sobota, 15 lutego 2020

Czy Zjednoczona Opozycja w drugiej rundzie wyborów prezydenckich wystawi psa?


Dziś proponuję swój kolejny felieton z „Warszawskiej Gazety”. Powinno byc w sam raz.

      Jak wiemy, nie ma ostatnio dnia, kiedy jeżdżąc po Polsce ze swoją kampanią, Małgorzata Kidawa-Błońska wypowiada kwestie, które na skali kompromitacji przesuwają ją systematycznie i coraz głębiej poza jej granice. Kiedy piszę te słowa, pojawiły się dwie kolejne wesołe wypowiedzi owej kobiety. Pierwsza, że Polska może wystąpić z Unii Europejskiej na mocy zwykłej sejmowej ustawy, druga natomiast, że program 500+ nie poprawił finansowej pozycji polskich rodzin. A trzeba nam wiedzieć, że to nie była tylko taka wiecowa gadka. W wypadku Błońskiej mamy do czynienia z nową jakością, gdzie owa teza otrzymała uzasadnienie logiczne. Posłuchajmy:
      Te 500+ poszło do portfela i ta osoba zobaczyła te pieniądze u siebie w ręku i to była ta różnica, bo jakość życia z tego powodu specjalnie się nie poprawiła”.
      Jeśli któryś z Czytelników powie, że to zbyt trudne, obiecuję, że wszystko gra jak trzeba. Osobiście jestem pewien, że sama Kidawa też tego co powiedziała do dziś nie rozumie, to jednak nie jest nasz problem. Problem realny jest taki, że, co widać bardzo wyraźnie choćby w sondażach, społeczne poparcie dla Małgorzaty Kidawy-Błońskiej wobec nadchodzących wyborów, jeśli w ogóle spada, to bardzo nieznacznie. Co gorsza, nawet jeśli machniemy ręką na sondaże i zdamy sie wyłącznie na to co słyszymy wokół siebie, to reakcja tłumu pozostaje niemal taka sama. Kidawa-Błońska jest przez wielu traktowana jako solidna polityczna propozycja, a już zwłaszcza na tle kogoś tak rzekomo skompromitowanego, jak Andrzej Duda.
      I to jest zagadka, którą zadręczamy się dziś niemal wszyscy, nieustannie zadając sobie pytanie, co by musiało się stać, żeby ludzie, którzy z różnych powodów nie znoszą prezydenta Dudy, uznali że sytuacja, w jakiej zostali postawieni przez swoją kandydatkę, zwyczajnie wiąże im ręce? Otóż mam bardzo silne przekonanie, że – jeśli wolno mi pociągnąć nieco dalej niesławny greps – nawet jeśli Kidawa-Błońska, jadąc po pijanemu samochodem zabije na przejściu dla pieszych zakonnicę w ciąży, poparcie dla niej nawet nie drgnie. Dlaczego? Dlatego, że ów rodzaj z idiocenia sprawdza się od dawna, a po raz pierwszy został opisany pod koniec XIX wieku na głębokim amerykańskim Południu, kiedy to miejscowi Demokraci darzyli Republikanów taką nienawiścią, że byli gotowi zagłosować nawet na, jak mówiono, zbłąkanego „żółtego psa”, byle by nie zdradzić swojej nienawiści. Doszło do tego, że podczas prezydenckiego starcia między Demokratą Alem Smithem i Republikaninem Herbertem Hooverem, mimo faktu, że Smith był znanym liberałem i w dodatku gorliwym katolikiem, których amerykańskie Południe tępiło jak zarazę, większość Południa zagłosowało na Smitha właśnie i nie było ani ludzkiej ani boskiej siły, która by ich od tego odwiodła.
      Od tego też czasu o demokratycznych wyborcach w Stanach Zjednoczonych mówi się, że to są wyborcy Partii Żółtego Psa. A ja się tylko zastanawiam, czy to nie jest już ogólnoświatowa pandemia.  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...