Dzięki
Bogu, wiele wskazuje na to, że powoli dochodzę do siebie i jeszcze parę dni, a
ożyję całkowicie. Chodzi mi po głowie kilka tematów, którym chętnie bym
poświęcił czas, natomiast gdy chodzi o siły, to już nie tak bardzo, a zatem,
spróbuję zaproponować dziś Państwu naprawdę piękną historię jeszcze z roku
2010, która po tych wszystkich latach robi wrażenie może jeszcze bardziej
aktualnej niż kiedykolwiek wcześniej. Bardzo polecam i życzę dobrych wrażeń.
Kompletnie nie mam pojęcia, dlaczego
moje najmłodsze dziecko, kiedy jej to opowiadam, śmieje się ze mnie i
informuje, że musiało mi się coś przyśnić i teraz już tylko miesza mi się
fikcja z rzeczywistością. Nie rozumiem tego, bo przede wszystkim, moim zdaniem,
dzieci powinny szanować swoich ojców, a nie wmawiać im, że mają pomieszane w głowie,
a poza tym, moja historia, choć, owszem, dość szczególna – nieszczególnych, jak
już czytelnicy tego bloga zauważyli, tu raczej nie ma – wcale nie jest aż tak
egzotyczna, by trudno było w nią uwierzyć. A stało się tak, że jeszcze zanim
zaczęła się ta zima na dobre, a więc zanim spadł pierwszy śnieg, któregoś
ranka, jak zwykle, poszedłem z urodzinowym psem wspomnianej już mojej córki do
parku na spacer. Jak mówię, śniegu jeszcze nie było, natomiast zrobiło się już
zdecydowanie zimniej, i na trawie, na drzewach i na ławkach leżał szron. Pewnie
dlatego, że było dość zimno i jakoś ponuro, park był raczej pusty i w polu
widzenia mieliśmy właściwie tylko siebie. On mnie, a ja jego.
Kiedy w parku jest pusto, uczucia mam
mieszane. Z jednej strony, cieszę się, bo wiem, że mogę bezpiecznie spuścić psa
ze smyczy, nie ryzykując, że jego nieskończenie przyjazna natura każe mu
potraktować inne osoby jak najbliższych przyjaciół, i tym samym wprowadzić mnie
w stan poważnego zakłopotania. Gorzej, że nie ma ładnych dziewcząt z psami, z
którymi można pogawędzić, a przecież dla kogoś w moim wieku, okazja do
zamienienia paru uprzejmych słów miłą dziewczyną, stanowi zawsze bardzo
sympatyczną odmianę. Zresztą, wcale nie musi chodzić tylko o dziewczyny. Nie
wiem, na ile jest to wiedza powszechna, ale fakt jest taki, że ludzie, których
spotkać można w parku przed południem, kiedy spacerują ze swoimi psami, to w
ogóle najczęściej bardzo mili ludzie. A więc, kiedy się od czasu do czasu kogoś
spotka, bywa dobrze.
Tym razem, jak mówię, w powietrzu było
zimno, wszędzie dookoła leżał szron, powietrze zanurzone było w lekkiej mgle, a
wokół nie było nikogo. W pewnym momencie w oddali zauważyłem chłopca z psem.
Mówię „chłopca” na podobnej zasadzie, jak marszałek Ewa Kopacz mówi „chłopiec”
o swoim idolu Palikocie, a więc jak ktoś, dla kogo w pewnym momencie życia
nawet osoby już mocno dorosłe stają się wyłącznie chłopcami, czy dziewczynami.
Ale, owszem, był to człowiek dość młody, z dużym, białym, kudłatym psem,
możliwe że Husky. Szli sobie daleką alejką i wyglądali razem naprawdę bardzo
ładnie. W pewnym momencie, chłopak zatrzymał się przy jednej z ławek i
najwyraźniej zaczął coś na niej pisać palcem. To znaczy, oczywiście, nie po
samej ławce – no bo jak? – ale po pokrywającym ją szronie. Po chwili ruszył
dalej i zniknął nam z oczu. A my przez chwilę jeszcze potarzaliśmy się po
oszronionej trawie, obsikaliśmy parę patyków, a ja sobie pomyślałem, że
pójdziemy w stronę tej ławki i zobaczę, co on tam uznał za stosowne nam
powiedzieć.
Powiem uczciwie, że jako ktoś, kto
zdecydowanie woli się trzymać z dala od wszelkich ekscesów, nie bardzo mam też
zaufanie do ludzi, którzy od czasu do czasu czują w sobie impuls, by wziąć i
napisać coś na murze, czy w ogóle gdziekolwiek, na zasadzie opisanej wyżej. Nie
wiem, z czego to wynika, ale wydaje mi się, że człowiek, który ma wszystko
starannie poukładane w głowie i mniej więcej stara się kontrolować sytuację,
nie znajduje w sobie potrzeby do tego typu pustych demonstracji. No bo co można
napisać na murze? Zwłaszcza podczas porannego spaceru ze swoim psem. „CHWDP”? „Jebać
Ruch”? „Kocham Monikę”? A może coś kompletnie niezrozumiałego, ale za to w
jakimś oryginalnym bardzo kształcie, tak jak to robią młodzi hip-hopowcy? A
więc szedłem w stronę tej ławki, z jednej strony z pewnym zaciekawieniem, a z
drugiej – zdecydowanie bez większych nadziei. W pewnym momencie, pomyślałem
nawet sobie, że coś mi się zdawało, i pewnie ten chłopak nic tam nie napisał. I
proszę sobie wyobrazić, że wcale mi się nie zdawało. Na tym pokrywającym ławkę
w moim parku szronie widniał, bardzo starannie, bardzo porządnie, równo i
elegancko, wymalowany dużymi literami napis: „TUSK ZDRAJCA POLSKIEGO NARODU”.
Zdaję sobie sprawę, że w tej chwili mogą
się tu pojawić niemal wyłącznie dwie reakcje. Jedna, ze strony wszystkich tych,
którzy premiera Tuska nie szanują i mają ku temu swoje jak najbardziej
określone powody, polegająca na pełnym poparciu dla tego niezwykłego, w tych –
że zacytuję klasyka – okolicznościach przyrody, gestu, a druga, ze strony tych wszystkich,
którzy twierdzą, że aby nazwać Tuska zdrajcą, trzeba najpierw mocno zwariować,
z pełnymi tej wiary konsekwencjami. Jak idzie o mnie, to ja przede wszystkim,
naturalnie, odczuwam w stosunku do tego chłopaka wyłącznie sympatię, niemniej,
w pewien bardzo szczególny sposób, czuję też coś na kształt strachu.
Zwyczajnego strachu. Bo, proszę sobie uświadomić, że jeśli tylko zachowamy w
sobie przekonanie, że coś takiego jak zdrada narodu w tych szczególnie
posuniętych czasach w ogóle jeszcze istnieje, tak naprawdę stoimy wobec dwóch
tylko możliwości. Albo Donald Tusk w istocie jest zdrajcą, a wtedy –
szczególnie biorąc pod uwagę fakt owej nieprawdopodobnej wręcz bezsilności, w
jakiej musimy się poruszać my wszyscy, w tym też wyżej wspomniany chłopak – to
że on sporządził ten napis na szronie, nie dość że stanowi z jego strony gest
słuszny i wierny prawdzie, to wręcz konieczny. Jeśli nie – to nie ma o czym
gadać, a ten tekst jest kompletnie pozbawiony sensu.
Otóż ja uważam, że tak, Donald Tusk, ale
także większość członków jego rządu – i tego i poprzedniego – większość
dziennikarzy, większość publicznych i medialnie wpływowych osób, popierających
projekt o nazwie Platforma Obywatelska, sam Prezydent i jego współpracownicy –
to są wszystko zdrajcy polskiego narodu. I nie mam co do tego najmniejszej
wątpliwości. Wiem też jednak oczywiście, że dziś, gdy takie słowa jak wierność,
miłość, prawda, uczciwość, oddanie, poświęcenie, wiara – można by wymieniać –
praktycznie straciły swój pierwotny sens, również zdrada stała się czymś, co
tak naprawdę nie wiadomo już, czym w istocie jest. A do tego jeszcze, nawet
jeśli uznamy pojęcie zdrady za wciąż jakoś tam obowiązujące, to już z całą
pewnością nie będziemy mogli się zgodzić z równie pierwotnym, jak samo to
pojęcie, postulatem, by zdrada wobec Państwa i Narodu była traktowana jak
najbardziej okrutna zbrodnia. No bo w końcu, czym jest Naród? Czym jest dziś
Państwo?
Żyjemy w czasach rozpasanego tak zwanego
humanizmu, gdzie człowiek jest bytem absolutnie najwyższym, a przez to właśnie,
że jest bytem najwyższym i całkowicie niezależnym od wszystkiego co poza nim,
ma prawo zarówno do swojej wielkości, jak i swojego upadku. W końcu, jak to wie
każde dziecko, w życiu, jak to w życiu – raz jest z górki, raz pod górkę. Poza
tym, jak wiemy z telewizji, ludzkie życie jest tak niezwykle skomplikowane, że
w efekcie człowiek nie ma wpływu na nic, i jeśli zdarzy nam się coś
nieoczekiwanego, często nie jest to nawet nasza wina, lecz wina zwyczajnego
zbiegu okoliczności. W dzisiejszym więc świecie, jeśli nawet przyjąć, że taki
Donald Tusk istotnie zdradził Polskę, to jest naprawdę wystarczająco dużo kar,
w tym udzielenie mu obywatelskiej nagany, by nie trzeba było się uciekać do tak
drastycznych rozwiązań, jak sznur na szyję, czy kula w łeb. Przecież on tak
naprawdę jest tylko zwykłym człowiekiem. Tak jak my wszyscy. To zaledwie jeden
z nas. Z żoną , dziećmi, przyjaciółmi, marzeniami… A tu nagle jacyś dziwni
ludzie chcieliby go narażać na tak ciężką nieprzyjemność jak sprawiedliwa kara.
Otóż, z mojego punktu widzenia, sprawa
jest bardzo jasna i czytelna. Przede wszystkim, nikt Donaldowi Tuskowi –
podobnie jak jego ministrom, Arabskiemu, Sikorskiemu, czy Kopacz – nie kazał
brać na siebie odpowiedzialności za sprawy tak poważne i kluczowe, jak losy
Narodu i Państwa. Podobnie, każdy z nich miał okazję żyć w czasach, kiedy o
Polsce mówiło się wyłącznie z należnym nabożeństwem, i jeśli każdy z nich nagle
doszedł do przekonania, że to wszystko jest jednak strasznie nudne i głupie, to
– przepraszam bardzo – ale nie ma litości. Jeśli oni wszyscy, jeszcze przecież
nie tak dawno, mieli świadomość tego że obraz – jakże okropnie absurdalny –
polskiego samolotu, gnijącego w przemieszanej z rosyjskim błotem polskiej krwi
na obcej ziemi, bez należnej pamięci i należnego szacunku, jest czymś
absolutnie horrendalnym, a dziś – z sobie tylko wiadomych względów – doszli do
przekonania, że jest akurat wręcz odwrotnie, że to wszystko jest warte jedynie
śmiechu, lub irytacji – to znaczy, że dla nich nie ma już litości. Dla nich
należałby się najpierw już tylko porządny sąd, a potem sznur, lub kula w łeb.
Choćby ze względu na pamięć o tych, co dla Polski, jeszcze w czasach
podstawowych wartości, oddali życie.
No ale niech będzie, że czasy faktycznie
się zmieniły. Że skoro nawet nie można jak należy powiesić zwykłego, okrutnego
mordercy – bo albo na to nie pozwala nowa cywilizacja, albo niezgłębione serce
Ojca Świętego – to trudno sobie wyobrazić, by świat miał się brać za jakichś
Bogu ducha winnych bałwanów, których, czy to dzieje, czy też ich rozbuchane
ambicje, rzuciły tam, gdzie oni dziś są, a gdzie jest i trudno i
niebezpiecznie. No więc dobra - niech sobie używają swojego nędznego życia. Ale
skoro tak, miejmy przynajmniej odrobinę zrozumienia dla ludzi – młodych,
kurcze, bardzo – którzy wstają rano z łóżka, by wyprowadzić psa na spacer, idą
z nim do parku, chodzą sobie między drzewami, krzakami i alejkami, i nagle –
być może wyłącznie po to, by im z tego wzruszenia nie pękło serce – napiszą
palcem na zaszronionej ławce słowa prostej, zwykłej prawdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.