Bóg mi
świadkiem, że staram się jak mogę, by unikać wszystkiego co cuchnie
trywialnością, ale co chwilę staję wobec sytuacji gdy owa trywialność się tak
rozpycha, że nie widzę sposobu, by udawać, że jej nie widzę, a co gorsza, że
nie potrzebuję jej jakoś skomentować. Mamy więc znów Donalda Tuska i mój
kolejny tekst ukazujący się dziś w „Warszawskiej Gazecie” , a ja mam tylko
nadzieję, że nawet jeśli nie wywoła on jakiś głębszych refleksji, to
przynajmniej dostarczy nam tu odrobinę wesela.
Kiedy po raz pierwszy zaczęły pojawiać
się informacje o powrocie Donalda Tuska do Polski, muszę przyznać ze wstydem,
że taką możliwość bez żadnej dyskusji wykluczyłem. Czemu? A to z tego powodu,
że w moim pojęciu, dla niego tego typu decyzja byłaby oczywistym samobójstwem,
a w najlepszym wypadku wyjątkowo nietrafioną inwestycją. Po co mianowicie
człowiek naprawdę majętny, z zapewne dość solidną pozycją w europejskich
elitach i, co najważniejsze, z perspektywą nadzwyczaj wygodnego życia do
śmierci, ewentualnie ciężkiej choroby, której przecież nikt z nas nigdy nie
może wykluczyć, miałby to wszystko z dnia na dzień rzucać i skakać w coś
kompletnie nieznanego, albo, co jeszcze gorsze, znanego aż za bardzo?
Teoretycznie jednak próbowałem zabawiać
się możliwością jego powrotu i uznałem, że z punktu widzenia osobistego komfortu,
ja sobie go tu nie życzę, dokładnie tak samo jak nie życzę sobie oglądać tych
jego tak straszliwie zakłamanych oczu i wysłuchiwać dzień w dzień jego śliskiej
mowy. Ostatecznie jednak, jak wiemy,
fatalnie się pomyliłem, a on tu z nami jest już od paru miesięcy i nie
ma praktycznie dnia, byśmy mogli o nim choć na chwilę zapomnieć. Jest jednak
jeszcze jedna rzecz, której nie przewidziałem, ta mianowicie, że kiedy on się
nam ukaże, to zobaczymy, że z dawnego Tuska został jedynie cień, a co
ciekawsze, że ów cień będzie niczym innym jak żałosną parodią tego wszystkiego,
co w nim zawsze było najbardziej odrażające, czyli owa głupota przesłaniana tak
bezczelnie demonstrowanym zadowoleniem z siebie.
Ale i to jeszcze nie wszystko. Otóż ja,
pamiętając Tuska jako, co by o nim nie mówić, dość cwanego – w taki szczególny
wprawdzie, charakterystyczny dla drobnych kieszonkowców sposób, ale jednak
cwanego – polityka, byłem pewien, że on tu jednak wprowadzi nową polityczną jakość,
która pozwoli niektórym przynajmniej uwierzyć, że tacy ludzie jak Kierwiński,
Szczerba, czy Budka, to jednak wciąż jeszcze nie szczyt możliwości. I oto,
proszę sobie wyobrazić, zamiast jakichś świeżych propozycji, dostaliśmy coś co
dotychczas znaliśmy z zachowań takich polityków jak Putin, Łukaszenka, czy
jacyś afrykańscy kacykowie. Co mam na myśli? Otóż dziś już nie pamiętam, czy to
rzeczywiście była Angela Merkel, czy może ktoś inny, jednak ktoś o kim Putin
wiedział, że boi się psów, ale na oficjalne spotkaniu z tym kimś pojawił się ze
swoim psem wyłącznie po to, by gościa zestresować i upokorzyć. Pamiętam też,
jak w tym samym celu, na inne spotkanie prezydent Łukaszenka przyszedł w
papciach.
Tego typu szczeniackich zagrywek znamy z
historii współczesnej polityki mnóstwo, a tymczasem dziś przed nami stoi Donald
Tusk i wyciąga tę ewidentnie fejkową teściową, rzekomo wstawiającą się za
posłami Budką i Siemoniakiem, bo to „pozytywne chłopaki”.
A więc to jest to co mamy z Donalda
Tuska po jego powrocie: pies Putina i papeć Łukaszenki. Amen.
@toyah
OdpowiedzUsuńPamiętasz co u Ciebie pisałem o bezczelnym bezwstydzie stosowania bezwstydnej bezczelności w uprawianiu stosunków społecznych?
Zobacz, jak to rozpoznanie pomaga w ocenie wszystkich osób, które wymieniłeś w bieżącym felietonie za wyjątkiem psa.