Swój blog, najpierw ten tutaj, a wcześniej
w Salonie24, prowadzę już ponad 13 lat i o ile kiedyś, zwłaszcza w Salonie on
generował nadzwyczaj dużo – a niekiedy wręcz zbyt dużo – komentarzy, dziś, jak
wiemy, jest przede wszystkim czytany, a gdy chodzi o komentarze, to nikomu z
czytelników nie wydają się być one jakoś szczególnie potrzebne. I uważam, że
tak jest dobrze. W końcu sam tytu l tego bloga wyraźnie pokazuje, jaki jest
jego cel. Było jednak moment gdy owych komentarzy wprawdzie nie było zbyt dużo,
ale były one generowane przede wszystkim przez kilku absolutnie wybitnych
komentatorów, którzy do tej jakości zdecydowanie i bardzo regularnie dokładali
swój bardzo wyraźny udział. Pozwolę sobie ich wymienić w kolejności
przypadkowej: Ginewra, Orjan, Lemming, Don Esteban, Traube, oraz Don Paddington.
Z nich wszystkich pozostał dziś praktycznie – mam nadzieję, że tylko jako
komentator – już tylko Orjan, za co jestem mu niezwykle wdzięczny, ale oto
całkiem ostatnio w dwóch komentarzach jak grom z jasnego nieba nawiedził nas
nie kto inny jak, kto wie, czy nie najbardziej bezcenny z nich wszystkich, a
mianowicie samozwańczy duszpasterz tego miejsca, ksiądz Rafał Krakowiak, znany
nam skądinąd pod imieniem Don Paddington. Ponieważ jest tak, że jak już
wielokrotnie wspomniałem, zdecydowana większość Czytelników w ciągu dnia
zagląda tu raz i wraca dopiero przy kolejnej okazji obawiam się, że owe
komentarze naszego księdza mogły zostać fatalnie zupełnie przegapione, wklejam
tu je dziś jako dwie osobne refleksje, ważne zupełnie niezależnie od tego co ja
miałem do powiedzenia. Proszę się rozkoszować do woli.
Przy okazji przypominam, że każdy kto tu może komentować, może również korzystać z tego miejsca jak ze zwykłęj platformy blogowej i wrzucać swoje włąsne teksty. Serdecznie zachęcam.
Z pewnych
powodów muszę się obecnie poddawać zabiegom rehabilitacyjnym i właśnie dzisiaj,
wcześnie rano, gdy mój fizjoterapeuta wziął mnie na tortury, leżąc u niego na
kozetce słuchałem sączącej się z radia porannej audycji. Nie wiem jaka to była
stacja, ale sądząc po nastroju, było to coś w rodzaju Radia Z, RMF, czy
jakiegoś innego RMI. Program prowadziła para dziennikarzy, z dobrymi głosami, a
audycja była skonstruowana pod słuchaczy inteligenckich, jedzących akurat
śniadanie, lub jadących do pracy. Skąd wiem, że inteligenckich? Ponieważ ton
tego programu był bardzo ironiczny, prześmiewczy i… łagodnie pogodny w swej
pogardzie do tych, którzy inteligentami nie są. Przykłady? Proszę uprzejmie:
- udawane współczucie dla tych (a tak naprawdę beka z nich), którzy są
funkcjonalnymi analfabetami, potrafiącymi czytać i pisać, ale ze sztuki pisania
nie korzystają, a jeśli coś czytają, to nie rozumieją nawet najprostszych
komunikatów;
- dzisiaj obchodzimy dzień buraka; komentarz dziennikarza: „Ten dzień
obchodzimy w naszym kraju przez 365 dni w roku”;
- dziennikarka narzeka, że musi wcześnie wstawać (ok. godz. 4.00), by zdążyć do
pracy i stąd kładzie się spać ok. godz. 20.00; dziennikarz: „Czyli
bezpośrednio po Dzienniku Telewizyjnym?”; dziennikarka: „No co ty! Ja
Dziennika Telewizyjnego nie oglądam, bo wtedy w ogóle bym nie spała”.
I tak dalej. I tym podobnie.
Zauważmy, że nie ma w tym radiowym
gadaniu jakiejś agresji, za to jest zaproszenie skierowane do owych
inteligentów, by razem z prowadzącymi audycję pośmiać się od rana z tych
wszystkich buraków, którzy nic nie czytają, nic nie rozumieją i oglądają
Dziennik Telewizyjny. Coś pięknego! I niedrogo.
Na pierwszy rzut oka wygląda to
bardzo niewinnie i można rzec, że jest to owszem, ironiczny, ale jednak bardzo
zdystansowany przekaz, w którym ani razu nie pojawia się słowo „prezes”, czy
„prawica”, że nie wspomnę o „katoliku”, albo „wyborcy pis-u”. W ten sposób, ów
pogodny dystans do rzeczywistości sprawia wrażenie hołdowania postawie klerka,
postawie w klasycznym znaczeniu tego słowa: „jestem twórcą, artystą/człowiekiem
nauki; nie angażuję się; nikogo nie popieram; nikogo nie zwalczam; jestem
estetą”. No tak. Ale w takim razie, jeśli nie angażuję się, nikogo nie popieram
i nikogo nie zwalczam, słowem: „Nie chcę tego świata zmieniać w raj”, to
dlaczego śmieję się i innych zachęcam do śmiechu z tych wszystkich „buraków”?
Ot, zagwozdka!
Oczywiście wiadomo, że dziś
prawdziwych klerków już nie ma (i zapewne nigdy ich nie było), tym niemniej u
tych, których sytuujemy po przeciwnej stronie, jest jakaś tęsknota za tym, by
być postrzeganym jako klerk, czyli człowiek, dla którego twórczość dla samej
twórczości jest najwyższą wartością, a wszystko inne jest nieważne. Tak!
Nieważne! Chyba, że zapytamy tego klerka (kandydata na klerka), np. o to, czego
nienawidzi. I na pewno usłyszymy wtedy w odpowiedzi, że nienawidzi głupoty i
faszyzmu (+, ewentualnie, góralskiej muzyki). Wynika więc z tego, że nie z
klerkiem mamy tutaj do czynienia, lecz raczej z kimś, kto dźwiga na sobie
„brzemię białego człowieka”, czyli kogoś, kogo misją jest cywilizowanie
„buraków”. A w takim razie trzeba ***** wszystkich, którzy temu cywilizowaniu
się sprzeciwiają. A nade wszystko trzeba ***** „buraków” (czyli nas), ponieważ
opieramy się jakże potrzebnemu dziełu cywilizowania, prowadzonemu przez dobrych
i szlachetnych ludzi.
Nadzieja w tym, że ów radiowy
śmiech, jest wyrazem bezradności. Oby!
***
Dzisiejsza Pańska opowieść jest – tak mi
się wydaje – opowieścią o naszej bezradności wobec tych, „którzy pluć każą”.
Konstrukcja dzisiejszego świata jest bowiem taka, że niewiele możemy
przeciwstawić tym wszystkim, którzy posługując się taką czy inną Jane Fondą (à
propos celebrytów/artystów/publicystów), bądź takim czy innym Aleksandrem
Łukaszenką (à propos polityków/tych, którzy łudzą się, że są ważni), usiłują
przeprowadzić swoją wolę, w myśl zasady: „Zgnoję was chamy, a uszczęśliwię!”*
Z tej bezradności nie zawsze zdajemy sobie
sprawę, czego doświadczyłem będąc pacholęciem.
Miałem wtedy 11, czy 12 lat i dużo jak na swój
wiek czytałem. A czytać za bardzo nie było co, poza tym, co w czasach rządów
komunistycznych było powszechnie dostępne. Moi Czcigodni Rodzice nie popierali
komunistów, ale też nie byli w jakiś jaskrawy sposób antykomunistyczni. Jak
olbrzymia większość Polaków wiedzieli swoje i chcieli spokojnie żyć. Zdawali
sobie oczywiście sprawę, że komuniści to podstępni kłamcy i trzeba uważać na to
co drukują w prasie, bądź mówią w radio i telewizji, ale jednocześnie
rozumieli, że pewnych rzeczy uniknąć się nie da. Nie da się uniknąć, bo synek
połyka książki z dużą szybkością, a niektóre czyta już piąty, czy szósty raz.
Wiejska Biblioteka Publiczna nie wystarczała, trzeba więc było książki kupować.
Pamiętam (to tak à propos Wietnamu), że dostałem bodajże „pod choinkę” książkę
Moniki Warneńskiej (zaciętej komunistki; dziennikarki „Trybuny Ludu”;
korespondentki wojennej w Wietnamie) p.t.: „Ścieżki przez dżunglę”. Szybko ją
przeczytałem i bardzo mi się podobała, zwłaszcza, że była wprost adresowana do
dzieci i młodzieży. Przypomnę: miałem 11-12 lat. Tym samym nie miałem szans.
Wietkong dobry, Amerykanie źli. Bojownicy o socjalizm dobrzy, ich przeciwnicy
źli. Demoludy dobre, kraje kapitalistyczne złe…
Powie
ktoś: „No tak, dziecko wobec takiej indoktrynacji może faktycznie jest
bezradne, ale dorośli? Choćby twoi rodzice. Nie wiedzieli jakie gówno ci
sprezentowali?”
A
skąd mieli wiedzieć? Przecież nie czytali „Trybuny Ludu”, żeby się zorientować,
kto zacz jest autorką książki. Owszem, słuchali „Wolnej Europy”, ale tam o
Warneńskiej raczej nie mówili, a jeśli mówili, to była jedną z ostatnich osób,
na którą moi Rodzice zwróciliby uwagę. Książkę zaś kupili, ponieważ w księgarni
leżała pod szyldem „Literatura dziecięco-młodzieżowa”.
Piszę
o tym dlatego, ponieważ nie wydaje mi się, by dzisiaj, mimo upływu tylu już
lat, sytuacja w jakiś znaczący sposób się zmieniła. Może nawet jest gorzej.
Jest gorzej, ponieważ – jak to wielokrotnie Pan wskazywał – kultura pop jest
wszechobecna. Ona rządzi, a mówiąc ściśle rządzą ci, od których jej kształt
jest zależny. A tak się składa, że owi rządzący są ludźmi – jestem tego pewny –
„którzy każą pluć”.
Czy
jesteśmy w stanie kulturze pop w takim kształcie coś przeciwstawić? Ci, „którzy
plują” sądzą, że tak (o czym pisałem wczoraj). Co sądzą ci, „którzy każą pluć”,
tego nie wiemy. Ważne jest jednak nade wszystko to, co na ten temat sądzimy my.
Ale to już temat na inną opowieść.
*Bogusław Schaeffer: „Zorza”; tragikomedia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.