wtorek, 26 lipca 2016

3 000 000

Uczciwie powiem, że nie zamieściłem kolejnego postu tym razem nie dlatego, że nie miałem czasu, nie chciało mi się pisać, ani nie miałem nic szczególnego do powiedzenia, ale z tej prostej przyczyny, że kiedy wczoraj zauważyłem, że zbliżamy się tu do czterech milionów odsłon, pomyślałem sobie, że ja to przeżyję znacznie bardziej świadomie, kiedy ta granica będzie przekraczana wolniej.
Jak się jednak okazało, plan ów nie wypalił, bo licznik praktycznie nie zwolnił, a ja przekraczania kolejnej granicy nawet nie zauważyłem. A zatem siedzę, piszę te słowa i informuję, że, owszem, mamy już tu ponad 4 mln. odsłon. Jednocześnie jednak przypominam sobie bardzo stary tekst, który napisałem na początku mojego blogowania, kiedy przekroczyłem 300 komentarzy i owa liczba „300” wywołała we mnie pewne szczególne refleksje. Proszę więc, wróćmy jeszcze raz do wspomnień. Oto tekst z 22 lutego 2009 roku, oczywiście zatytułowany „300”:


No i dziś przyszło mi zamykać kolejną setkę. Wpadło mi jednak właśnie do głowy pewne skojarzenie, które sprawia, że te 300 wpisów nabiera szczególnego, bardzo symbolicznego znaczenia. Myślę o komiksie Franka Millera i inspirowanym nim filmie o tym niezwykłym tytule. Nie znam się kompletnie na komiksach. Jedyny fragment tej dziedziny sztuki jaki znam dość dobrze to „Przygody Koziołka Matołka” i trochę też czegoś, co się kiedyś czytało, a co się nazywało „Tytus, Romek i Atomek”. Poza tym jestem tu niemal kompletnie bezradny. Mam natomiast w domu młodego Toyaha, który mi każe ze sobą chodzić do kina, a więc pewnego razu obejrzałem ekranizację kultowego – jak się dowiaduję – komiksu o Spartanach i ich beznadziejnej walce z Persami.
Bardzo mi się ten film podobał. Mamy go w domu na DVD i od czasu do czasu sobie rzucimy okiem. Dziś jednak chciałem nie o filmie, ani nie o komiksie, ale o tych 300 tekstach, które, jeśli się tylko na spokojnie zastanowić, mają bardzo zbliżoną moc do tej, jaką dysponowało tych 300 Spartan. Jeśli się tylko spokojnie zastanowić, to – myślę sobie – te moje słowa, bez względu na to jak bardzo zaangażowane, jak pełne emocji i prawdziwej wiary, są niczym, w porównaniu z tym, co stoi naprzeciwko i przeciwko czemu one faktycznie są skierowane. I wcale nie chodzi mi tu o moich kolegów blogerów, którzy też tu prowadzą swoją prywatną wojnę. Akurat oni, że się tak nieskromnie wyrażę, mnie nie martwią. Uważam – jeszcze mniej skromnie – że oni akurat, nawet gdyby się nagle zgromadzili wszyscy razem, mnie nie przestraszą. Więc to nie z nimi walczę. Naprzeciwko bowiem mam nie paru, podobnie jak ja, amatorskich publicystów, lecz całą organizację, której faktycznego kształtu, pochodzenia, ani składu do końca nikt z nas nie zna, ale która na swoje usługi zgromadziła setki wybitnych polityków, wielkich autorytetów, znakomitych dziennikarzy, profesjonalnych doradców, cały powszechny system edukacji, potężny biznes, grupy wydawnicze, ogromną część kultury popularnej, a przede wszystkim najbardziej sprawne kanały medialne, pomagające dzień i noc komunikować się z demokratycznym społeczeństwem. A to już jest przeciwnik potężny.
Dlaczego więc wciąż piszę i skąd mam wciąż tyle wiary w to, że warto? Stąd mianowicie, że mam szczere przekonanie, iż te 300 tekstów, to nie są same tylko teksty. Za tą liczba kryją się ludzie, w moim najgłębszym przekonaniu, prawdziwie wielcy i tak niezłomni, że z nimi się w ostatecznym rozrachunku wyłącznie wygrywa. Parę z moich niedawnych wpisów poświęciłem właśnie takim ludziom. Jeszcze wcześniej pozwoliłem sobie, najlepiej jak umiałem, oddać mój szacunek Annie Walentynowicz. Dziękowałem tu państwu Gwiazdom i każdemu z tych wszystkich walczących z dala od głównego nurtu bohaterom, o których akurat sobie pomyślałem.
W którymś z najnowszych komentarzy, które uprzejmie zostawiane są na moim blogu, ktoś napisał, że siły, które się przeciwko nam sprzymierzyły, okazały się jednak zbyt słabe „w kościach”, żeby pokonać to co mamy najlepszego. Nie zniszczyły na przykład Antoniego Macierewicza. I to jest fakt. Jednak nie cała. Bo nie zniszczyły nie tylko Macierewicza. Nie zniszczyły również Lecha i Jarosława Kaczyńskich, nie zniszczyły Anny Walentynowicz, nie zniszczyły Gwiazdów, nie zniszczyły Krzysztofa Wyszkowskiego. Nie zniszczyły też – o czym mogliśmy się z satysfakcją niedawno przekonać – Kornela Morawieckiego. Nie zniszczyły wielu z tej przecież nielicznej garstki, która okazała się silniejsza od czasów, w których przyszło im wszystkim żyć i walczyć. Nie zniszczyła wreszcie tych wszystkich z nas, którzy się solidarnie wspieramy, nawet dziś. Tutaj. Właśnie dzięki nim warto jest pisać i dlatego też łatwo jest wierzyć, że to nie jest już takie ciężkie zadanie.
Powiedzmy więc, że tak jak tych tekstów jest już – razem z dzisiejszym – 300, można nawet przyjąć, że w ogóle wszystkich nas też jest 300. Zgoda więc. Niech zatem będzie tylko 300. Ale za to, jakież piękne jest to poczucie, że kiedy nam powiedzą: „Nasze strzały przysłonią wam słońce”, to my z radością i dumą odkrzykniemy: „Więc będziemy walczyć w cieniu!”

Książka, która opisywała tamte czasu już wprawdzie nie ma, natomiast, jeśli ktoś ma ochotę na wspomnienia, polecam drugi zbiór felietonów z tego bloga, zatytułowany „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji”. Do kupienia tu: http://coryllus.pl/?wpsc-product=palimy-licho-czyli-o-tymktorynigdynieprzepuszczazadnejokazji.

2 komentarze:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...