Po dwumiesięcznej przerwie wypada nam wrócić do ukazujacej się od dłuższego już czasu w „Polsce Niepodległej” mojej serii krótkich kawałków na poprawę nastroju. Z początku były one faktycznie krótkie, teraz jednak się robią coraz dłuższe i dłuższe i kto wie, czy w okońcu nie zmienią się w jedną, pojedynczą refleksję na jeden temat. Póki co jednak mamy wciąż kawałki. Zapraszam więc.
Tyle się ostatnio
dzieje, że naprawdę trudno jest się zdecydować, od czego zacząć, więc zacznijmy
od samej góry, czyli od rozmowy, jaką „Gazeta Wyborcza” przeprowadziła z dawno
niewidzianym Ludwikiem Dornem. Napisałem, że Ludwik Dorn to polityk dawno nie
widziany, a przecież to jest potężne niedopowiedzenie. Ludwik Dorn to ktoś, o
kim albo zdążyliśmy przez ostatnie lata kompletnie zapomnieć, a jeśli komuś tam
jeszcze to nazwisko się kołatało po głowie, to zapewne zastanawiał się, czy on
przypadkiem jakoś tak w międzyczasie nie umarł. Tymczasem on żyje jak
najbardziej, a nie dość że żyje, to jeszcze jest wyciągany przez „Gazetę
Wyborczą” jako zwiastun dobrej nowiny i ową nowinę ogłasza. Co to mianowicie za
nowina? Otóż na sugestię prowadzącej wywiad, że łatwo jest sobie wyobrazić że
Prawo i Sprawiedliwość traci większość parlamentarną, odpowiada tak:
„Otóż jeżeli
pojawi się taka perspektywa, to opozycja przy całym swoim zróżnicowaniu i
skonfliktowaniu może wpaść na pomysł gabinetu pozaparlamentarnego, na który
zgodzą się i konfederaci i lewica. I którego zadaniem będzie jedno:
zainstalowanie się i rzeź kadrowa pisowczyków w administracji i spółkach skarbu
państwa.
W PiS i wokół
PiS jest sporo takich posłów, którzy wiedzą, że nie znajdą się na listach
wyborczych. Pan Kaczyński może im mówić cuda-niewidy, ale oni są ludzie
konkretni i trzeźwi. I da się im ofertę: pogonimy pisiorów, ale dla siedmiu czy
dziesięciu z was, którzy zagłosują za naszym antypisowskim rządem, znajdą się
synekury dla żony, szwagrów, i to za parędziesiąt tysięcy miesięcznie. No to
jak ma się perspektywę, że rodzina będzie dostawała po 20 tys. zł miesięcznie jeszcze
przez dwa lata, a od Kaczyńskiego to dostaną ucho od śledzia, to rezultat
polityczny takiej kalkulacji jest oczywisty. PiS i pan Kaczyński, moim zdaniem,
tego nie przeżyją”.
Ktoś
powie, że nie ma się co tymi niedobitkami zajmować. I ja bym oczywiście machnął
na te smutne dornowe analizy ręką, gdyby nie to, że, jak to często przy tego
typu okazjach się dzieje, bywa że człowiek uczepi się płotu, wyrzyga, potem się
wywali, a tu nagle mu z kieszeni wypadnie wymięta stówa. A więc ja o tej stówie.
***
Zacytowany przeze
mnie fragment nie jest szczególnie długi, a w samym wywiadzie tego typu
kwiatków jest znacznie więcej, ja jednak chciałbym zwrócić uwagę na dwie
rzeczy. Pierwsza to ta, że Dorn, bez cienia wstydu, wręcz z bezczelnym
uśmiechem, przedstawia Platformę Obywatelską nie tylko jako polityczny projekt
dla którego korupcja polityczna stanowi wręcz naturalny sposób na, czy to
zdobycie, czy utrzymanie władzy, ale zupełnie otwartym tekstem sugeruje, że owa
korupcja to w samej rzeczy coś, co stanowi jedyną praktyczną drogę do
skutecznego uprawiania polityki. A przy tej okazji, redaktor Kublik –
przestawmy ją może – nie reaguje na tę wypowiedź choćby lekkim uniesieniem
brwi, a redakcja publikuje ją bez słowa komentarza.
Druga
rzecz, która mnie zainteresowała, to fakt, że przez cały wywiad Ludwik Dorn
mówi o Prezesie nie inaczej jak „Pan Kaczyński”. I nie chodzi mi o to, że on
nie używa tytułu „prezes”, czy „premier”, ani też że nie używa formy
„Kaczyński”. To by było zrozumiałe. Mnie interesuje ów „pan”. Otóż, jak wiemy,
Ludwik Dorn, zanim został pełną gębą chrześcijańskim konserwatystą, przez całe
swoje świadome życie był komunizującym żydowskim intelektualistą i jestem
pewien, że on doskonale znał język stalinowskiej propagandy, gdzie wrogów
ideowych tytułowało się owym „panem” właśnie. Jeśli więc on dziś nie
może się powstrzymać przed tego rodzaju emocjami, znaczyć to musi, że on wciaż
całym sercem tkwi w tamtych czasach. A skoro tak, to powinniśmy wiedzieć, że
cokolwiek on powie, pozostaje całkowicie bez znaczenia. Ale do tego musieliśmy
jednak dojść.
***
Ufff! Trochę
długo to trwało, ale skoro zasłużył, niech ma. Teraz jednak proponuję byśmy
zeszli znacznie, znacznie niżej, czyli w rejony zamieszkałe przez osoby
niewykluczone że od Dorna głupsze, ale za to zdecydowanie lepiej rozpoznawalne.
Weźmy taką oto posłankę Klaudię Jachirę, która w wyborach w roku 2019, głosami
najbardziej zdemoralizowanej polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii, dostała
się do Sejmu, a dziś, dzięki swojej niezwykłej wręcz determinacji w robieniu z
siebie kompletnej idiotki, jest być może najlepiej rozpoznawalnym politykiem
polskiej opozycji obok Donalda Tuska. Otóż, komentując beatyfikację prymasa
Stefana Wyszyńskiego, wygłosiła Jachira następujące słowa:
„Faszysta
i antysemita (ot, błędy młodości) wynoszony na ołtarze przez obrońców
pedofili (kto nie ma pokus?) podczas stanu wyjątkowego -
do obejrzenia na wszystkich kanałach”.
Gdyby
ktoś miał wątpliwości, o kogo Jachirze chodzi, to, owszem, ona mówiła o
Prymasie Tysiąclecia, ja natomiast, oburzony oczywiście tymi słowami, zachowuję
dla owego wybryku pełne zrozumienie, a przez to i spokój. Moje zrozumienie
bierze się stąd, że ja jak najbardziej zauważyłem, że na jakieś dwa tygodnie
przed beatyfikacją, najpierw Szatan, a po nim część liberalnych mediów dała
sygnał do tego, by w przeddzień zapowiadanych uroczystości możliwie jak
najmocniej i wspólnie zwymyślać Prymasa od antysemistów i nazistów. Za nimi
przyszli starzy i nowi komuniści, a dalej cała reszta, która nie chciała
pozostać w tyle... no i jakie w tej sytuacji wyjście miała Jachira, chcąc
pozostać na scenie? Przecież nie mogła milczeć. A że jest głupia, to wyszło jak
wyszło.
***
Myślę że dziś
najbardziej udręczonym polskim politykiem jest Donald Tusk. Jego oczywiście,
gdy chodzi o bałwanienie do kwadratu, jak wiemy, stać na wiele, niemniej nawet
on musi mieć świadomość, że jest wojna i, jak to na wojnie, trzeba zachowywać
pełną koncentrację. Tymczasem gdzie się nie obejrzy, to mu wyskakuje jak Diabeł
z pudełka jakaś Jachira, a jak nie ona, to Nitras, Szczerba ze swoim partnerem
Jońskim, czy niejaki Franek Starczewski. Oczywiście powstaje pytanie, czemu on
nie tupnie nogą i ich wszystkich nie postawi na baczność. Otóż możliwości są
dwie: pierwsza to ta – a ja się do niej przychylam – że Tusk wrócił do Polski
zaszantowany przez Berlin, że jeśli nie spróbuje zaprowadzić tam porządku, to
oni go doprowadzą do finansowej ruiny, a on dziś jest w ciężkiej depresji i mu
się zwyczajnie nie chce nic. Druga że owa umowa polegała na tym, że oni nie
dość że kazali mu walczyć, to jeszcze uzależnili swoje decyzje od wyników i on
się faktycznie stara jak może, tyle że wszyscy ci z którymi on musi się użerać,
mają go kompletnie w nosie, z Jachirą i Starczewskim na czele. Nie muszę
zapewniać że Tuskowi akurat ja z zasady życzę wszystkiego najgorszego, jednak
tu czuję ślad czegoś na kształt współczucia. Normalnie, tak jak się współczuje
człowiekowi z pętlą na szyi.
***
Na koniec
wiadomość dobra. Otóż, jak się dowiadujemy, po latach walki, Trybunał w
Strasburgu rozpatrzył sprawę Krzysztofa Wyszkowskiego, którego sąd w Gdańsku
skazał swego czasu za to że nazwał Lecha Wałęsę kapusiem. Proszę sobie zatem
wyobrazić, że europejscy sędziowie, rozpatrując tę sprawę, nie znależli żadnej
możliwości, by obronić przed zarzutami Wyszkowskiego ani Wałęsy, ani – co
ciekawsze – polskich sądów, i w dodatku sprawę tę uznali za na tyle
bezdyskusyjną, że zarządzili na rzecz Wyszkowskiego wypłatę przez Polskie
Państwo, w którego imieniu wystęowała gdańska sędzia, pokaźnego odszkodowania.
A więc triumfujmy, a przy okazji zawołajmy pełnym głosem: „Kabel! Kabel!
Kabel!” Swoją drogą, w tym akurat wypadku odczuwam lekki niedosyt. Rzecz w tym,
że ja sobie na pana Bolesława ostrzyłem zęby już lata temu, a zatem dziś, gdy,
jak wszyscy widzimy, ten biedak z jednej strony cierpi na kompletne pomieszanie
zmysłów i prawdopodobnie nawet do końca nie wie, co się wokół niego dzieje, a z
drugiej, jak informuje jego jedyny syn, któremu udało się wyrwać z tej
patologii, doświadcza bardzo zaawansowanego stadium cukrzycy, gdzie grożą mu
już tylko kolejne amputacje, ja mu – podobnie jak Tuskowi wcześniej – już mogę
tylko współczuć. No ale, jak mówię, dopóki mamy okazję – triumfujmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.