Myślę, że nie muszę tu nikogo przekonywać,
że mimo oczywistego szacunku dla jego talentu, Elton John i jego artystyczna
oferta nigdy mnie szczególnie nie porywały, natomiast, owszem, obejrzałem
niedawno film „Rocketman” o początkach tej kariery i dzięki niemu usłyszałem o
człowieku nazwiskiem John Reid. Otóż kiedy Elton John ledwie debiutował, został
przez owego Reida uwiedziony, i najpierw jako jego kochanek, a następnie
business partner, pozwolił mu się arystycznie prowadzić przez znaczną część
swojej kariery, a ja na Reida zwróciłem szczególną uwagę z tego względu, że,
przynajmniej wedle autorów filmu, była to postać do tego stopnia podła, że aż
się prosiła by się nią głębiej zainteresować. A zatem zainteresowałem się i dowiedziałem, że
choć przede wszystkim to współpraca z Eltonem uczyniła go multimilionerem, był
on jeszcze menadżerem pewnego irlandzkiego tancerza nazwiskiem Michael Flatley.
Co to za jeden ów Flatley? Jak mówię,
jest to tancerz, a jego pozycja jest wynikiem tego, że potrafi jako jedyny na
świecie stuknąć obcasami 35 razy na sekundę, że jego stopy są ubezpieczone na
niemal 60 mln. dolarów, dochód z jego występów przekroczył miliard, a on sam na
nich zarobił niemal 400 mln. Ktoś zapyta, co Michael Flatley robi poza
tańczeniem, że przyciąga aż takie pieniądze. Otóż nic. On tylko od czasu do
czasu pojawia się na scenie, kręcąc przez chwilę te swoje irlandzkie kółka, a
całą resztę za niego robią setki tancerzy, muzyków i piosenkarzy, którzy wśród
wciąż zmieniających się dekoracji, świateł, ogni i dymu odstawiają widowisko
tak strasznie w swojej pustce kiczowate, że kiedy się na to patrzy aż trudno
uwierzyć że ktokolwiek jest w stanie to znieść choćby przez 10 minut, a co
dopiero przez ponad dwie godziny, bo tyle trwają te spektakle.
Czemu postanowiłem dziś pisać o tym
całym Flatleyu? Otóż obejrzałem na Youtubie pewnego Marcina Patrzałka,
dwudziestoletniego gitarzystę z Kielc, który dziś mieszka i studiuje w Stanach
Zjednoczonych i tam stara się z pewnym bardzo wyraźnym sukcesem rozpoczynać
wielką muzyczną karierę. Zanim popatrzmy może na niego i posłuchajmy.
Jak mówię, Patrzałek robi dziś w
Stanach karierę, zachwyca się nim coraz więcej osób, zarówno zwykłych fanów,
jak i ludzi związanych z branżą zawodowo, a ja – podobnie jak oni pełen
zachwytu – zastanawiam się, jak się owa kariera potoczy. Czy jest możliwe – a dziś
wszystko wskazuje na to, że inaczej być nie może – że już niedługo Marcin
Patrzałek zostanie międzynarodową gwiazdą pierwszej wielkości, a my będziemy
mogli wreszcie z czystym sumieniem zakrzyknąć, że oto Polska i Polak?
Co zatem potrafi Marcin Patrzałek? Jak
sami mieliśmy przed chwilą okazję usłyszeć, on gra znakomicie na gitarze i z
tego grania potrafi wycisnąć prawdziwą sztukę. Czy to wystarczy żeby stworzyć
ofertę, która się sprzeda? Jak najbardziej. Jestem pewien, że płyta, którą on
ma w planie niedługo wypuścić może się sprzedać znakomicie. Czy jednak owa
oferta może wystarczyć na lata, w to wątpię. Moim zdaniem, jeśli on nie zacznie
komponować i tu jako kompozytor wykaże się podobnym talentem jakim się wykazał
jako gitarzysta, to wszystko zakończy się na tej jednej płycie. Ale i to mało.
On nie zrobi światowej kariery nawet jeśli będzie z tym samym co dziś, albo
nawet coraz bardziej rozwijającym się talentem grał fantastyczne piosenki na
gitarze. Dlaczego? Wcale nie dlatego, że nie jest Murzynem, transwestytą,
Żydem, czy czyimś synem. Takich w branży były setki i nawet jeśli temu czy
innemu udało się wzbudzić jakiś większy tumult, to tylko na chwilę. Nie jest
też tak że on nie zrobi światowej kariery, bo nie jest ani wybitnym
piosenkarzem, ani liderem jakiegoś szczególnie sensacyjnego projektu, choć przyznaję,
że to by się zdecydowanie przydało. On nie zrobi kariery na którą zasługuje z
tego prostego powodu, że dzisiejszy rynek nie potrzebuje wybitnych artystycznych
osobowości. Krótko mówiąc, współczesny rynek nie potrzebuje ani nowego Boba
Dylana, ani nowych Beatlesów, ani nawet nowego Kanye Westa. Jeśli Marcin Patrzałek chce osiągnąć sukces na
który zasługuje, będzie niestety musiał pójść śladem Michaela Flatleya, który
potrafił stukać obcasami 35 razy na sekundę, ale w pewnym momencie zrozumiał,
że to nie wystarczy i musiał wynająć specjalistę od budowania karier, który stworzył
dla niego owo straszne widowisko.
A więc wyobrażam sobie że Marcin
Patrzałek zostanie wielką gwiazdą estrady jeżdżąc po całym świecie z
widowiskiem pod tytułem „Fingers of Fire”, albo jakoś tak, z tancerzami, piosenkarzami
disco polo, dymem i ogniem i setką gitarzystów i ze swoją gitarą w roli
głównej, a wówczas któregoś dnia przyjedzie do Polski, wystąpi na Stadionie
Narodowym, a Prezydent odznaczy go Krzyżem Komandorskim Odrodzenia Polski za
wybitne osiągnięcia estradowe.
Ktoś się zapyta, po co ten ten tekst, a
ja już chętnie odpowiadam. Otóż wpadłem na tego Patrzałka i zachwyciłem się nim
tak jak nigdy chyba żadnym polskim artystą. I to pod każdym względem. Jego
talentem, jego pomysłem estradowym, jego sukcesem w America's Got Talent, jego
osobistym urokiem i inteligencją i pomyślałem, że on zasługuje na sukces. Jednak
już w kolejnym chwili pomyślałem sobie, że jednak chyba lepiej będzie, żeby on
sukcesu nie odniósł, bo jeśli jakimś cudem zostanie światową gwiazdą, to będzie
tragedia. Lepiej niech on więc nagra tę jedną płytę, gdzie zagra w swoim
fantastycznym stylu parę rockowych kawałków, a ja ją sobie kupię i będę z
radością słuchał i myślał, że Polska ma talent. A co on będzie z tego miał? Już
dziś, z tego co czytam, on parę milionów dolarów już zarobił. Niech się więc
cieszy. I gra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.