wtorek, 12 lipca 2016

O tym co prawdziwe i co niepotrzebne

Ślub, a potem wesele, minęły tak, że trudno się do czegokolwiek przyczepić… no może z wyjątkiem faktu, że moje najstarsze dziecko już nie nosi owego niezwykłego nazwiska Osiejuk, lecz zwyczajne Pasierb. I faktycznie zrobiło to na mnie wrażenie, kiedy żona poinformowała mnie, że owa zmiana pojawiła się już nawet na Facebooku Hanki, a ja w tym momencie zrozumiałem, że oto coś się ostatecznie skończyło.
Nie będę jednak pisał tu o sprawach osobistych, które mogą nas interesować zaledwie do pewnego stopnia, natomiast opowiem bardzo krótko o pewnej rozmowie, jaką przeprowadziłem z jednym z weselnych gości, człowiekiem całym sercem i umysłem związanym z tak zwanym antypisem. Rozmawialiśmy sobie troszkę o sprawach nas wspólnie tego dnia angażujących, kiedy on nagle powiedział, że on musi PiS-owi oddać, że ten doskonale wyczuł społeczne nastroje i tak skutecznie zaangażował się we wspieranie rodziny. On sam zresztą, jak stwierdził, ma do dziś pretensje do Donalda Tuska za to, że kiedyś – a ja przyznaję, że o tym akurat nie słyszałem – oświadczył, że jeśli ludzie decydują się by mieć dużo dzieci, to jest to ich problem i nikomu nic do tego. Kiedy zaczęło się jednak robić naprawdę ciekawie, znajomy mój powiedział, że program 500+ ma tę podstawową wadę, że wiele kobiet rezygnuje z pracy, podczas gdy powinny wiedzieć, że kiedy ich dzieci podrosną i państwowe pieniądze się skończą, każda z nich pewnego ranka obudzi się, z, jak się wyraził, „ręką w nocniku”.
Na to ja zareagowałem historią, która jest ostatnio dla mnie przebojem sezonu i opowiedziałem mu o swojej znajomej, która niedawno dwa weekendy pod rząd przepracowała, obsługując takie imprezy jak nasze dzisiejsze, przez 22 godziny bez przerwy za 9 zł. za godzinę i zapytałem go, czy nie uważa za sprawiedliwe, by spróbować ją i kobiety znajdujące się w podobnej sytuacji zwolnić nieco z tego rodzaju wysiłku, przynajmniej do czasu, gdy dzieci dorosną i same będą mogły już pójść do pracy. I proszę sobie wyobrazić, że mój znajomy – podkreślę raz jeszcze, bardzo zaangażowany uczestnik marszów Komitetu Obrony Demokracji – powiedział mi na to, że moja znajoma nie ma powodu, by się skarżyć, bo po każdej tego typu imprezie przynosi do domu tyle jedzenia, że jej starczy na tydzień, i to jest ta tak zwana wartość dodana. Ja oczywiście najpierw zaniemówiłem, następnie jednak, kiedy już odzyskałem mowę, znajomy gładko przeszedł do starych peerelowskich wspomnień, i zaczął mi opowiadać, jak to było śmiesznie, jak robotnicy wynosili z fabryk najróżniejsze towary. Więcej – jak to kiedyś za dawnych czasów, człowiek przyjmując się do pracy, pierwsze, o co pytał, to ile tam będzie można można ukraść.
Przyszedł czas na refleksję. Oto klasyczny przedstawiciel tego, z czym nam przez ostatnie kilkanaście lat kazano żyć, akceptować i przyjmować, jako swoje, a co dziś my wszyscy tak bardzo staramy się wyrzucić z siebie i zapomnieć. Oto mentalność, na którą, cokolwiek byśmy mogli o sobie powiedzieć, zwyczajnie nie zasłużyliśmy.
W tej sytuacji pozwolę sobie wrócić do czegoś, co tu akurat jest szczere i prawdziwe, a więc do samego wesela. Popatrzmy na ten taniec i żyjmy nadzieją, że damy radę.




Jak zawsze zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie sąd o kupienia moje książki. Do wybory, do koloru. Polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...