Jak pewnie część z nas już wie, dziennikarz
Robert Mazurek zaliczył 50 rok życia i z tej okazji, zamiast zrobić sobie
porządną imprezę w towarzystwie rodziny i przyjaciół i się tym samym odpowiednio
zabawić, postanowił urządzić wielkie przyjęcie dla znajomych celebrytów i
polityków, no i tym sposobem ostatecznie skompromitował się na czysto. A ja,
doceniając oczywiście fakt że, z jednej strony, Mazurek uznał za konieczne
spędzić ów wyjątkowy dzień w fascynującym jak jasna cholera towarzystwie posłów
Neumanna, Budki, Suskiego i Cymańskiego, a z drugiej, że zaproszenie na tę dziwną
imprezę przyjął również wicepremier Gliński i że wszyscy się tam świetnie
bawili, znacznie bardziej jestem poruszony faktem, że, jak rozumiem, to sam
solenizant w całości sfinansował ową uroczystość. Jak czytam, na miejscu
stawiło się około 100 osób z różnych zakątków polskiego establishmentu i nie
bardzo sobie wyobrażam że Robert Mazurek kazał im się zrzucać do puszki, ani
tym bardziej, że śladem nowego świeckiego obyczaju, zorganizował na ten cel zbiórkę
w Internecie, ale jeszcze bardziej, że on tych tam wszystkich ludzi ściągnął,
uprzedzając ich wcześniej, że każdy musi przynieść własną flaszkę plus słoik
ogórków.
Urodzinowa
impreza Mazurka wywołała na Twitterze i w paru innych miejscach dość żywą
reakcję, a między innymi – co stwierdzam z satysfakcją – część komentatorów
przypomniała mój tekst sprzed paru lat, w którym zacytowałem fragment listu,
jaki otrzymałem swego czasu od śp. Zyty Gilowskiej. W liście tym Pani Profesor opowiedziała
mi o tym, jak to brat Roberta Mazurka, został najpierw zatrudniony w rządzie Kazimierza
Marcinkiewicza jako rzecznik prasowy w Ministerstwie Finansów, a gdy stamtąd
wyleciał, przez Bronisława Wildsteina w TVP, skąd po zmianie władz, został
wywalony z półmilionową odprawą, i najpierw pomyślałem sobie, że przypomnę tę
tekst tutaj, ale już po chwili zdecydowałem cofnąć się o kilka lat wcześniej,
do roku 2012, i powtórzyć coś równie ciekawego. Bardzo więc proszę.
Przypuszczam,
że to co teraz powiem spowoduje zarzut, że wpadam w najbardziej prymitywną
kokieterię, jednak fakt jest faktem, że dopiero późnym wieczorem dowiedziałem
się, że tekst Roberta Mazurka, w którym on deklaruje, że już nigdy nie pójdzie
na Krakowskie Przedmieście by płakać nad rozszarpanymi ciałami Lecha i Marii
Kaczyńskich, zrobił na kimkolwiek większe wrażenie. Przyznaję, że był taki
moment w ciągu dnia, kiedy gdzieś przeczytałem o tym co Mazurek napisał w
„Rzeczpospolitej”, jednak daję uczciwie słowo honoru, że informacja ta niemal w
jednej chwili pozostała w mojej świadomości zepchnięta na dalszy plan przez
cały szereg innych, jak choćby ta, że podobno każdy człowiek swoim organizmie
śladowe ilości złota, czy że… ja wiem? Już zapomniałem.
Dlaczego
publiczna deklaracja Mazurka, że ponieważ, z jednej strony, służby Platformy
Obywatelskiej sprzątnęły z chodnika kwiaty, które jego żona zostawiła tam dla
Marii Kaczyńskiej, a z drugiej, że wśród tych kwiatów – zanim jeszcze doszło do
owego aktu wandalizmu – łaziło pełno jakichś pisowskich wariatów i oni
Mazurkowi działali na nerwy, on ma już tego całego Smoleńska dość, nie zrobiła
na mnie wrażenia? Przede wszystkim dlatego, że on rzeczy na tym poziomie obłędu
powtarza tydzień w tydzień w przeróżnych tak zwanych prawicowych mediach od lat
i trudno by mi nawet było powiedzieć, że ów najświeższy występ był tu jakoś
szczególnie bulwersujący. To był powód pierwszy. Jednak znaczenie też, jak dziś
widzę, miało to, że ja nie przeczytałem tego tekstu, lecz tylko dowiedziałem
się o tym że on jest. A skoro nie przeczytałem, to nie wiedziałem, że Mazurek
napisał go w kompletnie innym stylu, niż robi to tradycyjnie. A rzecz w tym, że
on go napisał w tonie śmiertelnie poważnym, wręcz refleksyjnym. A to już jednak
stanowi pewien news.
Jak wszyscy
chyba, którzy tu jesteśmy wiemy, Robert Mazurek w naszej prawicowej
publicystyce, to ktoś taki jak Jerzy Urban dla bolszewii. O co chodzi? Otóż,
przy pełnym zachowaniu proporcji – choćby i w tym znaczeniu, że Urban jest od
Mazurka nieskończenie bardziej sprawny intelektualnie i dziennikarsko – zarówno
jeden i drugi to są tak zwani „szydercy”. Oni są tymi szydercami jak gdyby już
zawodowo, wręcz mentalnie, i trudno sobie wyobrazić, żeby któryś z nich
kiedykolwiek powiedział coś w taki sposób, by można to było ocenić jako
refleksję smutną, wesołą, lub zwyczajnie – refleksyjną. Jak idzie o Urbana, to
ja chyba pamiętam jeden jego tekst, w którym on nie rechotał, jeszcze z
początku lat 70-tych, kiedy wziął na warsztat kilka przypadków nieszczęść
wynikających z ludzkiej głupoty, a polegających na przykład na tym, że gdzieś w
jakiejś fabryce chemicznej grupa kolegów innemu koledze – wyłącznie dla żartu –
wlała do butelki z oranżadą jakiś kwas i on od tego umarł w cierpieniach.
Zresztą, nawet i tu dziś nie mam pewności. Może tam nastrój był inny, natomiast
to tylko mi się zrobiło tak smutno, że wyobraziłem sobie, że Urban też jest
smutny?
Co do Mazurka,
wydaje mi się, że on nie-żartować nigdy nie potrafił. Więcej. O ile mnie pamięć
nie myli, on nawet nie potrafił tak się zachować, by pisząc, się tak dziarsko
nie kolebać. I oto nagle, czytam wczoraj wreszcie ten tekst o skurwysynach i
wariatach z Krakowskiego Przedmieścia, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że
Mazurek jest tak poważny, że jeszcze chwila a zacznie płakać. W dodatku, tam
jest jeszcze coś. On niemal połowę miejsca jakie mu redakcja „Rzepy”
udostępniła na ów coming-out, przeznacza na zaklinanie się, jakim to on jest
tak naprawdę patriotą i obrońcą smoleńskiej pamięci, tyle że tych wariatów się
już tak namnożyło, że on nie mógłby tego swojego patriotyzmu w miejscu tak
fatalnie zainfekowanym przez ludzką głupotę kultywować. I to wszystko też pisze
z najgłębszą powagą. A ja się zastanawiam, dlaczego? Dlaczego pisze i dlaczego
tak poważnie?
Przede
wszystkim, dlaczego pisze? Nie ulega bowiem wątpliwości, że składając tę
deklarację, Mazurek się skompromitował do samego końca i w dodatku praktycznie
wykluczył z towarzystwa, które mu dawało sławę i pozycję. Ja oczywiście tu nie
mówię, że teraz Lisicki przepędzi go z „Uważam Rze”, a zamiast jego felietonów
w „Rzeczpospolitej” zaczną się ukazywać felietony Łukasza Warzechy. Wcale nie.
Jestem pewien, że jego koledzy za ten tekst na niego się wcale nie obrażą. W
końcu, cóż on tam napisał takiego, by ich to miało oburzać? Że ludzie to
hołota? Nie przesadzajmy. Kiedy mówię, że Mazurek straci pozycję, mam na myśli
pozycję wśród tej reszty prawicowej opinii publicznej autora „naszego”. Już z
reakcji jakie można było zaobserwować wczoraj na blogach, widać, że w wśród
patriotycznie ukierunkowanych mas, nastąpił głęboki szok. Ja sobie nie
wyobrażam, by on, oświadczając, że te tłumy patriotów pod Pałacem Prezydenckim
go brzydzą, nie wiedział, co się za chwilę wydarzy. Świadczy o tym choćby ta
seria histerycznych wręcz zastrzeżeń, że on i jego rodzina naprawdę szanowali
Marię Kaczyńską. A zatem, mogę przypuszczać, że on ten tekst pisał nie dlatego,
że tak chciał, ale dlatego że tak musiał. I wcale tu nie sugeruję, że ktoś mu
go napisać kazał – choć oczywiście nic nie jest wykluczone – ale że z jakiegoś
powodu nie mógł się powstrzymać. Że on go zrobił na takiej zasadzie, jak
człowiek niekiedy musi pojść do ubikacji, bo inaczej się posra. I mi właśnie o
to chodzi. Że ja podejrzewam, że Mazurek się zwyczajnie posrał.
Ja oczywiście
wiem, że wiele osób zainteresowanych tym co się stało, bardzo dziś chętnie
powtarza, że nie ma o czym gadać, bo każdy wie, że Mazurek to była zawsze
kanalia, szpieg i zdrajca. Że to od początku był człowiek Platformy, kumpel
Arabskiego i Cichockiego i on od początku miał ten cały Smoleńsk w nosie. Takie
podejście rozumiem, bo ono wszystko załatwia od początku do końca, a wiadomo,
że czasu na głupstwa jest coraz mniej. Jednak to jest nie do końca prawda.
Jestem przekonany, że Mazurek jednak ten tekst napisał w pewny szczególnym
sensie wbrew sobie. Jasne że jeśli przypomnieć sobie, co on pisał przez całe
lata na temat choćby Przemysława Gosiewskiego, czy Anny Fotygi, czy nawet
Jarosława Kaczyńskiego, a wcześniej Lecha, zobaczymy że dla niego bicie w
słabych, a więc w naszym przypadku w tych, którzy już leżą skopani przez
reżimową propagandę, było sposobem na życie. Jego zadanie ograniczało się do
tego, by – i tu znów pojawia się Urban – by tych, którzy znaleźli się na
celowniku służb schlastać biczem satyry. A więc by ten pop uczynić częścią
przemysłu rozrywkowego. Więc ja bym zrozumiał, gdyby on w miniony wtorek
poszedł na Krakowskie Przedmieście, a następnie opisał ten tłum tak jak on to
zawsze robi – wyciągając z niego paru wariatów i w jakiś dowcipny sposób
poprowadził parabolę między nimi, a na przykład kotem Jarosława Kaczyńskiego.
Tymczasem Mazurek zachował się inaczej. Wygląda na to, że on tam poszedł,
zobaczył tych „wariatów” i doznał olśnienia. W jednym ułamku sekundy zdał sobie
sprawę z tego, że coś się dzieje. I zadrżał.
Proszę mi tu
pozwolić na chwilę refleksji odnośnie wspomnianych „wariatów”. Otóż ja dość
aktywnie uczestniczę w politycznym życiu polskiej prawicy od początku lat
90-tych, a więc choćby od dnia kiedy to zapisałem się do Porozumienia Centrum,
i od samego początku mam okazję trafiać na ludzi najróżniejszych. Od pierwszego
mojego dnia w tej polityce – a przecież i tak naprawdę wszystko się zaczęło jakieś
dziesięć lat wcześniej – spotykałem ludzi niemal każdego rodzaju, zarówno
zwykłych nie rzucających się w oczy obywateli, wybitnie inteligentnych i
dowcipnych działaczy, ale też takich, o których z czystym sumieniem można
powiedziec, że są troszkę bardziej szaleni, niż każdy z nas. I mam wrażenie, że
po tych wszystkich latach – w końcu czasy są naprawdę okrutne – procent tych
ostatnich mocno wzrósł. Pisałem o nich tu na blogu niejednokrotnie. I
zastanówmy się teraz, jak to jest? Czyżby Robert Mazurek nie znał tych ludzi
wcześniej? Przecież to jest niemożliwe. Ja wiem, że ten szalik, z którym on się
wiecznie obnosi, mógł go tak przydusić, że on stracił podstawową perspektywę,
jednak nie wierzę, żeby to zaślepienie posunęło się aż tak głęboko, że on w pewnym
momencie doszedł do przekonania, że świat to on i jego koledzy z redakcji.
A zatem, jeśli
on nagle zobaczył tych, jak sam ich nazywa, „wariatów”, i postanowił napisać na
ich temat tak pełną smutku refleksję, musiało się coś stać. Jak mówię, powodów
może być kilka. Zupełnie prostych, jak ten, że to nie on, ale żona Mazurka ich
zobaczyła, i kazała mu ten tekst napisać, ale też choćby tak absurdalnych, że
ktoś do niego się zgłosił i powiedział mu: „Dobra, panie Mazurek, koniec tego
dobrego. Przechodzicie do ‘Newsweeka’”. Mogło być też choćby i tak, że Robert
Mazurek – znów ten szalik – ma tak mocno rozwinięte ego, że dla niego sytuacja,
kiedy jego nie zapraszają do komentowania w TVN24 była już do tego stopnia nie
do zniesienia, że postanowił nagle – może i trochę po pijanemu – zadeklarować
swego rodzaju lojalność. Niedawno napisałem tekst w pewnej części poświęcony
osobie jednego takiego Zbigniewa Lewickiego, i nagle mój kolega Kozik znalazł w
sieci jakiś fragment Dziennika Telewizyjnego sprzed lat, gdzie to ów Lewicki –
dziś jak najbardziej „nasz” człowiek – składa publiczną deklarację lojalności
wobec generałów. A więc możliwe, że w przypadku Mazurka doszło do czegoś
podobnego. Może ten jego tekst to swoista deklaracja lojalności? Może jemu zaproponowano
jakąś naprawdę świetną pracę za naprawdę duże pieniądze, a on miał już tylko w
to wrzucić parę słów oświadczenia. Jednak w to też nie wierzę. W końcu, czemu
do niego? No i przede wszystkim, w jaki sposób Mazurek, stercząc dalej tam
gdzie sterczy dziś i pisząc to co pisze, komukolwiek przeszkadzał? Rozumiem że
on może mieć marną sytuacje finansową, jakieś nie daj Boże, kredyty, no ale
czemu ktokolwiek miałby się nad nim nagle litować? Tego zwyczajnie nie widzę.
A jednak on
sobie ten grób wykopał i dobrze by było wiedzieć, czemu? Otóż mnie się wydaje,
że u niego to było jednak szczere i do końca uczciwe. Mazurek faktycznie jest
tak głupi, że on nie wiedział, że ludzie są ludźmi. I że na pewnym poziomie
wzruszenia, wielu z nich po prostu nie wytrzymuje i ogarnia ich swego rodzaju
szaleństwo. I że jest pewien rodzaj wzruszeń – Katastrofa Smoleńska jest tu
idealnym przykładem – kiedy to człowiek, który sobie z tym napięciem nie radzi,
może faktycznie zacząć się zachowywać w sposób bardzo, ale to bardzo niekonwencjonalny.
Oczywiście, nie jest też tak, że on tych ludzi wcześniej w ogóle nie widział.
Przecież ich niemal codziennie pokazują wszystkie telewizje, a jak ktoś nie
chce oglądać telewizji, to widział paru z nich choćby w filmie „Krzyż”. Tyle że
dotychczas on się z nich tylko śmiał. Tak jak śmiał się, zanim jeszcze owo biedne
chore ciało Przemysława Gosiewskiego zostało rozdarte na strzępy przez złych
ludzi. I nagle stało się coś co sprawiło, że Mazurek zobaczył, że oni wcale nie
są śmieszni. Ani trochę śmieszni, lecz straszni, wręcz upiorni. Co on dokładnie
zobaczył, tego nie wiem. Z mojego punktu widzenia wszystko jest jak było.
Jednak sądzę, że on coś musiał zobaczyć. I się zwyczajnie wystraszył. I
zawołał: „Zabierzcie mnie stąd. Ja z nimi nie chce mieć nic wspólnego!”
Czytałem kiedyś
rozmowę z pewnym słynnym masowym mordercą nazwiskiem Speck. Speck zamordował
siedem uczennic szkoły pielęgniarskiej gdzieś w Dallas i za to dostał wyrok
1200 lat więzienia. Z tego co pisze o nim dziennikarz, Speck był – dziś już
szczęśliwie nie żyje – człowiekiem doskonale przerażającym. Ktoś kto nie bał
się nikogo i niczego. W pewnym momencie opowiada Speck, że on wciąż otrzymuje w
tej swojej celi listy od kobiet, które się w nim kochają. Kobiety piszą, że
chcą go poznać, chcą za niego wyjść za mąż. Przysyłają swoje zdjęcia i adresy.
Speck jednak wszystko oddaje swoim kolegom z więzienia i wyjaśnia to tak: „One
są często naprawdę ładne, ale z nimi musi być coś nie tak. Ja nie chcę mieć z
nimi nic wspólnego”.
Otóż ja myślę,
że w przypadku Mazurka mamy reakcje podobną. On się nad tymi ludźmi – ale
przecież nie tylko nad tymi – znęcał, szydził z nich, dręczył i był szczerze
przekonany, że to jest taka głupia śmierdząca masa. I nagle nastąpiło coś, co
kazało mu zmienić perspektywę. Spojrzał i się przestraszył. I stąd to wszystko.
Co będzie dalej? Nie mam pojęcia. Myślę, że on jednak wkrótce dojdzie do
siebie. Podobnie jak wielu innych.
Jak już
wspomniałem, powyższy tekst powstał w roku 2012. Dziś Mazurek okazuje się być
częścią tak zwanej elity, akceptowaną przez jednych i drugich. Jest jednak coś,
co pozwala mi wciąż zachowywać pozycję wyprostowaną. Otóż już jakiś czas temu
znalazłem gdzieś wypowiedż wspomnianego Mazurka, gdzie ów wyznał, że jest mu bardzo
przykro, że taki Jarosław Kaczyński jako jedyny nigdy jeszcze nie zgodził się
udzielić mu wywiadu. Dziś, jak się okazuje, on nawet Mazurkowi nie złożył
urodzinowych życzeń. A zatem, ja akurat wciąż mam się czego trzymać.
Gdyby urządził dla rodziny i przyjaciół, to nie mógłby kosztów odliczyć od podatku dochodowego, ani nie mógłby VAT'u odliczyć. Przyjemne z pożytecznym! Ciekawi mnie, czy amerykańskim wzorem były bilety wstępu na te występy.
OdpowiedzUsuńWystępy zostały zaś skomentowane jako występki i wcale nie zachodzi miłe językowi polskiemu użycie zdrobnienia.
Ano tak. Nie pomyślałem o tym.
Usuń