Trafiłem
wczoraj telewizji na zdjęcia trzech nieznanych mi mężczyzn ubranych w dziwne
czerwone kombinezony oraz znane nam skądinąd maski Guya Fawkesa, jak pod Pomnikiem
Smoleńskim usiłują złożyć wieniec dedykowany „95 ofiarom Kaczyńskich”. Oczywiście
sam pomnik otoczony był przez wojsko i policję, a więc zanim się skończyła, trochę
ta demonstracja trwała, aż w końcu służby wieniec krasnoludkom skasowały i
wśród okrzyków „Złodzieje, złodzieje”, odeszły w siną dal, by po chwili
wszystko na placu wróciło do stanu sprzed awantury. A ja sobie pomyślałem, że
od Katastrofy w Smoleńsku minęło już ponad 10 lat i wciąż są rzeczy, które
nawet jeśli zostały już kiedyś powiedziane, to nic nie zaszkodzi je
przypominać. Przedstawiam więc pewien tekst, jeszcze z roku 2010, który napisaliśmy
wspólnie z księdzem Rafałem Krakowiakiem i który w tamtym czasie zrobił pewne
wrażenie. Cześć Czytelników go oczywiście pamięta, ale myślę, że nawet oni
wrócą do niego z przyjemnością. Bardzo proszę.
Kończy się ten straszny rok i wypadałoby
go jakoś podsumować. Pewne próby, naturalnie już się na tym blogu pojawiły, i
jeśli tylko opierać się na tym, co tu zostało powiedziane, wygląda na to, że
minione 12 miesięcy, to tak naprawdę tylko ta straszna zbrodnia 10 kwietnia i
wszystko, co w związku z nią nastąpiło. Nie ma znaczenia ani rząd, ani
prezydent, ani zima, ani powodzie, ani pociągi… Nic. Wszystko, cokolwiek się
przez ten rok zdarzyło, traci swoje znaczenie wobec tego nieszczęścia z 10
kwietnia, i tej straszliwej profanacji, jaka nastąpiła w kolejnych miesiącach.
Są tacy, którzy mówią, że poza
wyeliminowaniem Lecha Kaczyńskiego z podstawowej rozgrywki, System zanotował na
swoim koncie jeszcze jedno osiągnięcie. Otóż – pomijając sprzyjającą pogodę, a
więc powodzie i śnieżyce – udało się osiągnąć stan, kiedy to całą uwagę opinii
publicznej skutecznie odwrócono od dramatycznego i zawstydzającego stanu
rządów, koncentrując publiczną uwagę albo na samej katastrofie, ewentualnie na
przepychankach o pamięć po pomordowanych w tamtej mgle.
Stoimy w obliczu końca roku – tego
strasznego, bezprecedensowego roku – i nawet jeśli na moment w świadomości
publicznej pojawia się nazwisko jednego z ministrów, z sugestią, że jego los
pozostaje wielką narodową zagadką, nikomu nic nie grozi. Ani mordercom, ani
idiotom. Jest tylko ten krzyż i ta pamięć przerzucana z rąk do rąk, jak gorący
– nomen omen – kartofel.
Niedawno cytowałem tu Jadwigę Staniszkis,
która twierdzi, że sytuacja , w jakiej znalazła się Polska jest w pewnym sensie
wyjątkowa nawet nie przez to, ze ktoś jednym gestem zamordował nam prezydenta
plus dziesiątki czołowych postaci życia publicznego, a Polska nawet nie
drgnęła, ale przez to, że jej losy są od paru lat w rękach bandy fuszerów,
ludzi modelowo niekompetentnych i skorumpowanych do szpiku kości,. a
społeczeństwo robi wrażenie, jakby całe to nieszczęście ich nie dotyczyło.
Staniszkis tłumaczy, że jeśli nie ma pewnych mechanizmów społecznej
samokontroli, to dopóki nie wydarzy się katastrofa, ludzi można oszukiwać w
nieskończoność. Przy ich bardzo aktywnej zresztą współpracy.
Dziś cały dzień krąży po publicznej
przestrzeni wiadomość, której prawdziwości, jak się zdaje, zaprzecza już tylko
wyłącznie sam zainteresowany, a więc rząd, że za kilka lat w Polsce dojdzie do
takiego krachu systemu emerytalnego, że znaczna część społeczeństwa zostanie
wręcz fizycznie unicestwiona. Sytuacja ta, według nadchodzących do nas
informacji, jest bezpośrednim wynikiem, z jednej strony realnej nieudolności
rządu, a z drugiej oczywistego już dla wszystkich koncentrowania całego procesu
rządzenia krajem na walce o, z jednej strony wyeliminowanie ze sceny
politycznej wszelkiej liczącej się opozycji, a z drugiej o doraźne utrzymanie
sondażowego poparcia, a więc tak naprawdę o nieoddanie władzy. Oglądam dzisiejsze wydanie sztandarowego
programu wysłanego przez System na odcinek codziennej propagandy, i wśród
żartobliwych komentarzy na temat tego, jak to premier Tusk sobie nie radzi z
materią, uderza mnie wysłany przez jednego z obywateli esemes o następującej
treści: „Pozdrowienia dla mojej Gosi – rozkoszosi”. Czy jakoś tak. Straszne.
Jeśli się nad tym zastanowić, to mamy do czynienia z autentycznym horrorem.
Ktoś kiedyś – jestem pewien, że nawet nie
przeczuwając trafności tego wynalazku – ukuł epitet ‘lemingi’, kierując go w
stronę ludzi, którzy dali się zwieść najbardziej prymitywnej propagandzie i
którzy oddali swoje wszystkie emocje i całe serca projektowi z gruntu
fałszywemu, czy wręcz, jak się okazuje dziś, zbrodniczemu. Dlaczego lemingi?
Nie wiem. Nie ja byłem autorem tego żartu, ale domyślam się, że chodziło ów
symboliczny wręcz pęd owych zwierząt do samounicestwienia.
Myślę, że ten moment jest równie dobry
jak każdy inny, by przedstawić tu pewną historię, jak najbardziej autentyczną.
Otóż w mieście Łodzi opowiada się anegdotę o jednym ze słynnych Lodzermenschów,
XIX-wiecznym królu bawełny, bajecznie bogatym Izraelu Kalmanowiczu Poznańskim.
Ówże Poznański wybudował sobie pałac, który w zamyśle miał swoim przepychem
przewyższać wszystko, co inni łódzcy przemysłowcy wybudowali, bądź mieli
wybudować. Ostateczny efekt choć imponujący – dzięki m.in. nasyceniu obiektu
dużą ilością żyrandoli i dywanów – nie do końca zadowolił Izraela, ponieważ
pałacowi brakowało tego czegoś, co jest nie tylko bogate, ale przede wszystkim
niepowtarzalne, jedyne w świecie, ekstrawaganckie i z nóg powalające.
Dla pognębienia swoich konkurentów i ku
podziwowi gawiedzi, postanowił więc Poznański, by podłogę pałacowej sali
balowej (ok. 500 m. kw.) wyłożyć złotymi rublówkami. W tym momencie, w życiu
tego, zdawało się, wszechmocnego człowieka, pojawił się problem. Problem ów nie
dotyczył oczywiście kwestii finansowych, lecz był jak najbardziej natury
politycznej. Jeśli bowiem wyłoży się posadzkę rublowymi monetami, to tym samym
albo będzie się deptać, obecne na owych monetach oblicze miłościwie panującego
cara, albo też w tak niecny sposób potraktuje się wizerunek rosyjskiego orła z
dwiema głowami. Izrael Kalmanowicz obawiał się, że ta niezręczna sytuacja może
doprowadzić do oskarżenia go o obrazę majestatu, oraz niekorzystnie wpłynąć na
jego handlowe stosunki z olbrzymim rosyjskim rynkiem. Dlatego też, nie chcąc
porzucać swego wspaniałego pomysłu, i nie chcąc też narażać się na wyżej
wymienione nieprzyjemności, zapytał rosyjskich urzędników – niektórzy mówią, że
zapytał listownie samego cara – w jaki sposób posadzkarze mają owe monety
układać: awersem do góry, czy może rewersem?
Uzyskał odpowiedź, której Salomon by się
nie powstydził: ani awersem, ani rewersem, lecz na sztorc. Poznański z
odpowiedzi bardzo się ucieszył i swój projekt wprowadził w fazę realizacji.
Niestety natrafił nagle na opór materii, lub inaczej mówiąc, praktyczne wymogi
życia, które były tak wielkie, że musiał ze swego pomysłu zrezygnować. Okazało
się bowiem – być może powiedział mu to jeden z tych prostych posadzkarzy – że
ustawione na sztorc rublówki spowodują na tyle duże nierówności podłogi, iż
kłopot będzie nawet z chodzeniem po niej, nie mówiąc już o tańczeniu. Oprócz
tego, owych ustawionych na sztorc monet będzie trzeba zorganizować tak wiele,
że wszystko wskazuje na to, iż pod ich ciężarem podłoga zbudowanej na piętrze
sali, po prostu się zarwie.
Przytaczam tę anegdotę, ponieważ jest ona
– jak sądzę – niezłą ilustracją tych wszystkich zjawisk, z którymi ostatnio
mamy wielokrotnie do czynienia, a o których fragmencie wspomniałem wyżej. Owe
zjawiska dotyczą ludzi z tzw. sfery publicznej, którzy coś w Polsce znaczą, albo
wydaje im się, że coś znaczą. Ludzie ci mają dość duży potencjał, który
zawdzięczają swoim rzeczywistym zaletom, bądź też – delikatnie rzecz ujmując –
„sprzyjającemu splotowi okoliczności”, gdzie być może słowo „splot” jest
najważniejsze. Owi ludzie mogą być bardzo bądź średnio utalentowanymi
artystami, zatroskanymi o bezpieczeństwo obywateli, oraz o los chorych i
emerytów państwowymi urzędnikami, bardzo niezależnymi i wnikliwymi ekspertami,
oddającymi hołd bohaterom parlamentarzystami i samorządowcami, a nawet
twardymi, zdecydowanymi, trzymającymi krótko podwładnych przywódcami. Ci
wszyscy ludzie – podobnie jak ongiś Izrael Poznański – mają lepsze bądź gorsze
pomysły na siebie samych, tzn. na to jak się zaprezentować, jak się sprzedać, a
nawet na to, jak być pożytecznym.
Niestety, tym wszystkim dobrym ludziom
towarzyszy świadomość, że choć wiele znaczą, to jednak istnieją w świecie tacy
– jak ongiś car, czy ruski urzędnik – którzy znaczą jeszcze więcej i z tego
powodu warto zdobyć ich przychylność, albo przynajmniej dołożyć wszelkich
starań, by się im nie narazić. Owi „znaczący więcej”, są po prostu silniejsi –
co nie znaczy, że mądrzejsi – i z tej właśnie racji oni decydują, czy
wspomniane wyżej pomysły dobrych ludzi na siebie samych będą zaakceptowane, czy
też – nazwijmy to tak – wyśmiane.
Ci, którzy „znaczą więcej” to dysponenci kija i marchewki, z którymi (z ich
interesami, znajomościami, powiązaniami, wrażliwością, upodobaniami itp.)
trzeba się liczyć jeśli się chce zaistnieć, a po zaistnieniu marchewkę
konsumować.
Z jednej strony, w życiu publicznym mamy
więc do czynienia z agresywną prezentacją rzeczywistych, bądź domniemanych,
rokujących nadzieję na społeczny aplauz cech, prezentacją dokonywana przez
ludzi, których znaczenie jest tak naprawdę fasadowe, a z drugiej strony są
rzeczywiste, nie-fasadowe interesy, znajomości, powiązania, wrażliwość i
upodobania tych „znaczących więcej”, oraz wytyczona przez nich dość płynna
granica, której z tych czy innych względów (znanych niektórym, a może i krewnym
i znajomym owych ‘niektórych’) nie może przekroczyć nawet najbardziej
społecznie wrażliwy urzędnik, niezależny ekspert, czy twardy przywódca.
W ciągu minionych
kilku/kilkunastu/kilkudziesięciu lat mogliśmy się przekonać, że pomysły ludzi,
którzy wiele znaczą, oraz tych, którzy znaczą jeszcze więcej, dały efekt dla
Polski dość opłakany. Nagromadzenie głupoty, marnotrawstwa, niesprawiedliwości
i zwykłej złej woli jest niekiedy tak duże, że albo „chodzić się już nie daje”,
albo wręcz wszystko „grozi zawaleniem”.
Oczywiście, fasada – nie bacząc na opór
materii - mówi, że wszystko jest super, a ci, którzy „znaczą więcej” z zasady
nic nie mówią (chyba, że się zdenerwują, bo wtedy gadają o dzikim kraju i o
tym, by odpieprzyć się od ich pieniędzy i ich znajomych), bo też z zasady
opłakany stan TEGO KRAJU niewiele ich obchodzi.
Gdzieś w tym wszystkim zniknęli nam
posadzkarze. Oni na razie dość posłusznie wykonują najgłupsze nawet projekty.
Ale rozsądek w nich zwycięży. I wcześniej czy później powiedzą: Tak nie można! To jest głupie! To jest
niesprawiedliwe! To jest złe! I choć podobno – jak niedawno sugerowała prof.
Staniszkis – ludzie postępują w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem dopiero wówczas,
gdy wyczerpią już wszelkie inne możliwości, to jednak mimo wszystko mam mocną nadzieję,
że już wkrótce skończy się czas fasady, ale także tego, co znajduje się poza
fasadą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.