Jak wiedzą
bardziej uważni czytelnicy tego bloga, no i osoby, których to co ja mam na co
dzień do powiedzenia, owszem, może i interesuje, ale przez brak czasu ograniczają
się one wyłącznie do obserwowania moich komentarzy na Twitterze i Facebooku,
jestem w posiadaniu czworga wnucząt, z czego troje to dziewczynki między drugim
a piątym rokiem życia, a jeden to dzieciątko chłopczyk. Mam wrażenie że już tu
o tym pisałem, ale ponieważ jest taka możliwość, że moje słowa nie do
wszystkich dotarły, pragnę opowiedzieć pewną historię związaną z faktem, że
jestem nauczycielem języka angielskiego i w sposób zupełnie naturalny przyszedł
pewnego dnia moment kiedy wypadało mi spróbować nauczyć języka moje własne
dzieci. Otóż, nie wgłębiając się w szczegóły, muszę przyznać, że ów plan
kompletnie nie wypalił i po zaledwie paru lekcjach okazało się, że jeśli ja się
będę upierał, to owa nauka skończy się tak, że albo one mnie znienawidzą, albo
znienawidzę je ja, i to wcale nie dlatego, że one były zbyt głupie na coś
takiego jak język obcy, ale przez to, że ja do nich nie miałem choćby cienia
cierpliwości i każda z tych pewnie trzech, czy czterech lekcji jakie odbyliśmy
kończyła się płaczem.
Dziś moje
dzieci są już duże i kompletnie samodzielne, a ja zamiast zajmować się nimi,
zajmuję się wspomnianymi wcześniej wnuczętami. A tu, jak wszystko na to wskazuje,
nie dość że wszystko wygląda kompletnie inaczej, to jeszcze do tego stopnia
inaczej, że ja czegoś podobnego nie wyobrażałem sobie nigdy wcześniej. Też tu
chyba opowiadałem historię o tym, jak to moja wnuczka kazała mi przez pół
godziny krążyć po pokoju z przeznaczonym dla niej soczkiem i przez owe pół godziny
żadne miejsce jej nie pasowało, by ów sok spożytkować, a ja z najwyższą
cierpliwością pytałem: „Czyli tu, tak?”, by słyszeć jak ona najpierw odpowiada:
„Tu”, by już chwilę później zmieniać zdanie i kazać mi się przemieszczać z tą
szklanką, jak kompletnemu idiocie. A ja, oczywiście, jak ów idiota, nie dość że
nie dostałem ciężkiej cholery i nie powiedziałem jej żeby mi dała święty spokój,
to jeszcze kręciłem się w kółko po pokoju z tą nieszczęsną szklanką i nawet mi
oko nie drgnęło.
Ona wówczas
miała, jak sądzę, jakieś dwa i pół roku, dziś natomiast jest już o dwa lata
starsza i tak się stało, że zostałem z nią niedawno na dwie godziny zupełnie
sam, a ona zażyczyła sobie, bym ją zabawiał. Ponieważ większość propozycji była
nie na moje stare kości, uznałem że zaproponuję jej kolorowanki, co spotkało
się wręcz z entuzjazmem. Dalej było tak:
- To co drukujemy?
- Motylki.
- Bardzo proszę. Ten może być?
- Nie. Jedź dalej.
- Te tutaj?
- Nie.
- Żaden?
- Jedź dziadzio niżej.
- Te tutaj są ładne.
- Nie. Wróć do góry. Tam był piękny.
- Bardzo proszę.
- Nie. Poszukaj koron.
- Okay. Szukamy koron. Popatrz jakie ładne.
- Nie. Jedź na dół...
I w ten sposób
przez bite dwie godziny: sukienki, korony, motylki, aniołki, koniki ze
skrzydłami, kwiatki, serduszka, gwiazdki – a ja przez cały ten czas nie dość że
grzecznie siedziałem przed tym durnym laptopem i wpisywałem kolejne hasła,
podczas gdy w telewizji akurat leciał mecz Chelsea – Manchester City, i znów,
nawet mi nie drgnęła powieka, a wszystko do czasu jak wróciła mama mojej
ukochanej wnuczki i powiedziała jej żeby się przestała wygłupiać i dała
dziadziowi spokój. No i dała.
Nie będę tu się
dziś popisywał i opowiadał, jak to owa sytuacja mnie zaskoczyła, bo ja od
początku wiedziałem, że tak to właśnie będzie, a to z tego prostego powodu, że
po tych wszystkich latach doskonale wiem, co to znaczy mieć wnuki. Rozumiem że
większość czytelników tego tekstu jeszcze nie doznało owego szczęścia bycia
dziadkiem, czy babcią i pełnego zrozumienia, że oto właśnie w oczach dziecka odbija się sam Pan Bóg, a zatem to dla nich przede wszystkim jest ów dzisiejszy
tekst, by wiedzieli, że to co najlepsze w ich życiu – jeśli będą mieli to szczęście
– jest jeszcze przed nimi.
Zanim
zasiadłem do tego tekstu, przeczytałem na Facebooku wpis Lecha Wałęsy, który,
przyznaję, po raz pierwszy, gdy chodzi o niego akurat, mnie autentycznie
poraził. Otóż, mówiąc krótko, Lech Wałęsa, przy okazji swoich kolejnych urodzin
i chyba po raz pierwszy w życiu, poważył się na taką oto refleksję, że on się
boi umierać, bo nie wie, czy nie trafi do piekła. Szczerze powiem, że tak jak,
gdy chodzi o niego, nie mam na co dzień absolutnie żadnych dobrych myśli, tym
razem wręcz zdrętwiałem. I już chwilę później przyszła mi do głowy myśl, że
problem Lecha Wałęsy polega na tym, że on prawdopodobnie nie miał choćby jednej
okazji, by spojrzeć w oczy któregoś ze swoich wnucząt, bo to był właśnie ten
moment, by dojrzeć w owych oczach obraz samego Boga. Może wtedy byłoby mu dziś
znacznie łatwiej. Zwłaszcza że w momencie gdy to zobaczył, zrozumiałby również,
że nie ma się czego bać. No i dziś byłoby mu również znacznie lżej.
I w ten sposób
dzisiejszy tekst stał się tekstem typowo politycznym.
Piękne. Wszystko ma swój porządek i szkoda wnuczkow Wałęsy, ze nie mogly mieć Dziadka, bo Dziadek ciągle o coś a przede wszystkim o siebie walczyl
OdpowiedzUsuń