Dziś proponuję swój kolejny felieton
z „Warszawskiej Gazety”. Powinno byc w sam raz.
Jak wiemy, nie ma ostatnio dnia, kiedy jeżdżąc
po Polsce ze swoją kampanią, Małgorzata Kidawa-Błońska wypowiada kwestie, które
na skali kompromitacji przesuwają ją systematycznie i coraz głębiej poza jej
granice. Kiedy piszę te słowa, pojawiły się dwie kolejne wesołe wypowiedzi owej
kobiety. Pierwsza, że Polska może wystąpić z Unii Europejskiej na mocy zwykłej
sejmowej ustawy, druga natomiast, że program 500+ nie poprawił finansowej pozycji
polskich rodzin. A trzeba nam wiedzieć, że to nie była tylko taka wiecowa
gadka. W wypadku Błońskiej mamy do czynienia z nową jakością, gdzie owa teza
otrzymała uzasadnienie logiczne. Posłuchajmy:
„Te
500+ poszło do portfela i ta osoba zobaczyła te pieniądze u siebie w ręku i to
była ta różnica, bo jakość życia z tego powodu specjalnie się nie poprawiła”.
Jeśli któryś z Czytelników powie, że to
zbyt trudne, obiecuję, że wszystko gra jak trzeba. Osobiście jestem pewien, że
sama Kidawa też tego co powiedziała do dziś nie rozumie, to jednak nie jest nasz
problem. Problem realny jest taki, że, co widać bardzo wyraźnie choćby w sondażach,
społeczne poparcie dla Małgorzaty Kidawy-Błońskiej wobec nadchodzących wyborów,
jeśli w ogóle spada, to bardzo nieznacznie. Co gorsza, nawet jeśli machniemy
ręką na sondaże i zdamy sie wyłącznie na to co słyszymy wokół siebie, to
reakcja tłumu pozostaje niemal taka sama. Kidawa-Błońska jest przez wielu
traktowana jako solidna polityczna propozycja, a już zwłaszcza na tle kogoś tak
rzekomo skompromitowanego, jak Andrzej Duda.
I to jest zagadka, którą zadręczamy się
dziś niemal wszyscy, nieustannie zadając sobie pytanie, co by musiało się stać,
żeby ludzie, którzy z różnych powodów nie znoszą prezydenta Dudy, uznali że
sytuacja, w jakiej zostali postawieni przez swoją kandydatkę, zwyczajnie wiąże
im ręce? Otóż mam bardzo silne przekonanie, że – jeśli wolno mi pociągnąć nieco
dalej niesławny greps – nawet jeśli Kidawa-Błońska, jadąc po pijanemu
samochodem zabije na przejściu dla pieszych zakonnicę w ciąży, poparcie dla
niej nawet nie drgnie. Dlaczego? Dlatego, że ów rodzaj z idiocenia sprawdza się
od dawna, a po raz pierwszy został opisany pod koniec XIX wieku na głębokim
amerykańskim Południu, kiedy to miejscowi Demokraci darzyli Republikanów taką nienawiścią,
że byli gotowi zagłosować nawet na, jak mówiono, zbłąkanego „żółtego psa”, byle
by nie zdradzić swojej nienawiści. Doszło do tego, że podczas prezydenckiego
starcia między Demokratą Alem Smithem i Republikaninem Herbertem Hooverem, mimo
faktu, że Smith był znanym liberałem i w dodatku gorliwym katolikiem, których
amerykańskie Południe tępiło jak zarazę, większość Południa zagłosowało na
Smitha właśnie i nie było ani ludzkiej ani boskiej siły, która by ich od tego
odwiodła.
Od tego też czasu o demokratycznych
wyborcach w Stanach Zjednoczonych mówi się, że to są wyborcy Partii Żółtego
Psa. A ja się tylko zastanawiam, czy to nie jest już ogólnoświatowa pandemia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.