W wieku
50 lat, zaduszona przez COVID19, w warszawskim szpitalu zmarła radna SLD, Alicja
Tysiąc. Pisałem tu w swoim czasie o Alicji Tysiąc, ale ponieważ obawiam się, że
dla wielu z nas to nazwisko dziś znaczy tylko tyle co ów zabawny tysiąc,
przypomnę tamte swoje refleksje. I może tylko dodam dwie uwagi. Otóż wspomniana
notka była jedną z dwóch w całej mojej historii, wówczas jeszcze w Salonie 24,
którą mi wewnętrzna cenzura państwa Janke usunęła. Druga rzecz to ta, że dziś
córka Alicji Tysiąc ma 21 lat i, jak rozumiem, musi żyć w przekonaniu, że jej
mama urodziła ją za 25 tys. euro i przez nią przy okazji straciła wzrok, a kto
wie, czy nie i ostatecznie życie.
Bardzo nie chciałem pisać o Alicji Tysiąc
– ani wtedy jeszcze, kiedy ona zaczynała swoją karierę, ani teraz – z kilku
powodów, a wszystkie bardzo ważne. Pierwszy z nich jest kompletnie
irracjonalny. Ja po prostu nie mogę uwierzyć, że ona faktycznie ma na nazwisko
Tysiąc, a przez to jest mi okropnie trudno uwierzyć, że ona istnieje.
Oczywiście, oglądam czasem tę kobietę w
tych jej karykaturalnie grubych szkłach, jak ją prowadzą z miejsca na miejsce i
każą wykonywać najróżniejsze gesty, słyszę jej głos, jej historię, ale – pewnie
właśnie przez to kompletnie komiksowe nazwisko – mam nieustanne poczucie, że
ona jest częścią fikcji, wymyślonej na potrzeby pewnych bardzo niedobrych
interesów. Że przyjdzie taki dzień, gdy „Gazeta Wyborcza”, lub TVN, na
przykład, ogłoszą, ze to wszystko był tylko taki projekt, który miał coś tam
udowodnić, lub choćby tylko sprowokować dyskusję. A Alicja Tysiąc okaże się
jakąś dziennikarką, która zgodziła się na parę lat poświęcić dla tego
eksperymentu, natomiast my wszyscy jego ofiarami.
Drugi powód jest już nieco inny, choć w
pewien sposób z tym pierwszym połączony. Otóż cała historia tej Alicji Tysiąc
(no, co za nazwisko; powiedzcie sami – co to za nazwisko!) jest tak absurdalna,
tak nie do uwierzenia, tak – znów – komiksowa, że przez te wszystkie lata,
zwyczajnie nie byłem w stanie poważnie się skupić nad kolejnymi wydarzeniami,
które nam gazety i telewizja relacjonowały. No bo proszę pomyśleć logicznie.
Mamy kobietę. Prostą, niewykształconą kobietę, gdzieś z Polski, jak się zdaje
bez rodziny, bez męża, która ma bardzo zniszczony wzrok i która nagle zachodzi
w ciążę. Z kim? Tego nie wie nikt. Chce usunąć tę ciążę, bo ktoś jej
powiedział, że jej słaby wzrok może dostarczyć jej tu pewnego alibi, jednak
państwo jej na tę aborcję nie pozwala. Rodzi więc to dziecko – dziewczynkę, ale
ponieważ w wyniku porodu, wzrok popsuł się jej jeszcze bardziej, ona żąda
odszkodowania za to, że musiała rodzić to dziecko i dziś gorzej widzi. Kolejne
lata, to już historia równoległa. Historia dziecka i pieniędzy. Alicja Tysiąc
walczy o pieniądze, które jej wynagrodzą to, że musiała urodzić dziecko, a w
tym samym czasie jej córka rośnie, rozwija się, jest coraz większa i wreszcie
dochodzi do sytuacji, że z jednej strony jest to żywe dziecko, a z drugiej
strony za to życie odszkodowanie. Powstaje cały system, wręcz organizacja,
której jedynym celem i jedynym sensem działania jest wyciąganie od państwa
pieniędzy, które będą odszkodowaniem za to, że Alicja Tysiąc urodziła dziecko.
I widzimy tę Alicję Tysiąc po latach.
Jest zadbana, ma elegancko zrobione włosy, elegancko ubrana, i jedyne co ją
przypomina z tamtych lat to te potwornie grube szkła i ta twarz osoby nie
rozumiejącej ani kim jest, gdzie jest i po co jest. A wokół niej tłum
polityków, dziennikarzy, adwokatów i, z jednej strony, nieustanny entuzjazm, a
z drugiej – przerażenie. I wciąż te pieniądze. Dziesiątki tysięcy pieniędzy za
to, że musiała urodzić swoje dziecko, a przy okazji – oczywiście – i za to, że
tak chętnie zgadza się pisać kolejne odcinki tego komiksu właśnie. Bo z całą
pewnością nie telewizyjnego serialu. Powstaje więc coś na kształt jakiegoś
upiornego projektu, który od początku do końca jest czystym wymysłem, a
jednocześnie – przez swoją kompleksowość i profesjonalizm wykonania – każe nam
wierzyć, że to wszystko autentycznie dzieje się tuż obok nas.
Więc to byłby kolejny powód, dla którego
nie chciałem pisać o Alicji Tysiąc. Przekonanie, że ta cała historia nie może
być prawdziwa i jednoczesny strach, że co, jeśli okaże się, że się jednak mylę.
I że to się faktycznie dzieje. Jest też trzeci powód mojej niechęci do
zajmowania się sprawą kobiety – istniejącej, czy wymyślonej – która urodziła
dziewczynkę, wychowała ją, dziewczynkę z którą najprawdopodobniej mieszka,
widzi codziennie, daje jej jeść i prowadzi do lekarza, gdy ona zachoruje,
sprawdza jej zeszyty, gdy ona wraca ze szkoły, a jednocześnie, gdyby ktoś się
tej dziewczynki spytał, z czego mamusia żyje, to ona – gdyby tylko umiała
ładnie wyrażać swoje myśli – nie miałaby innej możliwości, jak odpowiedzieć, że
„z kolejnych odszkodowań za to że się urodziłam i żyję” i ze stałej
pensji za to, że „obie zgodziłyśmy się sprzedać światu nasze wspólne życie”.
Prowadząc ten blog, staram się zawsze dbać o to, by nie popadać w trywializm i
nie zasypywać jego czytelników refleksjami zbyt prostymi i oczywistymi. A cóż
mądrego można powiedzieć na temat czegoś tak upiornie jednoznacznego? Mam
powtarzać za politykami prawicowymi to samo wciąż pytanie: „Jak można?” Po co?
A jednak zdecydowałem się dziś napisać
ten tekst. Dlaczego? Otóż wczoraj, z jakiegoś powodu, nagle pomyślałem sobie,
że Alicja Tysiąc nie jest postacią fikcyjną. Że najprawdopodobniej to jej
nazwisko też jest prawdziwe, ta dziewczynka jest prawdziwa i cała ta historia
jest też prawdziwa. Te pieniądze są prawdziwe, ta sędzia, to pełne podniecenia
serce Moniki Olejnik, gdy wypowiada słowo ‘aborcja’. To wszystko się dzieje.
Nie wiem, dlaczego tak sobie pomyślałem, ale przespałem się z tym swoim
podejrzeniem i, kiedy się rano zbudziłem, wciąż czuję, że to nie jest żaden
eksperyment. To właśnie nadeszły dawno zapowiadane czasy. I uznałem, że o tym
warto dziś powiedzieć.
Historia Alicji Tysiąc to znak czasów i
jednocześnie znak ich końca. To wszystko się wreszcie stało i – jak się zdaje –
powinniśmy to wszyscy przyjąć do wiadomości i naprawdę zacząć się
przygotowywać. Nie umiem sobie wyobrazić, co może się stać w dalszej
kolejności, ale wiem, że to może być coś bardzo poruszającego. Jestem gotów i
czekam.
@toyah
OdpowiedzUsuńWprowadzenie: Ten komentarz na równi dotyczy każdego z serii Twoich ostatnich felietonów.
No więc przyznaję się, iż jakkolwiek nie potrafię w sobie znaleźć szacunku dla osobistej postawy i wynikającej twórczości poety Cz. Miłosza, to uznaję trafność i bezwzględną słuszność pewnej obserwacji, którą zgrabnie poczynił. Dziwi mnie jedynie powszechne lekceważenie dla wyjaśniającej, ba demaskującej, mocy zawartej prawdy i ostrzeżenia, a także lekceważenie dla wezwania zawartego w tej szeroko przecież znanej obserwacji:
"Lawina bieg do tego zmienia,
Po jakich toczy się kamieniach.
I, jak zwykł mawiać już ktoś inny,
Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny."
Przemoc przemocą, lecz jej skutki zależą od jakości tego i tych, po kim się przemoc toczy, a ci mają moc i obowiązek wpływu dokąd się potoczy. Wszystko sprowadza się więc do jakości tych kamieni, natomiast własna potęga i kierunek lawiny są dla skutków ostatecznie drugorzędne.
Proponuję więc samodzielnie spojrzeć na bohaterów kilku ostatnich tutaj felietonów. Lecz przecież czymkolwiek jest i po cokolwiek akurat to przetacza się jako lawina, to przecież toczy się po nas wszystkich, a nie tylko przez nich i po nich, choć im może się wydawać, że toczy się dla nich.
Kto jednak interesowałby się byle polnymi kamieniami. No chyba, że PiS, a może tylko J.Kaczyński i paru tamże, bo więcej nie widzę.
Ale co na to polne kamienie? Oto jest TEMAT! Blogosfera go nie podejmuje i właśnie dlatego więdnie, bo tak naprawdę, to poza odruchami, kogo interesują opisywane w niej wyczyny celebryckich kamieni. Ot, okazja do splunięcia, obelgi, a nie do podjęcia jako temat.
PS: Ostatnio w Sejmie określonej jakości kamień (S.Nitras) stoczył się na kamień o krańcowo innej jakości (A.Macierewicz). Nic szczególnego w tym, ani w takim stoczeniu się, lecz jaką jakość mają te kamienie, po których milczeniu przetoczyła się ta bezczelność?
@orjan
OdpowiedzUsuńJutro będzie felieton, który co do joty pokazuje słuszność Twojej diagnozy, co do faktu, że każdy komentarz dotyczący tego czy tamtych dotyczy tego samego.