Właśnie
wysłałem do „Warszawskiej Gazety” kolejny felieton i nie mogę uwierzyć, że to
już osiem lat, jak Piotr Bachurski ciepliwie mnie znosi i pozwala mi się tam
kompletnie bezkarnie udzielać, dając mi nadzieję, że uda mi się trafić
przynajmniej do części Czytelników z czymś, o czym oni na ogół nie mają nawet
szansy usłyszeć. Przed nami kolejny z tych felietonów. O piłce nożnej
oczywiście.
Nie wiem, kto
tu interesuje się futbolem, ale nawet jeśli jestem tu jedyny, mam przekonanie,
że wielu słyszało, jak to podczas meczu między Danią a Finalndią, odbywającego się
w ramach trwających akurat mistrzostw Europy, w pewnym momencie dostał zawału
serca duński piłkarz Eriksen i przez około piętnaście minut walki o jego życie,
cały piłkarski świat zastygł w trwodze. I oto w studio Telewizji Polskiej, gdy
praktycznie wszyscy byliśmy już przekonani, że piłkarza nie da się uratować, jeden
z komentatorów rzucił jedyne w tym momencie adekwatne słowa: „W imię Ojca i
Syna”... i w paru znanych nam dobrze, a jednocześnie bardzo szczególnych
rejonach rozpętało się piekło pod hasłem: „Co to za bezczelność, by się
publicznie obnosić ze swoimi prywatnymi obsesjami?”
W tym momencie temat piłki nożnej, który
tak naprawdę ani przez chwilę nie był tu istotny, przestaje w ogóle istnieć, bo
mamy do czynienia z problemem znacznie poważniejszym i znacznie bardziej
uniwersalnym. Oto, ile razy dowiadujemy się, że zmarł jeden z jednoznacznie
zdeklarowanych, a często też walczących, ateistów, widzimy jak niemal wszyscy
ich znajomi oraz przyjaciele, wygłaszając na pogrzebie swoje pożegnalne mowy,
nie mogą się powstrzymać, by nie pleść coś o tym, że ona lub on patrzą teraz na
nas z góry, a my już tylko czekamy aż się kiedyś będziemy mogli z nimi spotkać.
Tak jest najczęściej, ale bywa też o tyle ciekawiej, że kiedy ten ktoś znajdzie
się w cieżkim stanie w szpitalu, to ci co już za chwilę będą się gapić w chmury,
niemal z automatu wzywają innych do tego by się za ich kumpla modlić. Zarówno
jedni jak i drudzy nie dość że na co dzień o żadnych modlitwach nie chcą
słyszeć, to jeszcze tych co się modlą wyszydzają i każą im się zamknąć, to gdy
przyjdzie co do czego, nie znają żadnego innego sposobu reagowania, jak tylko
przy pomocy westchnień do Absolutu. I to jest coś co mnie osobiście najpierw
zadziwia, a potem doprowadza do ciężkiej cholery, szczególenie w takich
przypadkach jak opisany.
Pamiętam transmitowany przez wszystkie
telewizje pogrzeb Wisławy Szymborskiej – zgodnie z życzeniem najbardziej
zainteresowanej, uroczystość całkowicie świecką, bez księdza i bez choćby
pozorów modlitwy – kiedy to któryś z jej bliskich przyjaciół nagle wyskoczył z
przemówieniem, w którym padły mniej więcej takie słowa:
„Jestem pewien że dziś, gdy Wisława
jest już na tamtym, drugim, lepszym świecie, spędza tam czas z Ellą Fitzgerald,
której śpiewu tak bardzo lubiła słuchać tutaj, a dziś słucha jej piosenek tam”.
Czy któremuś z zebranych to
przeszkadzało? Ależ skąd! Wręcz przeciwnie, na ich twarzach widać było jedynie
czyste wzruszenie. Dziś słucham tych głosów oburzenia na owo „W imię Ojca i
Syna...”, staram się wyobrazić sobie te twarze i szczerze powiedziawszy przychodzi
mi to nadzwyczaj łatwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.