wtorek, 28 kwietnia 2015

Phineas Taylor Barnum, czyli o swiecie, który nam odebrano

Ponieważ do wyborów, wbrew wrażeniu, jakie możemy odnosić, mamy jeszcze kupę czasu, Bóg jeden – bo nawet nie on sam – wie, na ile fascynujących sposobów dni, które nam jeszcze pozostały, jest w stanie wykorzystać kandydat Komorowski, i jakie nowe wnioski z tej prezentacji będą płynąć dla nas, pomyślałem sobie, że może na chwilę od niego sobie odpoczniemy. To przecież nie dalej jak wczoraj mieliśmy aż trzy pokazy takiego zidiocenia, że za każdym razem można było się przestraszyć, że za chwilę coś walnie tak, że to nieszczęsne Katmandu wyda się igraszką. Najpierw pokazał się Daniel Olbrychski w kowbojskim kapeluszu na koniu i oświadczył: „Będę głosować na Komorowskiego”, po nim, z osobnym przemówieniem, przyszedł koszykarz Gortat i powiedział, że on się „cieszy, że nas prezydent gra fair play”, a pod koniec dnia pokazano nam dedykację, którą ów gracz fair play wpisał do księgi kondolencyjnej po Władysławie Bartoszewskim w taki szczególny sposób, że całość została sporządzona ręką pracownika Kancelarii, a on sam dopisał zaledwie jedno zdanie na końcu, w dodatku tak bazgrząc, że z nas tu zebranych, jedynie moja żona, osoba z wieloletnią praktyką zawodową, potrafiła to odczytać.
A więc, o czym tu pisać? O Braunie? Przepraszam bardzo, ale w tej sytuacji to ja już wolę o cyrku. Jak już tu wspominałem, byłem niedawno w cyrku i może od razu powiem, jak to się stało. Otóż ponieważ od kilku miesięcy, regularnie piszę dla „Gazety Finansowej” duże teksty na temat najbogatszych ludzi w historii świata, sam poznaję wciąż to nowe kariery i nowe zdarzenia, niekiedy tak fascynujące, że aż mi wstyd, że przeżyłem tyle lat tak mało wiedząc. I oto jakiś czas temu trafiłem na historię człowieka nazwiskiem Phineas Taylor Barnum właściciela i dyrektora największego cyrku w historii, poczytałem o tym cyrku… i ogranęła mnie autentyczna nostalgia już nawet nie za tym, że nigdy nie zobaczę cyrku prawdziwego, a więc takiego, jaki zbudował Barnum, ale nawet zwykłego, z głupim niedźwiedziem na rowerze, jaki pamiętam z dzieciństwa. I nagle, wracając tramwajem z pracy, ujrzałem, jak ze snu, wielki namiot cyrkowy, cyrkowe wozy, wielki neon z nazwą cyrku i dwie autentyczne żyrafy skubiące sobie spokojnie trawę za siatką tuż przy ulicy. Jak mówię, widok, jak ze snu. A więc nie zastanawiając się długo, kupiłem dwa bilety, dla siebie i dla syna i poszliśmy się odchamić.
No a dziś pomyślałem sobie, że opowiem o wspomnianym Barnumie i być może w ten sposób przynajmniej u niektórych z nas wzbudzę tęsknotę za czasami, które nie wrócą. No a przy okazji ową starą refleksję, na temat tych, którzy wcale się nie uaktywnili ostatnio, ale już od wieków chodzą wokół nas, węszą i kombinują, jak by tu nas ucywilizować. Poznajmy więc Phineasa Taylora Barnuma – człowieka niezwykłego.


Istnieje dość powszechne przekonanie, że jeśli można powiedzieć coś naprawdę interesującego o bohaterze naszych dzisiejszych refleksji, to najprawdopodobniej będzie to rzekomo przez niego sformułowana opinia, że „każda minuta przynosi narodziny kolejnego frajera”. Rzecz w tym, że przede wszystkim Phineas Taylor Barnum, bo o nim będzie nasza dzisiejsza opowieść, nigdy czegoś takiego nie powiedział, a, co może równie ważne, całe jego życie i praca wskazują niezbicie, że kto jak kto, ale on akurat tego nawet powiedzieć nie mógł. A to z tego prostego względu, że on zawsze świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że ludzie którym oferuje swój produkt, to wcale nie frajerzy, lecz godni najwyższego szacunku klienci, bez których byłby nikim.
Bardzo ciekawe jest przy tym, kto i dlaczego, wymyślił tę plotkę i rozpowszechnił ją do tego stopnia skutecznie, że wchodząca już w kolejne stulecie opinia publiczna wie, że Barnum to ktoś, kto uważał ludzi za durniów, którzy kupią każde kłamstwo i każdą bzdurę, byle nimi skutecznie pokierować. Bo że za tym oszczerstwem stał plan, nie ma wątpliwości. Komuś musiało mocno zależeć na tym, by Barnuma raz a dobrze ośmieszyć, i ten ktoś musiał wiedzieć, że ten manewr zadziała. Ponieważ w dodatku nie ma żadnych informacji, kto, skoro nie Barnum, coś takiego publicznie powiedział, można podejrzewać, że ów bon mot wymyślił sam oszczerca, zapewne jakiś współczesny Barnumowi dziennikarz. A zatem, czemu on to zrobił i jakim cudem to kłamstwo przetrwało w tak dobrym stanie do dziś? Otóż wydaje się, że odpowiedzią na to jest sam Barnum, człowiek, który jako naprawdę jeden z nielicznych wielkich tamtego – a przecież i tego – świata, zdobył swoją fortunę, mając naprzeciwko siebie zaledwie pojedynczego człowieka i dając mu towar z absolutnie najwyższej półki, a jeśli przy okazji karmił go jakąś iluzją, była to iluzja z całą pewnością obustronnie akceptowana, iluzja, można by powiedzieć, będąca częścią umowy, no i co najważniejsze, iluzja, która nigdy nikomu nie wyrządziła krzywdy. W poprzednim wydaniu „Gazety Finansowej” pisaliśmy o najbogatszym człowieku XIX-wiecznej Ameryki, oraz głowie najbogatszej rodziny w historii całego kraju, Johnie Jacobie Astorze. Co robił Astor, by sobie zasłużyć na tę sławę i pozycję? Najpierw handlował skórami bobrów i bizonów z Indianami, by następnie eksportować je do Europy, a kiedy już zarobił na tym wystarczająco duże pieniądze, zajął się handlem nieruchomościami i zaczął wykupywać kawałek po kawałku Manhattan. I tyle. Takich karier przez całe stulecia było mnóstwo, tyle że Astor może był przy tym bardziej od innych bezwzględny i skuteczny. Czym zatem, dokładnie zresztą w tym samym czasie, zajmował się Barnum? Otóż Barnum robił coś, czego nikt na tego typu skalę nie potrafił się podjąć nigdy wcześniej, ani nigdy już chyba później. Dał mianowicie ludziom rozrywkę na najwyższym poziomie i dzięki temu został drugim po Astorze milionerem w historii Stanów Zjednoczonych. I jestem pewien, że ten rodzaj biznesu, z całym jego wynikiem, musiał innych – poważnych i bardzo ambitnych handlowców i inwestorów – doprowadzać do wściekłości. Ale nie tylko ich. Ten rodzaj biznesu, gdzie nie było ani tajnych umów, ani niszczenia konkurencji, ani wyzyskiwania pracowników, ani niekiedy i skrytobójstw, musiał być jak wyrzut na sumieniu również wszelkiej maści profesorów, intelektualistów i teoretyków biznesu, którzy nie są sobie w stanie wyobrazić, że coś takiego, jak sprzedaż bezpośrednia może odnieść sukces. Ale popatrzmy może dokładniej, o kim rozmawiamy.
Phineas Taylor Barnum urodził się 5 lipca 1810 roku w miasteczku Bethel w stanie Connecticut, jako syn karczmarza i właściciela sklepu z odzieżą, niejakiego Philo Barnuma, jednak, jak się zdaje, największy wpływ na jego przyszłą karierę miał ojciec jego mamy, Phineas Tailor, który poza tym, że był właścicielem ziemskim i sędzią, płynąc z falą najnowszej pasji Amerykanów w postaci loterii, wykazał namiętność do organizowania różnego rodzaju oszukanych gier, i prawdopodobnie nauczył swojego ukochanego wnuka masy fantastycznych sztuczek. Młodemu Phineasowi tak zaimponował talent dziadka, że po kilku niezbyt udanych próbach wejścia w porządny biznes, w którym już od początku próbował wykorzystywać talent do nabijania klientów w butelkę, sam zaczął organizować loteryjne zakłady. Niestety, po kilku latach, kiedy stan Connecticut wprowadził prawny zakaz organizowania loterii, Barnum stracił swoje podstawowe źródło dochodu, sprzedał interes i wyjechał do Nowego Jorku, gdzie w roku 1835 rozpoczął działalność, która miała uczynić go milionerem. Pierwsze co zrobił, to wykupił bardzo starą, niewidomą i niemal kompletnie sparaliżowaną czarną niewolnicę Joice Heith i zaczął ją wystawiać na organizowanych przez siebie pokazach, przedstawiając jako ponad 160-letnią nianię prezydenta George’a Washingtona. I ja nie wykluczam, że to wtedy właśnie pojawili się ci pierwsi oburzeni mędrcy, by zakrzyknąć jednym głosem: „Przecież to jest kłamstwo! Każdy inteligentny człowiek wie, że człowiek nie może dożyć takiego wieku! Czemu ci biedacy tak się dają oszukiwać?”, na co wspomniani „biedacy” spojrzeli na nich z pogardą i wzruszyli ramionami.
Kiedy zaledwie rok później, faktycznie niemal już 80-letnia, Joice zmarła, nastąpiło parę chudych lat i wtedy, w roku 1941, Barnum kupił budynek na rogu Broadway i Ann Street mieszczący słynne nowojorskie Scudder’s American Museum, gdzie zwiedzający mogli dotychczas oglądać różne drobne ciekawostki, zaczynając od wszelkiego rodzaju wypchanych zwierząt, a kończąc na figurach woskowych Indian, i w bardzo krótkim czasie przerobił ów czteropiętrowy gmach w wielki salon wystawowy. Ściany kazał wymalować postaciami zwierząt, wokół pozawieszał flagi i transparenty, całość oświetlił przy pomocy świeżo wynalezionych reflektorów, dach budynku natomiast przebudował w taki sposób, by robił wrażenie wielkiego ogrodu z widokiem na miasto, z którego każdego dnia organizował wyprawy balonem. Jakby tego było miało, wynajął orkiestrę złożoną z najgorszych muzyków w mieście, posadził ich na znajdującym się nad wejściem do Muzeum balkonie i kazał im grać najgorzej, jak tylko potrafili, kalkulując sobie, że w ten sposób przez ów jazgot zachęci ludzi do ucieczki… prosto do wnętrza Muzeum.
1 stycznia 1841 roku Muzeum z wielką pompą zostało otwarte, a oferowane przez Barnuma atrakcje obejmowały cały wachlarz popularnych wówczas rozrywek, takich jak zoo, muzeum figur woskowych, teatr, czy coś absolutnie w tamtych czasach obowiązkowego, mianowicie tak zwany freak show, czyli występy wszelkiego typu ludzkich dziwadeł w rodzaju bliźniąt syjamskich, syren, kobiet z brodą, olbrzymów, czy karłów. Barnum wypełnił swoje Muzeum dioramami, panoramami, kosmoramami, ale znalazło się też tam miejsce dla cyrku pcheł, psa obsługującego maszynę dziewiarską, pień drzewa, pod którym siedzieli uczniowie Jezusa, wystawił kapelusz noszony przez Ulysesa S. Granta, narzędzia do dmuchania szkła, taksydermistów, frenologów, a więc, krótko mówiąc, w owym przedziwnym muzeum było wszystko, co nasz dziwny świat zdołał z siebie wydać, i czego spragnieni emocji i przygód ludzie mogli sobie zażyczyć. Były tam albinosy, ludzie-olbrzymy, ludzie-karły, najgrubszy człowiek na świecie, żonglerzy, magicy, przedziwne kobiety przywiezione z najdalszych zakątków świata, ale też bardzo szczegółowe modele miast, oraz plastyczne rekonstrukcje słynnych bitew, czy wreszcie oczywiście całe menażerie żywych zwierząt.
W roku 1842 Barnum przedstawił swój pierwszy, nie licząc „niani Washingtona”, wielki numer, a mianowicie stworzenie z głową małpy i rybim ogonem, nazwane przez niego Syreną z Feejee. Po „syrenie” pojawił się czteroletni wtedy jeszcze karzeł nazwiskiem Charles Stratton, przedstawiony przez Barnuma jako Generał Tomcio Paluszek, „najmniejszy człowiek, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi”. Nauczony przez niego śpiewu i tańca, ale również obdarzony własnym naturalnym talentem, stał się jedną z największych atrakcji w historii owego niezwykłego cyrku. Kiedy miał pięć lat, ku radości widzów pił wino, a w wieku lat siedmiu palił cygara. Mimo że w sposób oczywisty był przez Barnuma wykorzystywany, ten zawsze bardzo dbał o to, by Charles miał wszystko, czego zapragnie, a on sam lubił swoją pracę, był za nią wyjątkowo dobrze wynagradzany, cieszył się niewątpliwą sławą i zawsze utrzymywał dobre relacje ze swoim szefem.
W latach 1844–45, Barnum wyruszył z Tomciem Paluszkiem w trasę po Europie, gdzie spotkał królową Wiktorię, której podobno jego show bardzo się spodobał, a sam Tomcio Paluch tak ją zachwycił i wzruszył, że owo spotkanie stało się dla Barnuma przepustką do największych już sukcesów, a pieniądze, jakie zaczął zarabiać stały się tak duże, że w pewnym momencie planował, i jak najbardziej był w stanie, kupić rodzinny dom Williama Shakespeare’a.
Lata te stały się czasem zarówno wielkich sukcesów, jak i wielkiej fortuny Barnuma. Po trzech latach europejskiego dobrobytu, Barnum wrócił do Nowego Jorku i zaczął kupować kolejne muzea, w tym największe wówczas w kraju, muzeum Peale’a w Filladelfii. Pod koniec roku 1846, liczba osób biorących udział w jego prezentacjach przekraczała 400 tysięcy rocznie.
Wszelkie głosy krytyki, jakoby cały jego biznes oparty był na bezczelnym oszustwie, w dodatku żerującym na najgorszych instynktach, Barnum niezmiennie zbywał wyjaśnieniem, że one „stanowią jedynie rodzaj reklamy, mającej na celu przyciągnięcie publicznej uwagi do Muzeum”. W innym miejscu mówił: „Absolutnie nie wierzę w to, że ludzi można oszukiwać. Wierzę natomiast, że można ich zainteresować i dać im chwilę zabawy”. No i jeszcze coś, co już naprawdę musiało wielu tak zwanych „prawdziwych artystów” wyprowadzić z równowagi: „Najszlachetniejszą ze wszystkich sztuk jest sprawianie radości zwykłemu człowiekowi”.
Podczas swojego pobytu w Europie, Barnum zwrócił pewnego dnia uwagę na wybitnie sławną na kontynencie szwedzką sopranistkę Jenny Lind, popularnie zwaną „Szwedzkim Słowikiem”. Lind była dziewczyną bezpretensjonalną skromną, nieśmiałą, bardzo pobożną i, jak zgodnie podkreślają wszystkie źródła, szczerze oddaną działalności dobroczynnej, a Barnum, mimo że ani o niej wcześniej nie słyszał, ani sam nie wykazywał jakichkolwiek talentów muzycznych, poprosił ją o spotkanie i z miejsca zaproponował, by pojechała z nim do Nowego Jorku i śpiewała w jego „cyrku” przez 150 wieczorów za 1000 dolarów od występu. Lind zażądała całości pieniędzy z góry, a ponieważ Barnum przyjął propozycję bez mrugnięcia okiem, i ona zgodziła się wyruszyć w tę podróż, przede wszystkim licząc na to, że dzięki zarobionym pieniądzom, będzie mogła jeszcze skuteczniej niż dotąd wspierać biedne dzieci w Szwecji. Kiedy Lind we wrześniu 1950 przybyła wreszcie do Nowego Jorku, okazało się, że dzięki wcześniejszym zabiegom promocyjnym Barnuma, od miesięcy była już tam wielką gwiazdą. Kiedy statek przypływał do portu, czekało na nią 40 tysięcy ludzi, a kolejne 20 tysięcy przed hotelem. Zorientowawszy się, jakie pieniądze jej kontrakt generuje, Lind natychmiast zażądała renegocjacji oryginalnej umowy, na co Barnum przystał bez dyskusji, i trzeba przyznać, że ani trochę na tym nie stracił. Popularność Lind w pewnym momencie stała się tak wielka, że bilety na nie Barnum zaczął sprzedawać na aukcjach, a amerykańska prasa ukuła nowy termin – „lindmania”.
Ostatecznie Lind zaśpiewała dla Barnuma 93 koncerty w całych Stanach, co jej dało niemal 350 tysięcy dolarów, natomiast Barnum osiągnął pół miliona dolarów czystego zysku. A przypomnieć należy, że to była połowa XIX wieku.
Zdając sobie sprawę z tego, że to co robi, wielu bardzo wpływowym osobom w Stanach się bardzo nie podoba i jest krytykowane za sprzyjanie najniższym gustom do tego stopnia, że pojawiały się wręcz oskarżenia o promocję czystego zła, za pieniądze pochodzące z występów Lind, Barnum postanowił znacznie przearanżować swoją ofertę i zaczął prezentować swoje teatry, jako pałace kultury i nauki, oraz źródło rozrywki dla obywateli ze średnich klas. Przede wszystkim więc wybudował bardzo nowoczesny, a przy tym największy w mieście teatr, nazywając go „Pałacem Moralnego Nauczania”. Jako pierwszy w Stanach Zjednoczonych zaczął organizować poranki teatralne, tak by zachęcić do udziału w swoich przedstawieniach całe rodziny. W dalszej kolejności zaczął wystawiać melodramaty, farsy, oraz sztuki historyczne, by wreszcie nawet sztuki Szekspira zaadoptować do potrzeb zwykłej publiczności. Organizował wystawy kwiatów, konkursy piękności, pokazy psów, wyścigi kaczek, a nawet konkursy dla niemowląt, podczas których walka toczyła się o tytuł najgrubszego dziecka, najpiękniejszych bliźniąt i tym podobne.
Kolejne lata – mimo, z jednej strony, nieustannych ataków surowych moralistów, a z drugiej wspieranych przez ogólnokrajową prasę intelektualistów – były dla Barnuma czasem coraz większych sukcesów. Najpierw wybudował pierwsze w kraju akwarium, w którym zaprezentował żywego wieloryba, a następnie powiększył do naprawdę wielkich rozmiarów swój gabinet figur woskowych. Jego „Siedem Wielkich Salonów” przedstawiało Siedem Cudów Świata. Stworzył również Wielką Galerię Największych Zbrodniarzy, na która ostatecznie musiał przeznaczyć aż cztery budynki. Opublikował też „Przewodnik po Muzeum”, w którym zawarł informację o 850 tysiącach największych dziwów świata.
Kiedy pod koniec roku 1860 znane już w poprzednich latach z samodzielnej działalności rozrywkowej bliźnięta syjamskie Chang i Eng, żyjące od wielu lat na zasłużonej emeryturze z rodzinami i niewolnikami na farmie w Północnej Karolinie, teraz jednak potrzebując funduszy, by móc wysłać swoje liczne potomstwo do college’u, postanowiły wznowić swoją karierę artystyczną i pojawiły się na 6 tygodni w Muzeum Barnuma. W tym samym też roku przedstawił Barnum człowieka-małpę, oraz mikrocefalicznego czarnego karła, który mówił tajemniczym, stworzonym przez Barnuma językiem. W roku 1862 odkrył kobietę-olbrzyma nazwiskiem Anna Swan, oraz kolejnego karła, który stał się dla niego nowym Tomciem Paluszkiem i z którym odwiedził prezydenta Lincolna w Białym Domu.
Tymczasem Ameryka była pogrążona w wojnie secesyjnej. Wyraźnie pro-unionistyczne sympatie Barnuma, do i tak już dość powszechnej wrogości, dołożyły jeszcze nieprzyjaźń ze strony separatystów, i jak się podejrzewa, to któryś z nich 13 lipca 1865 roku podpalił Amerykańskie Muzeum Barnuma. W jednym z najbardziej spektakularnych pożarów w historii Nowego Jorku, Muzeum spłonęło doszczętnie, sprawiając, że w ciągu zaledwie godziny Barnum stracił niemal milion dolarów. Spaliła się cała ekspozycja, włącznie ze znajdującymi się wewnątrz małpami, niedźwiedziami, lwami, tygrysami, fokami i ptakami. W pewnym momencie przez jedno z okien wyskoczył oszalały z bólu tygrys, przez chwilę zdezorientowany popatrzył na kłębiący się wokół tłum i po chwili został zastrzelony przez policjanta. Na drugi dzień „New York Times” z ledwo skrywaną satysfakcją poinformował o nieszczęściu, zaznaczając jednakowoż, że choć inteligentni ludzie do działalności Barnuma czuli wyłącznie pogardę, trzeba przyznać, że samo Muzeum stanowiło w amerykańskim pejzażu coś autentycznie wyjątkowego, a zatem suma summarum trochę budynku szkoda. Barnum natychmiast spróbował otworzyć nowe muzeum, jednak i ono spaliło się w kolejnym bardzo tajemniczym pożarze zimą roku 1868. Tym razem straty były już zbyt duże, więc ostatecznie Barnum zrezygnował z biznesu, który przyniósł mu taką sławę i tak wielką fortunę, czyniąc go drugim najbogatszym człowiekiem w ówczesnej Ameryce. W czasie swojej świetności Muzeum było czynne 15 godzin dziennie przyjmując każdego dnia aż 15 tysięcy gości. W latach 1841-1865, przy cenie 25 centów za wejście, Barnum obsłużył 38 milionów zwiedzających, co biorąc pod uwagę fakt, że w tamtym czasie ludność Stanów Zjednoczonych wynosiła niecałe 32 miliony, musi być potraktowane z uznaniem.
Kiedy Muzeum ostatecznie przestało istnieć, Barnum wszedł w nowy okres w życiu, z jednej strony rozpoczynając karierę polityczną, a z drugiej uruchomiając swój wielki cyrk. W roku 1871 wraz z niejakim Williamem Cameronem Coupem zainicjował absolutnie fantastyczny projekt pod nazwą „P. T. Barnum's Grand Traveling Museum, Menagerie, Caravan & Hippodrome”, który, operując na trzech arenach, stanowił jednocześnie i wędrowny cyrk i zwierzęcą menażerię, z zakupionym w londyńskim zoo słoniem Jumbo na czele, i oczywiście muzeum wszechobecnych „freaków”, tworząc tym samym największy tego typu show w historii. Cyrk Barnuma na przestrzeni lat funkcjonował pod wieloma nazwami, takimi jak „P.T. Barnum's Travelling World's Fair, Great Roman Hippodrome”, czy „The Greatest Show on Earth”, czy już pod koniec, po połączeniu z Jamesem Baileyem i Jamie L. Hutchinsonem, „P.T. Barnum’s Greatest Show on Earth And The Great London Circus, Sanger's Royal British Menagerie and The Grand International Allied Shows United”, która to nazwa została ostatecznie uproszczona do prostego "Barnum & Bailey's".
Barnum wydał też kilka książek, w tym słynną biografię zatytułowaną „Życie P.T. Barnuma”. Warto na chwilę zatrzymać się nad tą akurat książką, bo na jej przykładzie widać doskonale, dlaczego do dziś mówi się o Barnumie nie tylko jako pionierze nowoczesnej rozrywki, ale również o pierwszym przedsiębiorcy, który do końca zrozumiał potęgę reklamy, na temat której zresztą swego czasu wypowiedział słynne słowa: „Kiedy nie ma promocji, otrzymujemy coś najstraszniejszego, czyli… nic”. Otóż widząc, jak wielką popularnością cieszy się jego autobiografia, postanowił w pewnej chwili Barnum zrezygnować ze swoich honorariów autorskich, tak by ktokolwiek sobie zażyczy mógł ją publikować w najtańszych wydaniach. Tym sposobem, pod koniec wieku doszło do tego, że cały nakład autobiografii Barnuma był tak potężny, że liczbą sprzedanych egzemplarzy na amerykańskim rynku przewyższał go już tylko Nowy Testament.
Dziś Burnum pamiętany jest w najróżniejszy sposób, a więc trochę jako największy oszust wszechczasów, trochę, jako wybitny przedsiębiorca i showman, trochę, jako człowiek, który po prostu chciał dać ludziom zabawę, a niekiedy też jako szczery filantrop. Niektórzy wspominają go również, jako niezwykle wrażliwego polityka, którym był przez wiele lat. I pewnie na sam koniec tych refleksji warto go przypomnieć właśnie jako polityka, czy to za słowa zapisane podczas debaty na temat niewolnictwa, kiedy to powiedział, że „dusza człowieka, stworzona przez Boga, za którą Chrystus oddał życie, nie jest czymś, co można zlekceważyć. Może ona zamieszkiwać ciało Chińczyka, Turka, Araba, czy Hotentota – wciąż jednak pozostaje nieśmiertelnym duchem”, czy może jeszcze bardziej za to choćby, że to głównie dzięki jego zaangażowaniu i jego pieniądzom w roku 1879 uchwalono w stanie Connecticut prawo mówiące, że „żaden środek chemiczny, lek, czy instrument medyczny nie może być użyty przeciwko ludzkiemu poczęciu” – prawo, które, zechciejmy zauważyć, przetrwało niemal cały wiek i zostało zmienione dopiero w Nowym Wspaniałym Świecie w roku 1965.
Pamiętajmy więc o P.T Barnumie, cyrkowcu, magiku i wielkim przedsiębiorcy, który wbrew temu, co się o nim mówi na salonach, nigdy nikogo tak naprawdę nie oszukał, a jeśli został jednym z najbogatszych ludzi w historii Ameryki i świata, to tylko dlatego, że dał owemu światu towar, który miał autentyczną wartość, potwierdzoną przez portfele zwykłych ludzi.

Może kiedyś uda się wydać te historie w osobnej książce. Bardzo bym sobie tego życzył. Dziś natomiast zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia wszystkie moje książki, w tym ta o markach, dolarach, bananach i biustonoszu marki Triumph, a więc też o miłości. Bardzo polecam.

2 komentarze:

  1. No, no... Barnum był w gronie najbogatszych ludzi?! Można przewrotnie powiedzieć: - Ale cyrk!

    A Ty się tak nie rozpisuj na kilometry, bo kto to przeczyta?

    OdpowiedzUsuń
  2. @jazgdyni
    A Ty się ode mnie odpieprz, dobrze? Nikt Ci tu przyłazić nie każe. A już tym bardziej czytać.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...