Ponieważ w tych dniach w przestrzeni publicznej pojawiła się opinia, że największym wrogiem kobiety w dzisiejszym świecie jest Kościół Katolicki, pomyślałem sobie, że na drodze do pełnego już mam nadzieję powrotu do zdrowia, przedstawię Państwu kolejny dawny bardzo tekst, jeszcze z roku 2011, bez specjalnej intencji – ot tak, dla wspólnej rozrywki. O masonach!
Miniony weekend spędziłem z panią
Toyahową częściowo w naszym ukochanym Przemyślu – który z każdym rokiem coraz
bardziej poraża swoją urodą – i na Ukrainie, która jest po prostu Ukrainą. I
kropka. Tym razem jednak nie byliśmy we Lwowie, ale tu, bliżej, czyli w
Truskawcu, Drohobyczu i Samborze. No i przejechaliśmy się prawdziwą ruską
kolejką przez prawdziwe polskie Karpaty… i muszę przyznać, że sięgam pamięcią w
minione lata, i trudno mi jest znaleźć wydarzenie i obraz bardziej inspirujące,
niż ta właśnie zielona Ukraina sprzed paru dni. Pisałem o Ukrainie parę razy,
zawsze wywołując raczej wrogość – i to wrogość obustronną – niż akceptację, a
po ostatnim tekście dowiedziałem się wręcz, że jestem zwykłym faszystą.
Niestety, wygląda na to, że wszystko, co dotychczas w tym temacie miałem do
powiedzenia, zyskało wyłącznie potwierdzenie, i, na domiar złego, jedyne co
mogę do tego wszystkiego dodać, moje dotychczasowe refleksje, wyłącznie
wzbogaci. A powiedzieć, i to powiedzieć na ten temat wiele, będę, prędzej czy
później, musiał.
Ponieważ wszystko jednak ma swój czas,
dziś o Ukrainie nie będzie nic. Co gorsza – dla tych, którzy na coś tu liczyli
– tematem dzisiejszej notki będzie coś kompletnie innego, i jeśli w jakikolwiek
sposób pierwsze jej zdanie w jakikolwiek sposób może ów temat anonsować, to
wyłącznie przez to, że, owszem, za tym wszystkim stoi Przemyśl i te parę
spędzonych tam dni. Mam jednak nadzieję, że to co wyjdzie, będzie wystarczająco
pikantne. Otóż, trzeba nam wiedzieć, że tam gdzie my mamy swoje w Przemyślu
miejsce, telewizji się raczej nie ogląda, natomiast czyta się prasę, a w tym:
„Gazetę Wyborczą”, „Tygodnik Powszechny” i „Politykę”. Ostatnio, jak
podejrzewam, również „Wprost”, choć tego akurat nie zauważyłem. Nieważne. Jest
jak jest, i nie ma co w to w ogóle wchodzić, zwłaszcza że każdy z nas ma tu
swoje do opowiedzenia. Jak idzie o mnie, ile razy jestem w Przemyślu,
największe tu wrażenie robi na mnie jednak „Polityka”. Gdy idzie o „Gazetę
Wyborczą”, żadnych tajemnic nie ma. Wszyscy wiemy mniej więcej wszystko.
Podobnie ma się rzecz z „Tygodnikiem Powszechnym”. Każde dodatkowe słowo będzie
kompletnie zbędne. Gdyby tam był jeszcze ten „Wprost”, czy „Newsweek”, też
moglibyśmy właściwie powtórzyć – i na temat samych tych tytułów i ludzi, którzy
czerpią przyjemność w nurzaniu się w każdym z nich – to co już mówiliśmy tyle
razy, i sprawę zamknąć. Z „Polityką”, przynajmniej z mojego punktu widzenia,
sprawa jest bardziej skomplikowana. Otóż, ile razy mam okazję, to coś brać do
ręki, to odnoszę wrażenie, że mam przed sobą najprawdziwszy PRL. Tak jak za starej
komuny, mieliśmy do dyspozycji „Trybunę Ludu” i jej lokalne klony, a, jak idzie
o tygodniki, to jakieś „Zwierciadło”, „Przyjaciółkę”, „Panoramę”, „Kulturę”, no
i właśnie „Politykę”, tak dziś, „Polityka” właśnie robi wrażenie czegoś
absolutnie przez upływ czasu nietkniętego. Ani jej nie zamknięto, tak jak tych
innych gazet, ani też nie „zreformowano” pod nowe czasy – ona została taka jak
była kiedyś, z tym Passentem, Mleczkiem, Grońskim, Czeczotem, Pietkiewicz,
Paradowską i całą tą komunistyczną bandą, którą możnaby wymieniać do
porzygania, i – gdyby jakoś już nie umarli – to pewnie byliby tam wciąż
Toeplitz i Rakowski, i – gdyby nie znalazł sobie innego, lepszego, biznesu – to
i Urban.
A zatem mamy tę „Politykę”, zwyczajne
peerelowskie ścierwo, nawet za bardzo nie udające, że proponuje coś nowego, i
okazuje się, że jej czytelnikami nie są w żadnym wypadku ci starzy, ledwo
przytomni dziadkowie z czerwonymi sztandarami wyciąganymi z garderoby raz na
rok 30 kwietnia, lecz kwiat nowej polskiej inteligencji. I to jest dla mnie
doświadczenie wręcz degradujące. A degradujące również przez to, ze ja nagle
postanowiłem o tym w ogóle pisać. Przyznam szczerze, że czuję się tu trochę
tak, jakbym nagle miał się zajmować Jaruzelskim, czy Gomułką. A tu jest jeszcze
gorzej, bo ja nie dość, że piszę to co piszę, to jeszcze jeden z tych numerów
dość dokładnie przejrzałem, a jeden z tych tekstów przeczytałem w całości. Tyle
tylko nadziei, że z tego będziemy mieli za chwilę trochę zabawy.
Artykuł, który w najnowszym wydaniu „Polityki”
zwrócił moją uwagę, choć sam zatytułowany jest skromnie „Pod fartuszkiem”,
anonsowany jest w spisie treści tytułem „Masoni rosną w siłę”, i jest
oczywiście poświęcony masonerii. Chyba już tu o tym kiedyś wspominałem, ale
myślę, że nie zaszkodzi powtórzyć, że bardzo mnie interesuje zjawisko
polegające na tym, że przekaz publiczny, taki jaki jest do nas wysyłany – i
wcale nie mam tu na myśli „Naszego Dziennika” i okolic – z jednej strony, raz
na jakiś czas, podaje nam przeróżne informacje na temat tego, co słychać u
masonów, czy to we Francji, czy to w Anglii, czy też i u na w Polsce, a z
drugiej każe nam wierzyć, że coś takiego jak masoneria w ogóle nie istnieje, a
jeśli ktoś coś na ten temat wspomina, to z pewnością ma coś nie po kolei w
głowie. Z jednej strony, któregoś dnia czytamy w „Gazecie Wyborczej”, na
przykład, wywiad z jakimś mądralą, anonsowanym jako Wielki Mistrz jakiejś loży,
na temat tego, jaka to masoneria jest silna, liczna i wpływowa, a w chwilę
później, w tym samym miejscu, ktoś boki zrywa z tego, że gdzieś ktoś coś
wspomniał na temat masonów, którzy mają wpływy. Nie mam pojęcia, o co tu
chodzi, ale jestem pewien, że nawet jeśli to jest szaleństwo, to z całą
pewnością jest w nim nie byle jaka metoda.
Autor artykułu w „Polityce” na temat
masonów, fartuszków i rośnięciu w siłę, niejaki Wawrzyniec Smoczyński, swój
tekst podaje bez śladu ironii, możnaby wręcz powiedzieć, że na kolanach przed
wielkością tej szczególnej idei. A gdyby komuś, czytającemu te słowa o owych
fartuszkach i czarach, przyszło do głowy chichotać, to obok jest też wywiad z
samym największym francuskim mistrzem, dodatkowo ilustrowanym bardzo wyraźnym
zdjęciem, na którym ten mistrz wygląda jak jakiś, panie, minister, czy nawet
prezydent. I nawet mu z ust nic nie cieknie.
Ale
spojrzymy na sam tekst. Oto jego początek: „Długie rzęsy, wysokie szpilki i
bezpośredni styl bycia. Na pierwszy rzut oka Eloise Auffret nie różnie się od
zwykłej paryżanki. – Do masonerii wstąpiłam dwa lata temu. Jestem czeladniczką
w Loży Jedność, należącej do Wielkiej Loży Żeńskiej Francji – mówi 32-letnia
kobieta. Czeladnik to drugi stopień wtajemniczenia masonerii błękitnej,
pierwszy to uczeń, trzeci – mistrz. Auffret zna hasło i gest rozpoznawczy dla
swojego stopnia. W loży może się już odzywać, nie wolno jej tylko głosować”.
Zanim zaczniemy czytać dalej, patrzymy w
górę, a tam duże, kolorowe zdjęcie przedstawiające czyjąś dłoń w białej
rękawiczce z młotkiem, przed nią palącą się świecę, obok wypięty brzuch z
zieloną szarfą i czerwono-żółtym masońskim fartuszku, a dalej jakiegoś
człowieka w garniturze, stojącego pod złotym trójkątem, a wszystko to zanurzone
w tak okrutnie zagęszczonej i tandetnej symbolice, że gdyby choć dziesięć
procent tego znalazło się w dwudziestej trzeciej części Harrego Pottera, te
wszystkie biedne dzieci musiałyby zobaczyć wreszcie, jaka to nędza ta cała
Rowling. No i jest podpis pod zdjęciem: „Wnętrze świątyni masońskiej w Dijon.
Po lewej: Pulpit pierwszego dozorcy. W głębi stoi czcigodny mistrz”. A zatem
już właściwie wiadomo wszystko, a przecież to tylko początek. Czytajmy dalej. „We
Francji wolnomularzem można zostać z polecenia innego masona, albo na własny
wniosek […]. Najpierw kandydata czeka spotkanie z czcigodnym mistrzem, jedynym
jawnym przedstawicielem loży. Następnie [list motywacyjny] czytany jest w loży,
a bracia lub siostry głosują. Jeśli list się spodoba, loża przeprowadza
dochodzenie na temat adepta, którego wyniki znowu trafiają pod głosowanie.
Jeśli kandydat przejdzie i tę próbę, jest zapraszany na posiedzenie pod opaską,
czyli z zawiązanymi oczami. Bracia i siostry biorą go w krzyżowy ogień pytań, a
potem głosują, czy może zostać przyjęty do loży […]. Wyznaczonego dnia adept
stawia się w loży w odświętnym stroju. Najpierw trafia do izby rozmyślań, gdzie
przy świeczce i czaszce ma spisać swój testament […]. Już w świątyni adepta
czeka rytualna podróż przez cztery żywioły: ziemię, wodę, powietrze i ogień
[…]. Po zakończonej inicjacji kandydatowi zdejmuje się opaskę i czcigodny
pasuje go mieczem na ucznia”. Jak wspomina cytowana przez autora „Polityki”
Auffret, przeżyć, jakie w tym momencie następują, nie da się opisać słowami: „To
jak poprosić kobietę, by opisała poród”.
Niestety, ani tu, ani nigdzie później,
nie jest napisane, co powinien zawierać ów list motywacyjny, jak też i to, jak
wygląda owo dochodzenie w sprawie kandydata, podobnie jak też nie wiemy, jakie
to pytania w owym krzyżowym ogniu temu komuś zadają „bracia i siostry”, no i
wreszcie, cóż takiego – choćby w najbardziej ogólnym zarysie – może kandydat na
masona pisać w tym swoim „testamencie”, kiedy to siedzi przy biurku, na którym
blask świecy tak uroczo i dostojnie oświetla czaszkę.
Oczywiście, możemy też tylko zgadywać,
jak wygląda podróż przez ziemię, wodę, powietrze i ogień. Czy to jest tylko
tak, że oni tej Auffret przypalają te jej długie rzęsy zapalniczką, a następnie
wsadzają jej łeb do jakiejś wypełnionej wodą czaszki, albo może kładą ją do
trumny i zakopują w ziemi, czy też ten rytuał jest tak wzniosły, że próba jego
opisania jest równie bezcelowa, jak próba opisania porodu?
Jedno wiemy na pewno. Przynajmniej
francuscy masoni, tych czaszek nie wykradają z okolicznych cmentarzy, ale
kupują – wraz z fartuszkami i mieczami – w specjalnych sklepach. Za ciężkie
pieniądze. Bo honor i zasady francuskim masonom nie pozwalają zamawiać taniego
towaru w Chinach. Poważnie. Ja tego nie wymyśliłem.
Oczywiście, jak wszyscy widzimy, cała ta
historia, to czysta kupa śmiechu. Wystarczy sobie wyobrazić, czy to tę kobietę
z długimi rzęsami, na szpilkach, czy to tego człowieka o postawie i twarzy
ministra, lub prezesa jakiejś gangsterskiej firmy – jedna cholera – jak
zakładają te fartuszki i coś tam z zawiązanymi oczami mamroczą do kupionej za
paręset euro w sklepie na rogu czaszki, a wszystko w takim uniesieniu, że słowa
nie są tego w stanie opisać, żeby już świetnie wiedzieć, z czym mamy do
czynienia. Problem tylko niestety w tym, że zarówno dla nich, jak i dla tego
jakiegoś Wawrzyńca Smoczyńskiego, to wszystko jest w najwyższym stopniu
poważne. Oni z całą pewnością gotowi są śmiać się z dzieci klęczących ze świecą
do Pierwszej Komunii, czy starszych pań ściskających w dłoniach różańcowe
krzyżyki, oni są w stanie się nawet śmiać z ludzi robiących znak krzyża na
dźwięk nadchodzącej burzy. Oni oczywiście potrafią ryczeć do rozpuku z
kolejnego kazania księdza Natanka. Jak idzie o tych wszystkich wypasionych
mądrali z milionami na kontach bankowych i tych idiotycznych fartuszkach,
snujących się wśród świec, czaszek, trójkątów, i diabli wiedzą czego jeszcze,
im już tylko gardła ściska wzruszenie.
I każdy zdrowo myślący człowiek może
zapytać: Co to za cholera? Czy to są jacyś kompletni pomyleńcy, czy może oni
faktycznie coś mają na oku? Czy to są ludzie, którzy zupełnie postradali
zmysły, czy może każdy z nich, w chwili, kiedy zakłada ten fartuszek i zaczyna
coś mamrotać do stojącej przed nim czaszki, czuje taką samą doniosłość
sytuacji, jak my, gdy przyjmujemy Najświętszy Sakrament?
Jedno jest pewne. Trzeciej możliwości być
nie może. Oni są albo kompletnie zbzikowani, albo równie kompletnie
zaczarowani. Ale, co jest jeszcze ciekawsze, jakkolwiek by na to nie patrzeć,
bez względu na to, czy za tym co oni wyprawiają stoi szaleństwo, czy wiara –
źródło tego musi być jedno. Mianowicie opętanie. A więc Szatan. A zatem, im
dłużej się nad tym wszystkim zastanawiam, tym większą mam pewność, że ta cała
masoneria, z tymi czaszkami, fartuszkami, mieczami, trójkątami i szachownicami
to najbardziej wyrafinowany satanizm. Taki satanizm, przy którym ten
nieszczęsny Nergal ze swoim kumplem sędzią, o którym ostatnio tak dużo
rozmawiamy, nie byliby w stanie nawet porządnie sklecić tego wstępnego podania
o przyjęcie na adepta.
Koś mi powie, że nie warto było pisać
tych niemal już czterech stron, by na końcu stwierdzić coś tak oczywistego. Że
masoneria to satanizm. Może i tak. Są jednak dwa powody, dla których jednak ten
tekst tu zamieszczam. Pierwszy to taki, że, gdy się zastanowić, to żaden z
dotychczasowych wpisów na tym blogu nie traktował o sprawach mniej oczywistych,
niż ta dzisiejsza. Jeśli się zastanowić, to wszystko co tu powstaje, w ten czy
inny sposób jest oczywiste w sposób modelowy. Ktoś kiedyś zresztą powiedział – a
ja się z tym mogę chętnie zgodzić – że ja tu zamieszczam najbardziej proste i
nudne prawdy, tyle że podane tak, że można się przy tym albo pośmiać, albo
powzruszać. Otóż tak to właśnie jest i tak ma być.
Ale jest jeszcze jeden powód dla tego, że
nie dość że wziąłem do ręki ten numer „Polityki”, nie dość że przeczytałem ten
tekst, to jeszcze zatruwam nim ludziom czas. Mam bowiem wrażenie, że jest coś,
co warto przy tej okazji powiedzieć bardzo stanowczo. Jeśli w tym wszystkim nie
chodzi o zniszczenie Boga i stworzenie świata bez religii, ale tylko i
wyłącznie wpuszczenie tu demona – a wszystko na to, musimy się zgodzić,
wskazuje – to oni mogą równie dobrze zacząć od dziś te swoje świątynie
przerabiać na kawiarnie. Bo religia to w żaden sposób nie jest pole, na którym
oni wykazują jakiekolwiek kompetencje. Oni mogą się do tego swojego demona
modlić cały boży rok, a i tak jedyny tego widoczny efekt będzie taki, że jeden
dureń podrze Pismo Święte, drugi określi ten gest, jako działalność
artystyczną, a trzeci powie, że chrześcijaństwo to sekta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.