów, które ten czas wypełniają. Spędzam też te dni na ciągłym liczeniu sił jakie dzielą tę przestrzeń. I każdy nowy dzień przynosi bolesną pewność, że pewna część naszego narodu już dawno swoje państwo odpisała na straty. Że już jakiś czas temu, znaczna grupa naszego społeczeństwa swojego państwa już do niczego nie potrzebuje. Jedyne co stanowi przedmiot ich zainteresowania, emocji i pasji, to tylko to, jak najwięcej uda się z tego co pozostało wyciągnąć dla siebie. Szukam jednego człowieka. Tego jednego sprawiedliwego w Sodomie, który wyjdzie z tego tłumu i powie: „Przepraszam, ale mam dość. Ja już dłużej tak nie mogę”. I nic. Ani jeden. Ani jeden z nich nie podniesie ręki i nie powie: „Chcę wrócić do domu”. Ani jeden z nich nawet się nie przejął tym, że Polska, właśnie jako państwo, umiera. Można wręcz ujrzeć, że każdemu z nich jest dokładnie wszystko jedno, czy od jutra Polska stanie się częścią Belgii, czy Rosji, czy może Niemiec. Może być nawet tak, że każdemu z nich będzie ściśle obojętne, czy od jutra Polska stanie się częścią niczego i czy ktoś nie zacznie na nas mówić, że jesteśmy „non-country”.
Jest jednak naród. Mieliśmy go okazję widzieć i słyszeć przez te wszystkie dni, kiedy państwo umierało, czy to pod na Krakowskim Przedmieściu, czy to na krakowskim rynku, wczoraj w Zakopanem, czy na ulicach naszych miast, czy to wreszcie na filmie Solidarni 2010. Wiem, że zobaczymy go już za tydzień w Warszawie podczas uroczystości beatyfikacji księdza Popiełuszki. A więc jest naród. Jest naród, tak jak był już wiele razy w naszej historii, i wierzę, że dziś jest jeszcze bardziej i jeszcze mocniej. Wierzę też że będzie dalej i jeszcze mocniej aż do dnia wyborów, by pokazać światu, że nawet jak nie ma już swojego państwa, o które mógłby się oprzeć i które mógłby kochać, to jest narodem, który o tym państwie nie przestał marzyć. I którego, w tym jego marzeniu, nikt i nic nie jest w stanie pokonać.
To co tu dziś piszę pochodzi z bardzo bezpośredniej inspiracji naszego blogowego kapelana Don Paddingtona. Możecie mi zazdrościć – i myślę że powinniście – ale stało się tak, że wczoraj miałem okazję SŁUCHAĆ – nie czytać, ale słuchać – jego słów. Piękne to było kazanie. Don Paddington skonstruował je wokół dwóch obrazów. Jednego – tych pustych krzeseł w katyńskim lesie; i drugiego – mundurów naszych żołnierzy, niosących z taką gracją trumny z właśnie zamordowaną Polska. Tych mundurów, tej naszej współczesnej husarii – naszej już tylko dziś pogrzebowej husarii. Polskiego wojska, dziś już jedynie wojska pogrzebowego.
Nie będę opowiadał tego, co wczoraj mówił do mnie ksiądz Paddington, bo i nie dam rady i nie ma w ogóle jak. Gdyby on prowadził swój blog i chciałoby mu się ten swój wielki apel tu umieścić, byłby to najwspanialszy wpis od samego początku istnienia Salonu. Pozbawiony jego głosu – co, jak idzie o wymiar czysto emocjonalny, sprawę by znacznie ograniczyło – ale i tak, byłby to najwspanialszy wpis w całej historii tego miejsca. Te puste krzesła w katyńskim lesie, puste jak polskie kościoły pozbawione krzyży w przeddzień Zmartwychwstania, i te piękne mundury naszego wojska, tej naszej husarii – husarii już tylko pogrzebowej.
Don Paddington prosił o modlitwę. Mamy jeszcze trochę czasu. On wie co mówi.
Toyahu!
OdpowiedzUsuńKazdy Twoj wpis jest wyjatkowy. Wiec co mam napisac pod tym? Powiem moze, ze czytajac go, czulem ciarki na plecach. Pewnie to tez wplyw Wielebnego. Tego kazania, cos wysluchal - zazdroszcze...
Ale mysle, mimo wszystko, ze jeszcze nie umarla, poki my zyjemy.
No i uklony przesylam, Mistrzu!
I ja Ci dziękuję, Koziku.
OdpowiedzUsuń