sobota, 4 grudnia 2021

Don Paddington, czyli Godzilla powraca

 

Swój blog, najpierw ten tutaj, a wcześniej w Salonie24, prowadzę już ponad 13 lat i o ile kiedyś, zwłaszcza w Salonie on generował nadzwyczaj dużo – a niekiedy wręcz zbyt dużo – komentarzy, dziś, jak wiemy, jest przede wszystkim czytany, a gdy chodzi o komentarze, to nikomu z czytelników nie wydają się być one jakoś szczególnie potrzebne. I uważam, że tak jest dobrze. W końcu sam tytu l tego bloga wyraźnie pokazuje, jaki jest jego cel. Było jednak moment gdy owych komentarzy wprawdzie nie było zbyt dużo, ale były one generowane przede wszystkim przez kilku absolutnie wybitnych komentatorów, którzy do tej jakości zdecydowanie i bardzo regularnie dokładali swój bardzo wyraźny udział. Pozwolę sobie ich wymienić w kolejności przypadkowej: Ginewra, Orjan, Lemming, Don Esteban, Traube, oraz Don Paddington. Z nich wszystkich pozostał dziś praktycznie – mam nadzieję, że tylko jako komentator – już tylko Orjan, za co jestem mu niezwykle wdzięczny, ale oto całkiem ostatnio w dwóch komentarzach jak grom z jasnego nieba nawiedził nas nie kto inny jak, kto wie, czy nie najbardziej bezcenny z nich wszystkich, a mianowicie samozwańczy duszpasterz tego miejsca, ksiądz Rafał Krakowiak, znany nam skądinąd pod imieniem Don Paddington. Ponieważ jest tak, że jak już wielokrotnie wspomniałem, zdecydowana większość Czytelników w ciągu dnia zagląda tu raz i wraca dopiero przy kolejnej okazji obawiam się, że owe komentarze naszego księdza mogły zostać fatalnie zupełnie przegapione, wklejam tu je dziś jako dwie osobne refleksje, ważne zupełnie niezależnie od tego co ja miałem do powiedzenia. Proszę się rozkoszować do woli.

Przy okazji przypominam, że każdy kto tu może komentować, może również korzystać z tego miejsca jak ze zwykłęj platformy blogowej i wrzucać swoje włąsne teksty. Serdecznie zachęcam.

 

 

      Z pewnych powodów muszę się obecnie poddawać zabiegom rehabilitacyjnym i właśnie dzisiaj, wcześnie rano, gdy mój fizjoterapeuta wziął mnie na tortury, leżąc u niego na kozetce słuchałem sączącej się z radia porannej audycji. Nie wiem jaka to była stacja, ale sądząc po nastroju, było to coś w rodzaju Radia Z, RMF, czy jakiegoś innego RMI. Program prowadziła para dziennikarzy, z dobrymi głosami, a audycja była skonstruowana pod słuchaczy inteligenckich, jedzących akurat śniadanie, lub jadących do pracy. Skąd wiem, że inteligenckich? Ponieważ ton tego programu był bardzo ironiczny, prześmiewczy i… łagodnie pogodny w swej pogardzie do tych, którzy inteligentami nie są. Przykłady? Proszę uprzejmie:
- udawane współczucie dla tych (a tak naprawdę beka z nich), którzy są funkcjonalnymi analfabetami, potrafiącymi czytać i pisać, ale ze sztuki pisania nie korzystają, a jeśli coś czytają, to nie rozumieją nawet najprostszych komunikatów;
- dzisiaj obchodzimy dzień buraka; komentarz dziennikarza: „Ten dzień obchodzimy w naszym kraju przez 365 dni w roku”;
- dziennikarka narzeka, że musi wcześnie wstawać (ok. godz. 4.00), by zdążyć do pracy i stąd kładzie się spać ok. godz. 20.00; dziennikarz: „Czyli bezpośrednio po Dzienniku Telewizyjnym?”; dziennikarka: „No co ty! Ja Dziennika Telewizyjnego nie oglądam, bo wtedy w ogóle bym nie spała”.
I tak dalej. I tym podobnie.
      Zauważmy, że nie ma w tym radiowym gadaniu jakiejś agresji, za to jest zaproszenie skierowane do owych inteligentów, by razem z prowadzącymi audycję pośmiać się od rana z tych wszystkich buraków, którzy nic nie czytają, nic nie rozumieją i oglądają Dziennik Telewizyjny. Coś pięknego! I niedrogo.
      Na pierwszy rzut oka wygląda to bardzo niewinnie i można rzec, że jest to owszem, ironiczny, ale jednak bardzo zdystansowany przekaz, w którym ani razu nie pojawia się słowo „prezes”, czy „prawica”, że nie wspomnę o „katoliku”, albo „wyborcy pis-u”. W ten sposób, ów pogodny dystans do rzeczywistości sprawia wrażenie hołdowania postawie klerka, postawie w klasycznym znaczeniu tego słowa: „jestem twórcą, artystą/człowiekiem nauki; nie angażuję się; nikogo nie popieram; nikogo nie zwalczam; jestem estetą”. No tak. Ale w takim razie, jeśli nie angażuję się, nikogo nie popieram i nikogo nie zwalczam, słowem: „Nie chcę tego świata zmieniać w raj”, to dlaczego śmieję się i innych zachęcam do śmiechu z tych wszystkich „buraków”? Ot, zagwozdka!
      Oczywiście wiadomo, że dziś prawdziwych klerków już nie ma (i zapewne nigdy ich nie było), tym niemniej u tych, których sytuujemy po przeciwnej stronie, jest jakaś tęsknota za tym, by być postrzeganym jako klerk, czyli człowiek, dla którego twórczość dla samej twórczości jest najwyższą wartością, a wszystko inne jest nieważne. Tak! Nieważne! Chyba, że zapytamy tego klerka (kandydata na klerka), np. o to, czego nienawidzi. I na pewno usłyszymy wtedy w odpowiedzi, że nienawidzi głupoty i faszyzmu (+, ewentualnie, góralskiej muzyki). Wynika więc z tego, że nie z klerkiem mamy tutaj do czynienia, lecz raczej z kimś, kto dźwiga na sobie „brzemię białego człowieka”, czyli kogoś, kogo misją jest cywilizowanie „buraków”. A w takim razie trzeba ***** wszystkich, którzy temu cywilizowaniu się sprzeciwiają. A nade wszystko trzeba ***** „buraków” (czyli nas), ponieważ opieramy się jakże potrzebnemu dziełu cywilizowania, prowadzonemu przez dobrych i szlachetnych ludzi.
      Nadzieja w tym, że ów radiowy śmiech, jest wyrazem bezradności. Oby!

 

***

 

      Dzisiejsza Pańska opowieść jest – tak mi się wydaje – opowieścią o naszej bezradności wobec tych, „którzy pluć każą”. Konstrukcja dzisiejszego świata jest bowiem taka, że niewiele możemy przeciwstawić tym wszystkim, którzy posługując się taką czy inną Jane Fondą (à propos celebrytów/artystów/publicystów), bądź takim czy innym Aleksandrem Łukaszenką (à propos polityków/tych, którzy łudzą się, że są ważni), usiłują przeprowadzić swoją wolę, w myśl zasady: „Zgnoję was chamy, a uszczęśliwię!”*
Z tej bezradności nie zawsze zdajemy sobie sprawę, czego doświadczyłem będąc pacholęciem.
Miałem wtedy 11, czy 12 lat i dużo jak na swój wiek czytałem. A czytać za bardzo nie było co, poza tym, co w czasach rządów komunistycznych było powszechnie dostępne. Moi Czcigodni Rodzice nie popierali komunistów, ale też nie byli w jakiś jaskrawy sposób antykomunistyczni. Jak olbrzymia większość Polaków wiedzieli swoje i chcieli spokojnie żyć. Zdawali sobie oczywiście sprawę, że komuniści to podstępni kłamcy i trzeba uważać na to co drukują w prasie, bądź mówią w radio i telewizji, ale jednocześnie rozumieli, że pewnych rzeczy uniknąć się nie da. Nie da się uniknąć, bo synek połyka książki z dużą szybkością, a niektóre czyta już piąty, czy szósty raz. Wiejska Biblioteka Publiczna nie wystarczała, trzeba więc było książki kupować. Pamiętam (to tak à propos Wietnamu), że dostałem bodajże „pod choinkę” książkę Moniki Warneńskiej (zaciętej komunistki; dziennikarki „Trybuny Ludu”; korespondentki wojennej w Wietnamie) p.t.: „Ścieżki przez dżunglę”. Szybko ją przeczytałem i bardzo mi się podobała, zwłaszcza, że była wprost adresowana do dzieci i młodzieży. Przypomnę: miałem 11-12 lat. Tym samym nie miałem szans. Wietkong dobry, Amerykanie źli. Bojownicy o socjalizm dobrzy, ich przeciwnicy źli. Demoludy dobre, kraje kapitalistyczne złe…
      Powie ktoś: „No tak, dziecko wobec takiej indoktrynacji może faktycznie jest bezradne, ale dorośli? Choćby twoi rodzice. Nie wiedzieli jakie gówno ci sprezentowali?”
      A skąd mieli wiedzieć? Przecież nie czytali „Trybuny Ludu”, żeby się zorientować, kto zacz jest autorką książki. Owszem, słuchali „Wolnej Europy”, ale tam o Warneńskiej raczej nie mówili, a jeśli mówili, to była jedną z ostatnich osób, na którą moi Rodzice zwróciliby uwagę. Książkę zaś kupili, ponieważ w księgarni leżała pod szyldem „Literatura dziecięco-młodzieżowa”.

      Piszę o tym dlatego, ponieważ nie wydaje mi się, by dzisiaj, mimo upływu tylu już lat, sytuacja w jakiś znaczący sposób się zmieniła. Może nawet jest gorzej. Jest gorzej, ponieważ – jak to wielokrotnie Pan wskazywał – kultura pop jest wszechobecna. Ona rządzi, a mówiąc ściśle rządzą ci, od których jej kształt jest zależny. A tak się składa, że owi rządzący są ludźmi – jestem tego pewny – „którzy każą pluć”.
      Czy jesteśmy w stanie kulturze pop w takim kształcie coś przeciwstawić? Ci, „którzy plują” sądzą, że tak (o czym pisałem wczoraj). Co sądzą ci, „którzy każą pluć”, tego nie wiemy. Ważne jest jednak nade wszystko to, co na ten temat sądzimy my. Ale to już temat na inną opowieść.

*Bogusław Schaeffer: „Zorza”; tragikomedia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...