środa, 10 marca 2021

O amatorach z cyrklem i czaszką za dwie stówy

 Ponieważ w tych dniach w przestrzeni publicznej pojawiła się opinia, że największym wrogiem kobiety w dzisiejszym  świecie jest Kościół Katolicki, pomyślałem sobie, że na drodze do pełnego już mam nadzieję powrotu do zdrowia, przedstawię Państwu kolejny dawny bardzo tekst, jeszcze z roku 2011, bez specjalnej intencji – ot tak, dla wspólnej rozrywki. O masonach!

 

 

      Miniony weekend spędziłem z panią Toyahową częściowo w naszym ukochanym Przemyślu – który z każdym rokiem coraz bardziej poraża swoją urodą – i na Ukrainie, która jest po prostu Ukrainą. I kropka. Tym razem jednak nie byliśmy we Lwowie, ale tu, bliżej, czyli w Truskawcu, Drohobyczu i Samborze. No i przejechaliśmy się prawdziwą ruską kolejką przez prawdziwe polskie Karpaty… i muszę przyznać, że sięgam pamięcią w minione lata, i trudno mi jest znaleźć wydarzenie i obraz bardziej inspirujące, niż ta właśnie zielona Ukraina sprzed paru dni. Pisałem o Ukrainie parę razy, zawsze wywołując raczej wrogość – i to wrogość obustronną – niż akceptację, a po ostatnim tekście dowiedziałem się wręcz, że jestem zwykłym faszystą. Niestety, wygląda na to, że wszystko, co dotychczas w tym temacie miałem do powiedzenia, zyskało wyłącznie potwierdzenie, i, na domiar złego, jedyne co mogę do tego wszystkiego dodać, moje dotychczasowe refleksje, wyłącznie wzbogaci. A powiedzieć, i to powiedzieć na ten temat wiele, będę, prędzej czy później, musiał.

      Ponieważ wszystko jednak ma swój czas, dziś o Ukrainie nie będzie nic. Co gorsza – dla tych, którzy na coś tu liczyli – tematem dzisiejszej notki będzie coś kompletnie innego, i jeśli w jakikolwiek sposób pierwsze jej zdanie w jakikolwiek sposób może ów temat anonsować, to wyłącznie przez to, że, owszem, za tym wszystkim stoi Przemyśl i te parę spędzonych tam dni. Mam jednak nadzieję, że to co wyjdzie, będzie wystarczająco pikantne. Otóż, trzeba nam wiedzieć, że tam gdzie my mamy swoje w Przemyślu miejsce, telewizji się raczej nie ogląda, natomiast czyta się prasę, a w tym: „Gazetę Wyborczą”, „Tygodnik Powszechny” i „Politykę”. Ostatnio, jak podejrzewam, również „Wprost”, choć tego akurat nie zauważyłem. Nieważne. Jest jak jest, i nie ma co w to w ogóle wchodzić, zwłaszcza że każdy z nas ma tu swoje do opowiedzenia. Jak idzie o mnie, ile razy jestem w Przemyślu, największe tu wrażenie robi na mnie jednak „Polityka”. Gdy idzie o „Gazetę Wyborczą”, żadnych tajemnic nie ma. Wszyscy wiemy mniej więcej wszystko. Podobnie ma się rzecz z „Tygodnikiem Powszechnym”. Każde dodatkowe słowo będzie kompletnie zbędne. Gdyby tam był jeszcze ten „Wprost”, czy „Newsweek”, też moglibyśmy właściwie powtórzyć – i na temat samych tych tytułów i ludzi, którzy czerpią przyjemność w nurzaniu się w każdym z nich – to co już mówiliśmy tyle razy, i sprawę zamknąć. Z „Polityką”, przynajmniej z mojego punktu widzenia, sprawa jest bardziej skomplikowana. Otóż, ile razy mam okazję, to coś brać do ręki, to odnoszę wrażenie, że mam przed sobą najprawdziwszy PRL. Tak jak za starej komuny, mieliśmy do dyspozycji „Trybunę Ludu” i jej lokalne klony, a, jak idzie o tygodniki, to jakieś „Zwierciadło”, „Przyjaciółkę”, „Panoramę”, „Kulturę”, no i właśnie „Politykę”, tak dziś, „Polityka” właśnie robi wrażenie czegoś absolutnie przez upływ czasu nietkniętego. Ani jej nie zamknięto, tak jak tych innych gazet, ani też nie „zreformowano” pod nowe czasy – ona została taka jak była kiedyś, z tym Passentem, Mleczkiem, Grońskim, Czeczotem, Pietkiewicz, Paradowską i całą tą komunistyczną bandą, którą możnaby wymieniać do porzygania, i – gdyby jakoś już nie umarli – to pewnie byliby tam wciąż Toeplitz i Rakowski, i – gdyby nie znalazł sobie innego, lepszego, biznesu – to i Urban.

      A zatem mamy tę „Politykę”, zwyczajne peerelowskie ścierwo, nawet za bardzo nie udające, że proponuje coś nowego, i okazuje się, że jej czytelnikami nie są w żadnym wypadku ci starzy, ledwo przytomni dziadkowie z czerwonymi sztandarami wyciąganymi z garderoby raz na rok 30 kwietnia, lecz kwiat nowej polskiej inteligencji. I to jest dla mnie doświadczenie wręcz degradujące. A degradujące również przez to, ze ja nagle postanowiłem o tym w ogóle pisać. Przyznam szczerze, że czuję się tu trochę tak, jakbym nagle miał się zajmować Jaruzelskim, czy Gomułką. A tu jest jeszcze gorzej, bo ja nie dość, że piszę to co piszę, to jeszcze jeden z tych numerów dość dokładnie przejrzałem, a jeden z tych tekstów przeczytałem w całości. Tyle tylko nadziei, że z tego będziemy mieli za chwilę trochę zabawy.

      Artykuł, który w najnowszym wydaniu „Polityki” zwrócił moją uwagę, choć sam zatytułowany jest skromnie „Pod fartuszkiem”, anonsowany jest w spisie treści tytułem „Masoni rosną w siłę”, i jest oczywiście poświęcony masonerii. Chyba już tu o tym kiedyś wspominałem, ale myślę, że nie zaszkodzi powtórzyć, że bardzo mnie interesuje zjawisko polegające na tym, że przekaz publiczny, taki jaki jest do nas wysyłany – i wcale nie mam tu na myśli „Naszego Dziennika” i okolic – z jednej strony, raz na jakiś czas, podaje nam przeróżne informacje na temat tego, co słychać u masonów, czy to we Francji, czy to w Anglii, czy też i u na w Polsce, a z drugiej każe nam wierzyć, że coś takiego jak masoneria w ogóle nie istnieje, a jeśli ktoś coś na ten temat wspomina, to z pewnością ma coś nie po kolei w głowie. Z jednej strony, któregoś dnia czytamy w „Gazecie Wyborczej”, na przykład, wywiad z jakimś mądralą, anonsowanym jako Wielki Mistrz jakiejś loży, na temat tego, jaka to masoneria jest silna, liczna i wpływowa, a w chwilę później, w tym samym miejscu, ktoś boki zrywa z tego, że gdzieś ktoś coś wspomniał na temat masonów, którzy mają wpływy. Nie mam pojęcia, o co tu chodzi, ale jestem pewien, że nawet jeśli to jest szaleństwo, to z całą pewnością jest w nim nie byle jaka metoda.

      Autor artykułu w „Polityce” na temat masonów, fartuszków i rośnięciu w siłę, niejaki Wawrzyniec Smoczyński, swój tekst podaje bez śladu ironii, możnaby wręcz powiedzieć, że na kolanach przed wielkością tej szczególnej idei. A gdyby komuś, czytającemu te słowa o owych fartuszkach i czarach, przyszło do głowy chichotać, to obok jest też wywiad z samym największym francuskim mistrzem, dodatkowo ilustrowanym bardzo wyraźnym zdjęciem, na którym ten mistrz wygląda jak jakiś, panie, minister, czy nawet prezydent. I nawet mu z ust nic nie cieknie.

       Ale spojrzymy na sam tekst. Oto jego początek: „Długie rzęsy, wysokie szpilki i bezpośredni styl bycia. Na pierwszy rzut oka Eloise Auffret nie różnie się od zwykłej paryżanki. – Do masonerii wstąpiłam dwa lata temu. Jestem czeladniczką w Loży Jedność, należącej do Wielkiej Loży Żeńskiej Francji – mówi 32-letnia kobieta. Czeladnik to drugi stopień wtajemniczenia masonerii błękitnej, pierwszy to uczeń, trzeci – mistrz. Auffret zna hasło i gest rozpoznawczy dla swojego stopnia. W loży może się już odzywać, nie wolno jej tylko głosować”.

      Zanim zaczniemy czytać dalej, patrzymy w górę, a tam duże, kolorowe zdjęcie przedstawiające czyjąś dłoń w białej rękawiczce z młotkiem, przed nią palącą się świecę, obok wypięty brzuch z zieloną szarfą i czerwono-żółtym masońskim fartuszku, a dalej jakiegoś człowieka w garniturze, stojącego pod złotym trójkątem, a wszystko to zanurzone w tak okrutnie zagęszczonej i tandetnej symbolice, że gdyby choć dziesięć procent tego znalazło się w dwudziestej trzeciej części Harrego Pottera, te wszystkie biedne dzieci musiałyby zobaczyć wreszcie, jaka to nędza ta cała Rowling. No i jest podpis pod zdjęciem: „Wnętrze świątyni masońskiej w Dijon. Po lewej: Pulpit pierwszego dozorcy. W głębi stoi czcigodny mistrz”. A zatem już właściwie wiadomo wszystko, a przecież to tylko początek. Czytajmy dalej. „We Francji wolnomularzem można zostać z polecenia innego masona, albo na własny wniosek […]. Najpierw kandydata czeka spotkanie z czcigodnym mistrzem, jedynym jawnym przedstawicielem loży. Następnie [list motywacyjny] czytany jest w loży, a bracia lub siostry głosują. Jeśli list się spodoba, loża przeprowadza dochodzenie na temat adepta, którego wyniki znowu trafiają pod głosowanie. Jeśli kandydat przejdzie i tę próbę, jest zapraszany na posiedzenie pod opaską, czyli z zawiązanymi oczami. Bracia i siostry biorą go w krzyżowy ogień pytań, a potem głosują, czy może zostać przyjęty do loży […]. Wyznaczonego dnia adept stawia się w loży w odświętnym stroju. Najpierw trafia do izby rozmyślań, gdzie przy świeczce i czaszce ma spisać swój testament […]. Już w świątyni adepta czeka rytualna podróż przez cztery żywioły: ziemię, wodę, powietrze i ogień […]. Po zakończonej inicjacji kandydatowi zdejmuje się opaskę i czcigodny pasuje go mieczem na ucznia”. Jak wspomina cytowana przez autora „Polityki” Auffret, przeżyć, jakie w tym momencie następują, nie da się opisać słowami: „To jak poprosić kobietę, by opisała poród”.

      Niestety, ani tu, ani nigdzie później, nie jest napisane, co powinien zawierać ów list motywacyjny, jak też i to, jak wygląda owo dochodzenie w sprawie kandydata, podobnie jak też nie wiemy, jakie to pytania w owym krzyżowym ogniu temu komuś zadają „bracia i siostry”, no i wreszcie, cóż takiego – choćby w najbardziej ogólnym zarysie – może kandydat na masona pisać w tym swoim „testamencie”, kiedy to siedzi przy biurku, na którym blask świecy tak uroczo i dostojnie oświetla czaszkę.

      Oczywiście, możemy też tylko zgadywać, jak wygląda podróż przez ziemię, wodę, powietrze i ogień. Czy to jest tylko tak, że oni tej Auffret przypalają te jej długie rzęsy zapalniczką, a następnie wsadzają jej łeb do jakiejś wypełnionej wodą czaszki, albo może kładą ją do trumny i zakopują w ziemi, czy też ten rytuał jest tak wzniosły, że próba jego opisania jest równie bezcelowa, jak próba opisania porodu?

      Jedno wiemy na pewno. Przynajmniej francuscy masoni, tych czaszek nie wykradają z okolicznych cmentarzy, ale kupują – wraz z fartuszkami i mieczami – w specjalnych sklepach. Za ciężkie pieniądze. Bo honor i zasady francuskim masonom nie pozwalają zamawiać taniego towaru w Chinach. Poważnie. Ja tego nie wymyśliłem.

      Oczywiście, jak wszyscy widzimy, cała ta historia, to czysta kupa śmiechu. Wystarczy sobie wyobrazić, czy to tę kobietę z długimi rzęsami, na szpilkach, czy to tego człowieka o postawie i twarzy ministra, lub prezesa jakiejś gangsterskiej firmy – jedna cholera – jak zakładają te fartuszki i coś tam z zawiązanymi oczami mamroczą do kupionej za paręset euro w sklepie na rogu czaszki, a wszystko w takim uniesieniu, że słowa nie są tego w stanie opisać, żeby już świetnie wiedzieć, z czym mamy do czynienia. Problem tylko niestety w tym, że zarówno dla nich, jak i dla tego jakiegoś Wawrzyńca Smoczyńskiego, to wszystko jest w najwyższym stopniu poważne. Oni z całą pewnością gotowi są śmiać się z dzieci klęczących ze świecą do Pierwszej Komunii, czy starszych pań ściskających w dłoniach różańcowe krzyżyki, oni są w stanie się nawet śmiać z ludzi robiących znak krzyża na dźwięk nadchodzącej burzy. Oni oczywiście potrafią ryczeć do rozpuku z kolejnego kazania księdza Natanka. Jak idzie o tych wszystkich wypasionych mądrali z milionami na kontach bankowych i tych idiotycznych fartuszkach, snujących się wśród świec, czaszek, trójkątów, i diabli wiedzą czego jeszcze, im już tylko gardła ściska wzruszenie.

       I każdy zdrowo myślący człowiek może zapytać: Co to za cholera? Czy to są jacyś kompletni pomyleńcy, czy może oni faktycznie coś mają na oku? Czy to są ludzie, którzy zupełnie postradali zmysły, czy może każdy z nich, w chwili, kiedy zakłada ten fartuszek i zaczyna coś mamrotać do stojącej przed nim czaszki, czuje taką samą doniosłość sytuacji, jak my, gdy przyjmujemy Najświętszy Sakrament?

      Jedno jest pewne. Trzeciej możliwości być nie może. Oni są albo kompletnie zbzikowani, albo równie kompletnie zaczarowani. Ale, co jest jeszcze ciekawsze, jakkolwiek by na to nie patrzeć, bez względu na to, czy za tym co oni wyprawiają stoi szaleństwo, czy wiara – źródło tego musi być jedno. Mianowicie opętanie. A więc Szatan. A zatem, im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiam, tym większą mam pewność, że ta cała masoneria, z tymi czaszkami, fartuszkami, mieczami, trójkątami i szachownicami to najbardziej wyrafinowany satanizm. Taki satanizm, przy którym ten nieszczęsny Nergal ze swoim kumplem sędzią, o którym ostatnio tak dużo rozmawiamy, nie byliby w stanie nawet porządnie sklecić tego wstępnego podania o przyjęcie na adepta.

       Koś mi powie, że nie warto było pisać tych niemal już czterech stron, by na końcu stwierdzić coś tak oczywistego. Że masoneria to satanizm. Może i tak. Są jednak dwa powody, dla których jednak ten tekst tu zamieszczam. Pierwszy to taki, że, gdy się zastanowić, to żaden z dotychczasowych wpisów na tym blogu nie traktował o sprawach mniej oczywistych, niż ta dzisiejsza. Jeśli się zastanowić, to wszystko co tu powstaje, w ten czy inny sposób jest oczywiste w sposób modelowy. Ktoś kiedyś zresztą powiedział – a ja się z tym mogę chętnie zgodzić – że ja tu zamieszczam najbardziej proste i nudne prawdy, tyle że podane tak, że można się przy tym albo pośmiać, albo powzruszać. Otóż tak to właśnie jest i tak ma być.

      Ale jest jeszcze jeden powód dla tego, że nie dość że wziąłem do ręki ten numer „Polityki”, nie dość że przeczytałem ten tekst, to jeszcze zatruwam nim ludziom czas. Mam bowiem wrażenie, że jest coś, co warto przy tej okazji powiedzieć bardzo stanowczo. Jeśli w tym wszystkim nie chodzi o zniszczenie Boga i stworzenie świata bez religii, ale tylko i wyłącznie wpuszczenie tu demona – a wszystko na to, musimy się zgodzić, wskazuje – to oni mogą równie dobrze zacząć od dziś te swoje świątynie przerabiać na kawiarnie. Bo religia to w żaden sposób nie jest pole, na którym oni wykazują jakiekolwiek kompetencje. Oni mogą się do tego swojego demona modlić cały boży rok, a i tak jedyny tego widoczny efekt będzie taki, że jeden dureń podrze Pismo Święte, drugi określi ten gest, jako działalność artystyczną, a trzeci powie, że chrześcijaństwo to sekta.




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...