sobota, 29 lutego 2020

Pop czyli Polska Biało-Czerwoni


       Kiedy opublikowałem tu przedwczoraj tekst o popkulturze, a w dodatku jeszcze wczoraj przedstawiłem fragmenty literackiej prozy Olgi Tokarczuk z kluczowym pytaniem, czy to co widzimy to kultura popularna, czyli kłamstwo, czy kultura niepopularna, a więc szczera prawda, nie miałem oczywiście nadziei na stuprocentowe zrozumienie, ale owszem, na coś tam liczyłem. Tymczasem, oto wczoraj na swoim blogu w Szkole Nawigatorów Coryllus zrobił mniej więcej to samo, a więc przedstawił swoje przemyślenia z podobnymi do moich nadziejami na to, że jego słowa do kogoś jednak dotrą. Oczywiście, każdy kto czyta dyskusję na jego blogu, wie że większość ich uczestników deklaruje zarówno pełne zrozumienie tego, o czym Coryllus do nich mówi, a co więcej z każdym jego słowem zgadza się w stu procentach, no ale my oczywiście wiemy jak się sprawy realnie mają, co zresztą pokazałem bardzo starannie w tekście o literackim kunszcie pisarki Tokarczuk, oraz czytelniczych talentach jej fanów.
       Napisał więc Coryllus swoją odpowiedź na mój tekst o popie i to co mnie w niej najbardziej uderzyło, to zamieszczona już na samym początku uwaga na temat deficytów zarówno ludzi, którzy tytułują swoje teksty „Ogniem na wprost” lub ozdabiają swoje kurtki naszywkami z napisem „Śmierć wrogom Ojczyzny”. A w tej sytuacji muszę mojemu kumplowi Gabrielowi przypomnieć, że jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że jakieś tam deficyty, mniejsze lub większe, mają wszyscy, w tym także on i ja, to nie same deficyty mają znaczenie, ale to, w jaki sposób one wpływają na sposób w jaki widzimy świat oraz najważniejsze podejmowane przez nas w tym świecie decyzje. Ktoś jest kibicem Legii Warszawa i prawdziwą radość znajduje w napieprzaniu się z kibicami Lecha Poznań; kto inny jeździ zimą do Zakopanego by w tygodniu kiedy trwają skoki, łazić od rana do wieczora po Krupówkach w wielkich biało-czerwonych kapeluszach i trąbić w te idiotyczne trąbki; jeszcze kto inny jeździ do tego samego Zakopanego na Sylwestra, by najpierw się nawalić, a potem podskakiwać w rytm  piosenek Zenka Martyniuka; inni siedzą w domu i z zapartym tchem oglądają Magdę Ogórek, jak wspólnie Dorotą Łosiewicz szydzą z Szymona Hołowni, a kto wie, czy jeszcze nie dzwonią tam, by powiedzieć, że kocham panią, pani Doroto; są też tacy, którzy dobrze się czują w kościele tylko pod warunkiem, że tam mszę odprawia ksiądz z gitarą, który potrafi o Panu Jezusie nie tylko opowiadać, ale również na Jego temat rapować; są wreszcie i ci, którzy jeszcze kilka lat temu nosili koszulki z napisem „Precz z kaczyzmem”, a dziś zakładają na siebie bluzy z orłem na plecach i hasłem „Bóg, Honor, Ojczyzna” i oni są również dotknięci pewnym deficytem, który w interesującym nas zakresie sprowadza się do tego, że jedyną rzeczą na jaką ich w tym całym nieszczęściu stać, to udanie się w maju tego roku na wybory i zagłosowanie na Andrzeja Dudę. I to jest też jedyna rzecz, jaka mnie obchodzi, gdy myślę o tym, w jaki sposób kultura pop traktuje ludzi. Mam na myśli tylko dwie rzeczy: głosowanie na Prawo i Sprawiedliwość oraz pobożną modlitwę. Jeśli którykolwiek z nich, czy to przez uczestnictwo w patriotycznym trąbieniu na Krupówkach, czy przez wspólne nucenie piosenki „Wolność”, czy wreszcie przez zaczytywanie się w miesięczniku „Polska Niepodległa” gdzie już na samej okładce widzimy Putina przerobionego na penisa oraz wielki tytuł „Fiutin”, dojdzie do wniosku, że Polska jest dla niego najwyższą wartością i że bycie Polakiem to powód do dumy, a owo przekonanie doprowadzi go do zagłosowania na Prawo i Sprawiedliwość, to ja jego deficyty mam głęboko w nosie.
       Czy chciałbym – bo pewnie o to chodzi Coryllusowi, gdy tak się użala nad tym całym popem – żeby oni wszyscy dochodzili do pozytywnych rozwiązań, na wyższym poziomie emocji? Pewnie że nie miałbym nic przeciwko temu, natomiast wiem, że tego przeprowadzić się nie da. Tego jeszcze nikt nigdy w całej historii ludzkości skutecznie nie zrealizował, a co gorsza, wszelkie próby uszlachetniania ludzkiej świadomości i wygładzania emocji, kończyły się raczej nieszczęściem niż czymś choćby przez chwilę dobrym.
      Chciałbym jednak na moment wrócić do kwestii, która na blogu Coryllusa pojawiła się parokrotnie, a mianowicie owego tak zwanego „chrześcijańskiego rapu”. To, w moim pojęciu, w ogóle nie ma o czym gadać z tego prostego powodu, że środowisko słuchające rapu to nie tyle osoby, którym akurat odpowiada ten typ estetyki, ale uczestnicy swego rodzaju subkultury, określanej powszechnie jako hip-hop, bardzo ostro wyczuleni na jakikolwiek obcy, nadchodzący z zewnątrz ton. W związku z tym, ja na przykład nawet w żartach bym nie zaryzykował, by któregoś z moich uczniów tkwiącego w owej kulturze powitać choćby okrzykiem „Yo, man!” Dlatego też nie widzę takiej możliwości, by jakiś ksiądz, czy grupa pobożnej młodzieży wyszła do niego z propozycją chwalenia Pana przy pomocy owych rymów, a on by ich potraktował poważnie. Nie w przypadku hip-hopu. Wspominany i wyszydzany tu parokrotnie Matczak, syn Matczaka, w jednej z piosenek odpowiada, jak to jego kolega zaszedł do lokalu, gdzie zaproponowano mu tak zwaną „kreskę”, ale on na to nie poszedł, bo akurat głównie słuchał kogoś, kto mocno występował przeciwko twardym narkotykom. Więc, jak mówię, nie tu.
       Natomiast wiem skądinąd, że jest taki amerykański zespół występujący pod nazwą „The Devil Wears Prada” i grający najbardziej klasyczny thrash metal, tyle że z naciskiem na chrześcijańską ewangelizację. Ja o nich wcześniej nie słyszałem i kiedy dowiedziałem się, że oni, owszem, przynajmniej u siebie w Stanach zachowują pozycję, również ściśle artystyczną, przy której nasz Nergal wygląda jak suport suportu, pomyślałem sobie, że to jest faktycznie jakiś obłęd. Myślę sobie jednak, że tu, w ramach jednej i tej samej estetyki, która tak naprawdę jest zaledwie jeszcze jedną odmianą rock and rolla, te dzieci mają wybór zero-jedynkowy: albo się modlą do Boga, albo do Szatana i jeśli oni wybierają że się będą modlić do Boga, to mnie naprawdę mało interesują ich deficyty, jeśli te miliony – bo to są miliony – prowadzone są w odpowiednią stronę.
      Powtórzę więc: niech nas Pan broni przed pokusą wiary w to, że możemy skutecznie manipulować tymi, którzy bardzo lubią, by nimi manipulować, przeganiając ich jak najdalej od kultury popularnej, a tych, którzy przegonić się nie dadzą, konsekwentnie wyszydzać, bo prędzej czy później za nich się wezmą ci, którzy najpierw im pokażą jak wygląda kultura wysoka, a potem jednym ruchem różdżki sprawią, że oni znienawidzą wszystko, co choćby z daleka cuchnie popem. I nie łudźmy się że Olga Tokarczuk będzie ich najsilniejszą bronią.



9 komentarzy:

  1. @toyah

    Gdy, dajmy na to, ksiądz przychodzi do hip-hopowców z komunikatem: „jestem taki, jak wy”, to jest delikatnie mówiąc niewiarygodny. Co więcej jest niepotrzebny. No, może chwilowo.
    On ma być bowiem przywódcą, a nie aspirantem. Zakładamy bowiem w tym przykładzie, że dane środowisko nie jest mu wrogie z samego przyrodzenia i przejawia jakąś ciekawość. Świetnie jest to przedstawione w „Gorączce sobotniej nocy”.

    Jednak, gdy mówimy o twórczości, której wyraz wymaga co najmniej przylepienia jakiejś maski (The Rolling Stones!), to trzeba ją przylepić, czyli trzeba dokonać jakiejś trwałej 27/7 konwersji własnej osobowości. Nie da się więc być księdzem hip-hopowcem. Odwrotnie też nie.

    Czym innym jednak, tutaj właśnie koncentruje się moje zainteresowanie, jest konwergencja, której podstawę i napęd chciałbym widzieć we wzajemnym zainteresowaniu kulturowym. Choćby takim, jakie wydobył z siebie Keith Richards pytany na Jamajce jak mu się podoba reggae? A taki tam rytmik - odpowiedział życzliwie. ŻYCZLIWIE!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @orjan
      24/7? Nigdy bym się nie spodziewał, że jesteś taki nowoczesny.

      Usuń
  2. Ostatnie trzy posty mówią o prawdzie być może nie zauważanej, a przecież podstawowej: POP kształtuje postawy społeczeństw co najmniej od czasu, gdy wynaleziono druk.
    Owszem, wydrukowano mnóstwo mądrych ksiąg, ale ich siła rażenia była żadna wobec ulotek przedstawiających grubego biskupa, poklepującego jędrną dziewczynkę przy suto zastawionym stole. Dziś mamy memy i paski telewizji "informacyjnych". To jest oczywista oczywistość i najważniejsze jest, by się w popie rozepchać z przekazem innym niż satanizm. Nie ukrywam, że, gdy pierwszy raz usłyszałem "Cześć i chwała bohaterom" wykrzyczane w stadionowym rytmie, jakoś tam się dziwnie poczułem. Ale przecież o to właśnie chodzi. Nikt nie wygra wyborów, proponując wyborcom analizę źródeł historycznych.
    Podoba nam się czy nie, mamy demokrację i póki będziemy ją mieli, najważniejszym programem politycznym będzie telewizja śniadaniowa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Kozik

      Ten "gruby biskup, poklepujący jędrną dziewczynkę przy suto zastawionym stole", to tak z zazdrości, bo regułą jest, że każdy sądzi według siebie.

      Usuń
    2. @Kozik
      Sam bym tego lepiej nie ujął.

      Usuń
  3. @Toyah
    Wspaniały jest ten felieton, Krzysztof.

    OdpowiedzUsuń
  4. @Her Man
    Nie pozostaje mi nic innego jak Ci - jak zawsze zresztą - uwierzyć. Bardzo dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  5. Felieton i komentarz muzyczny robią świetne wrażenie. Po tygodniu grypy wróciłam do żywych. Jest dobrze.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...