sobota, 22 maja 2010

Czapka



Mój dziadek, ojciec mojej mamy, jak go pamiętam, zawsze miał na głowie czapkę. Czasem ją zdejmował i wtedy widziałem, że czoło pod daszkiem czapki ma blade. Kompletnie białe. Twarz mojego dziadka była czerwona, niemal brązowa, od słońca, natomiast czoło pod czapką miał białe. I takiego go pamiętam.
Kiedy dziadek zdejmował czapkę? Wbrew pozorom, niekoniecznie do spania. O ile pamiętam, dziadek często nawet spał w tej swojej szarej czapce z daszkiem. Musimy jednak zrozumieć, że mój dziadek nie miał w ciągu swojego życia wiele okazji by spać, ponieważ był człowiekiem ciężkiej, wiecznej pracy. A pracę tę zaczął wcześnie, bo – o ile dobrze sobie przypominam jego słowa – chyba w dwunastym roku życia. To właśnie wtedy zaczął – z różnych, zwykłych w tamtych czasach, przyczyn – dbać osobiście o rodzinny dom. I, jak sam lubił powiadać, ani razu przez całe swoje życie, od tamtego dnia, „słonko nie zaskoczyło go podczas snu”.
Więc kiedy dziadek mój zdejmował czapkę? Oczywiście w kościele, a poza tym – też oczywiście – do jedzenia. Dziadek, kiedy przysiadał w ciągu dnia, żeby coś zjeść zdejmował czapkę. Zawsze.
Co się stało, że przypomniał mi się dziś mój dziadek? Otóż, jak to niekiedy bywa w sobotnie południe, zajrzałem do telewizora i trafiłem na program o mistrzach, którzy akurat wpadli na swoje drugie śniadanie. A wśród mistrzów – jak też to się niekiedy zdarza – trafiłem na Zbigniewa Hołdysa. Oglądałem ten program dosłownie dwie, czy trzy minuty, ale akurat to co zobaczyłem przypomniało mi najpierw mojego dziadka, a następnie zainspirowało do napisania tego tekstu. Otóż Zbigniew Hołdys jadł. Jadł dokładnie tak samo jak mój dziadek, a więc bardzo demonstracyjnie, że tak powiem, tyle że – jak pamiętam – mój dziadek nigdy nie miał ani zębów, ani sztucznej szczęki, więc siłą rzeczy nie umiał się wyzbyć tej szczególnej ekspresji. A więc jadł Zbigniew Hołdys te ciasteczka, które TVN24 kupuje co tydzień dla celebrytów w sobotnie przedpołudnie, zachowując tę szczególną wystawę, a jednocześnie na głowie miał swoją czapkę. On jadł w czapce.
Ktoś mi powie, że to nic takiego. Że czasy sa takie, że ta czapka powoli traci swoje dotychczasowe znaczenie. Ona już nie tylko chroni przed zimnem, czy przed słońcem, czy przed deszczem, ale stanowi zwykłą ozdobę. Jak tatuaż, czy tunele w uszach. I ja to rozumiem. Że skoro człowiek do jedzenia nie wyjmuje sobie z uszu tuneli, to i jeść może w czapce. Takie życie, taki styl. Mimo to jednak, kiedy patrzyłem na Hołdysa chrupiącego ciastka w tej swojej czapce, przypomniał mi się natychmiast mój dziadek. Może to i jakiś mój kompleks. Niech będzie kompleks.
Oprócz jednak jedzenia ciastek, Hołdys mówił. W tym akurat momencie, który oglądałem – nie mam pojęcia, o co chodziło i jaki był tej wypowiedzi kontekst – Zbigniew Hołdys opowiadał o Jimmim Carterze, amerykańskim prezydencie, który jeszcze rządził Ameryką przed Reaganem, i bardo się wzruszył mówiąc, że Carter był osobą tak niezwykłą, że został tym prezydentem, jeszcze rok wcześniej będąc kompletnie nikim, całkowicie nieznanym mieszkańcem małego, amerykańskiego stanu Arkansas.
I to była druga rzecz, na którą nie mogłem nie zwrócić uwagi. Otóż Jimmi Carter, jak może niektórzy wiedzą, nie pochodził z Arkansas, lecz z Georgii. Ale to akurat drobiazg. Hołdys może tego nie wiedzieć. Georgia, Arkansas – jeden diabeł. Ameryka, panie! Faktem jest jednak o wiele istotniejszym, że wbrew plotkom powtarzanym przez wrogim każdemu prezydentowi Stanów Zjednoczonym europejskim mediom, Jimmi Carter nie został prezydentem, porzucając pracę na farmie orzeszków ziemnych. Tak zresztą zwyczajnie być nie mogło. Po prostu ten system działa i działa dobrze. Rodzina Jimiego Cartera, owszem, przeniosła się w roku 1953 na tę farmę, ale on akurat od początku był w polityce. Jimmi Carter prowadził swoją karierę mniej więcej tak samo, jak każdy inny, przed nimi po nim, amerykański prezydent. Już w latach 50-tych był ważnym lokalnym politykiem. W 1962 roku, mimo grożenia mu śmiercią, został członkiem Senatu stanu Georgia. W 1970 roku, po wcześniejszej nieudanej próbie, został gubernatorem. I dopiero wtedy, kiedy minęła jego kadencja, postanowił kandydować. I te wybory wygrał.
Czy był prezydentem dobrym czy złym, to inna sprawa. I nas akurat dziś w ogóle nie interesująca. To co mnie zmusiło do pisania tych słów, to przypadek Hołdysa. Hołdysa zasiadającego do śniadania – choćby i drugiego – w czapce i plotącego najbardziej oczywiste farmazony. A co może nawet i jeszcze ważniejsze, nikt z osób zgromadzonych w studio nawet nie zareagował na jedno i drugie. Pozostała tylko kupka tak zwanych mistrzów i ich nędza.
W ostatnich dniach ten blog jest w dużym stopniu poświęcony występowi, jakiego miałem przyjemność doświadczyć w programie Janka Pospieszalskiego Warto rozmawiać. Wśród wielu bardzo życzliwych komentarzy dotyczących bezpośrednio mojej postawy, znalazły się też głosy twierdzące, że byłoby dobrze przewietrzyć tę medialną przestrzeń, którą jesteśmy karmieni od lat, bo oni nie dadzą nam już akurat nic i nigdy. Bo oni są zwyczajnie niekompetentni, głupi i nudni. Że przez te wszystkie lata, oni stracili już nawet tę jedyną rzecz, jaka ich wyróżniała, a więc obycie, profesjonalizm i ten gest, który charakteryzuje osoby funkcjonujące publicznie. Zbigniew Hołdys, z ustami zapchanymi ciasteczkiem, w czapce na głowie, wygłaszające swoje mądrości do ludzi w gruncie rzeczy tak samo kompetentnych jak on, przed oczami milionowej publiczności, pozostającej w błogim przekonaniu, że oto przed ich nosem przechadza się elita, stanowi ostateczną klapę tego ginącego systemu.
Mieliśmy wiele razy okazję – wielu z nas – oglądać ostatnio ludzi udzielających publicznych wypowiedzi nie w telewizyjnym studio, lecz na zwykłej ulicy, przed niezwykłym pałacem. Jak się okazuje, dwie z tych osob to byli aktorzy. Reszta pozostawała anonimowym, zwykłym, prostym tłumem. Reszta to byli ludzie i ich zwykłe naturalne człowieczeństwo. A poza tym już tylko ich zwykły, naturalny talent. I to nie byli tylko ludzie starsi. Nie tylko wykształceni. Nie tylko z dużych miast. Tam byli wszyscy. Od pierwszej emisji tych zdjęć i tych wypowiedzi mamy do czynienia z bezprecedensowym w swojej formie i treści atakiem elit na to cośmy tam widzieli i słyszeli. Ten atak, ta nienawiść, ta wściekłość, mają swoje źródło. Dziś, po raz kolejny zresztą, można było to źródło ujrzeć w całej swojej okazałości. A Zbigniew Hołdys w czapce i głupstwami wyciekającemu z jego ust przez rozgryzione ciastka był zaledwie tego źródła symbolem. To źródło to jest jednocześnie ten nędzny teatr i to pragnienie, by zrobić wszystko, by się w tej swojej przestrzeni, na tej scenie, zabetonować. I tam zdechnąć.
Jestem pewien, i jest to wiadomość i zła i dobra. Dla nich zła, a dla nas dobra. Oni rzeczywiście tam zdechną, a ten beton i tak w końcu skruszeje. Jak te ciasteczka. Inaczej być nie może. Bo to tak czy inaczej i tak wszystko zaczyna się na czapce. Którą ludzie noszą, by się chronić przed żywiołami, a zdejmują, by oddać cześć Stwórcy. A wtedy, gdy ją zdejmują, Pan spuszcza na nich mądrość. Kto tego nie rozumie, nie rozumie nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...