wtorek, 21 kwietnia 2015

Krew Jezusa nigdy mnie nie zawiodła, czyli to nie jest książka o rock and rollu

Kiedy pisałem – dziś myślę, że pod pewnymi względami, najważniejszą ze wszystkich – swoją książkę o muzyce, mój pierwszy plan był taki, by ją zatytułować „Philthy Animal vs. Kylie Minogue, czyli podwójny nokaut”. Niestety, niemal natychmiast zainterweniował Gabriel, a więc, jak by nie było, wydawca, i powiedział, że taki tytuł nie wchodzi w grę, bo nikt go nie zrozumie. A ja uznałem, że on ma jak zwykle rację, pomyślałem nad czymś alternatywnym, no i w końcu uznałem, że zostawię ów „podwójny nokaut”, natomiast zamiast tych dwojga dam po prostu rock and rolla i jakoś to będzie. No i ostatecznie książka została skończona i wydana pod tytułem „Rock and roll, czyli podwójny nokaut”.
Jak już wspomniałem we wczorajszej notce, na minionych targach w Warszawie sprzedaliśmy owej książki wyjątkowo dużo, a ja nie mogłem nie zauważyć, że to wcale nie dzięki owemu fantastycznemu tytułowi, ale wręcz wbrew niemu. Nie mogłem bowiem nie stwierdzić z pewnym smutkiem, że gdybyśmy się jednak trzymali oryginalnego tytułu, wynik byłby pewnie znacznie lepszy. Bo, nie oszukujmy się, rock and roll, jako znak i symbol, znaczy znacznie mniej, niż te dwa nazwiska. I co do tego nie ma kwestii. No a przede wszystkim, moja książka, tak beztrosko zatytułowana, „Rock and roll, czyli podwójny nokaut” w żadnym wypadku nie jest książką o rock and rollu.
Mogło też jednak być tak, że ten wynik to dzięki dobremu słowu księdza Tomasza, który jeszcze w zeszłym roku wyznał mi, że korzysta z „Podwójnego nokautu” podczas rekolekcji, a który w sobotę pojawił się niemal jako pierwszy i nam swoją obecnością ładnie pobłogosławił. Tak czy inaczej, kiedy ksiądz już poszedł, do stoiska podchodzili obcy ludzie, brali tę książkę do ręki, patrzyli na tytuł i często mówili „Nie słucham rock and rolla”, a ja im na to niezmiennie tłumaczyłem, że to nie jest książka o rock and rollu, ani tak naprawdę do końca o muzyce, ale o życiu i śmierci, tyle że kiedy ją pisałem… i tak dalej i w tym kierunku. Pokazywałem im fragmenty, wyjaśniałem swoje intencje, no i, jak mówię, sytuacja się rozjaśniała, a Bartek musiał dokładać kolejne egzemplarze. W końcu, kiedy te się skończyły, przyjechał Michał z Foto Magu i uzupełnił nam ofertę tym co miał u siebie w księgarni.
Dziś jest tak, że mam już gotową praktycznie kolejną część rozważań na temat muzyki i rzecz teraz tylko w tym, żeby się udało przekazać tę oto wiadomość, że aby dać się uwieść tematowi, naprawdę nie trzeba zbierać płyt i jeździć na festiwale. Wystarczy mieć uszy i serce otwarte. Jeśli to się uda, jestem pewien, że uda się też przekonać Gabriela, by pójść o krok dalej. Dziś zachęcam do kupowania mojej książki o muzyce, której nie sposób nie słyszeć http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut, i proponuje jeden szczególny tekst właśnie stamtąd:

Kiedy byłem jeszcze dzieckiem – ale przecież i teraz, kiedy sam mam już dzieci – wciąż pojawiała się pokusa zabawy, polegającej na typowaniu najlepszej piosenki, najlepszej płyty, czy też najlepszego zespołu, jak to dziś lubią mówić młodzi i starzy, „ever”. Pamiętam, że wówczas, nawet nie przez to, że jakoś szczególnie lubiłem słuchać Pink Floyd, ale z czystego, nieopanowanego zachwytu, ile razy ktoś mnie pytał, jaki „numer” uważam za swój ulubiony, niezmiennie odpowiadałem, że „Atom Heart Mother”. Ani „Fat Man” Jethro Tull, ani „I Want You” Dylana, ani nawet „Babe, I’m Gonna Leave You” Led Zeppelin, “Elegy” Colosseum, ani “Take A Pebble” ELP, ani “Cadence and Cascade” King Crimson, ale właśnie „Atom Heart Mother”.
Dziś oczywiście, ten utwór, bo trudno powiedzieć, że piosenka, nie robi na mnie już tak wielkiego wrażenia, choć oczywiście marnego słowa na niego nie dam powiedzieć. No ale wciąż, tak jak wtedy, pojawia się ten sam dylemat, tyle że formułowany w ów szczególny sposób: „Tatusiu, jaka jest najlepsza piosenka na świecie?” I powiem uczciwie, że dziś mi jest bez porównania trudniej wytypować tę jedną, jedyną piosenkę, jest po prostu najlepsza. Myślę, że powodem tego nie jest to, że ich jest znacznie więcej – w końcu od lat 70, tak wiele się nie zdarzyło – ale zwykły sentyment. Człowiek robi się coraz starszy, wspomnienia stają się coraz intensywniejsze, a przy okazji też o wiele bardziej związane są z wciąż zmieniającymi się nastrojami, no i wtedy o wiele łatwiej jest jednego dnia powiedzieć, że nigdy nie wydarzyło się nic wspanialszego, niż „Riders on the Storm”, by już następnego uznać, że to jednak będzie wciąż dylanowskie „I Want You”, lub któraś z piosenek The Smiths, czy choćby i „Without You I’m Nothing” Placebo, albo zwyczajnie – „Sittin’ on the Dock of the Bay” Otisa. No i w tej sytuacji, moje biedne dziecko musi pozostać w tym swoim pragnieniu uporządkowania świata kompletnie samotne.
Myślę jednak, że jest coś, co, z pewnym oczywiście ryzykiem, można określić jako piosenkę – tym razem, w odróżnieniu od niegdysiejszego „Atom Heart Mother”, jako piosenkę właśnie, a nie utwór – pod każdym względem najwspanialszą, największą, najgłębszą, najradośniejszą, najsmutniejszą, łączącą w sobie wszystko to, co sprawia, że od czegoś nie jesteśmy w stanie już do końca naszego świata uciec. Mam tu na myśli ponad 70 minutową kompozycję Gavina Bryarsa zatytułowaną „Jesus Blood Never Failed Me Yet”.
Króciutko opowiem, co to jest takiego. Otóż sama kompozycja, jak wspomniałem, trwa ponad 70 minut, jednak wszystko opiera się na bardzo krótkiej frazie, wyśpiewanej przez anonimowego menela, znalezionej i nagranej przez Bryersa, i stanowiącej podstawę tego dzieła, o następującej treści: „Jesus blood never failed me yet. This one thing I know that He loves me so”. I tak w kółko, przez ponad 70 minut, albo a capella, albo z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego, ewentualnie całej orkiestry. Nagrany śpiew jednego „dziada”, i do tego śpiewu stworzona cała potężna kompozycja. Powtarzam – jedna prosta fraza melodyczna na okrągło, przez ponad 70 minut.
Oczywiście dla każdego, kto wie, na czym polega urok tradycyjnych indyjskich mantr, czy – bardziej już lokalnie wyśpiewywanych po polskich wsiach „Godzinek” – jest też oczywiste, w jaki sposób można spędzić znacznie ponad godzinę w czystym zachwycie, który przelatuje jak krótka chwila, my jednak mówimy o piosence, a więc o tym, co dał nam ten – zresztą zmarły chyba jeszcze nawet zanim zdołał to co stworzył usłyszeć – pijaczek. Otóż ja nie wiem, czy on ów tekst i melodię wymyślił sam – podejrzewam, że jest to bardzo prawdopodobne – ale już zupełnie niezależnie od tego, co pozwolił stworzyć geniusz samego Bryarsa, czy choćby i nawet Toma Waitsa, który przejmuje od naszego dziada ostatnią partię tego utworu, to jest fantastyczna piosenka. To jest coś tak pięknego, że ja, choć niekiedy z prawdziwym bólem serca, muszę powiedzieć, że zwyczajnie wznosi się ponad wszystko, co się zdarzyło zarówno wcześniej, jak i później. I że wszystkie tak ukochane przez mnie piosenki zwyczajnie nie stanowią dla tego czegoś jakiejkolwiek konkurencji.
O co chodzi? Jak już wcześniej napisałem, było przez te wszystkie lata dziesiątki piosenek, które nam towarzyszyć będą już do końca. Piosenek naprawdę pięknych, cudownych, najlepszych. Jest jednak coś takiego w tej jednej frazie „Krew Jezusa jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. To jest to, co wiem. Że On mnie bardzo kocha”, i jej melodia, jej słowa, sposób, w jaki została zaśpiewana, ten biedniusieński głos, co sprawia, że tak chętnie się tego słucha w nieskończoność. Jestem pewien, że nawet Bob Dylan ze swoim „I Want You” nie dałby rady. Nawet Doorsi ze swoim jeźdźcami po trzecim, niech będzie, że czwartym, piątym razie, musieliby przestać. Co ja mówię Doorsi? Nawet Aretha Franklin, kiedy skończyłaby śpiewać „Say a Little Prayer” po raz dziesiąty, też by w końcu musiała przerwać, i zaczęła słuchać tego samotnego człowieka.
Gavin Bryars w pewnym momencie swojego życia usłyszał tego biedaka i zrozumiał, co mu się zdarzyło odnaleźć. Reszta, to już wyłącznie kwestia jego wrażliwości. Nie mam nawet pewności, czy umiejętności kompozytorskie mogły tu mieć jakiekolwiek znaczenie. W końcu, nie sądzę, by technicznie, stanowiło to jakieś bardzo ciężkie zadanie. On po prostu do tej piosenki dopisał odpowiednią instrumentację. No a wszystko zamknął już Tom Waits. Jeszcze jeden geniusz.
Jeśli udało mi się kogoś tutaj zachęcić, muszę od razu go zmartwić. Ta płyta, o ile mi wiadomo, jest już nie do kupienia. Na youtubie można znaleźć kilka krótszych wersji, również w formie tak zwanych „coverów”. No ale, przynajmniej wciąż jest szansa, zorientować się, co miałem na myśli, mówiąc, że mamy do czynienia z najpiękniejszą piosenką w historii, jak najbardziej, muzyki popularnej. W końcu, w ostatecznym rachunku, i tak wszystko sprowadza się do tej melodii i tego tekstu.
Czasem sobie myślę, że kiedy Jezus przyjdzie do nas po raz drugi i otworzy wszystkie groby, jest duża szansa, że spotkamy nie tylko naszych najbliższych, ale również i Billie Holiday, i Johnnego Casha, i Johna Coltrane’a, ale też i jego – tego szczególnego człowieka bez nazwiska.
No a teraz już tylko słuchajmy. W międzyczasie bowiem pojawiła się wersja pełna.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...