W roku 1996 – wtedy już całą
pięcioosobową rodziną – zostaliśmy przez pewną panią zaproszeni do Wielkiej
Brytanii. Plan był taki, że prześpimy się w Londynie, następnie na dwa tygodnie
udamy się do polskiego ośrodka w walijskim Penrhos, po czym wrócimy do Londynu
i tam się jeszcze przez tydzień po tym Londynie pokręcimy. Zajechaliśmy więc do
Walii i któregoś dnia, podczas przechadzki po pobliskim Pwllheli, naszego wówczas sześcioletniego syna bardzo
rozbolał ząb. Mam nadzieję, że wszyscy rozumiemy sytuację. Mamy rok 1996, a
więc czas, gdy Polska oficjalnie wciąż stanowiła część tak zwanego „bloku
wschodniego”, i piątkę biednych Polaków w Wielkiej Brytanii, z małym chłopcem,
którego bardzo boli ząb. Szliśmy więc przez to prześliczne Pwllheli z płaczącym
dzieckiem i z jednej strony zupełnie naturalnie zaczęliśmy rozglądać się za
jakimś dentystą, a z drugiej zastanawiać się, ile nas ten kaprys losu będzie
kosztował. W końcu zobaczyliśmy dom z odpowiednią tabliczką, zaszliśmy do
środka, znaleźliśmy pana dentystę, powiedzieliśmy, w czym problem, dentysta
naszym synem się zajął, ból zęba zlikwidował, a na pytanie, ile się należy,
odpowiedział, że nic.
Przyznaję, że do pewnego momentu
sądziłem, że padliśmy ofiarą tak zwanego współczucia dla czegoś, co na dzikim
zachodzie nosi nazwę „white trash”, jednak pewien mój do dziś bardzo bliski
kolega Brytyjczyk uświadomił mnie, że o żadnym współczuciu mowy nie ma. Dentysta
z Pwllheli zachował sie jak najbardziej klasycznie, a więc przyjął dziecko z
bólem zęba – no bo głupio nie przyjąć – a na samą myśl, ile to papierkowej
roboty ma go ten gest teraz kosztować, uznając, że doprawdy nic na tym nie
traci, na wszystko machnął ręką. Kolega mój wyjaśnił, że system opieki
medycznej w Wielkiej Brytanii jest tak skonstruowany, że każdy ewentualny
pacjent spoza systemu jest traktowany, jako pewien nieunikniony koszt działania
owego systemu, i który przez to, że w żaden sposób nie narusza podstawowej
równowagi, będzie obsłużony, jak każdy inny. A zatem, owszem, mogłoby się
zdarzyć, że ów dentysta albo by nas skasował na parę funtów, albo odesłał z
kwitkiem, ale ponieważ dla niego te nasze funty to naprawdę żadna różnica, to
jedyne niebezpieczeństwo mogło się sprowadzać do tego, że to był Żyd, dla
którego Polacy to znani antysemici, i z tego tytułu on by nam zwyczajnie mógł
chcieć dokuczyć. Pomijając jednak to wszystko, reszta była maksymalnie prosta i
oczywista.
Mijały lata, a tamta nauka
siedziała w mojej głowie, jak cała owa podróż do Wielkiej Brytanii. W międzyczasie
Polska stała się pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej, by wjechać na teren
Wielkiej Brytanii nie trzeba było się już spowiadać przez odpowiednim
urzędnikiem, no a przede wszystkim nasze polskie ubezpieczenie zdrowotne stało
się częścią powszechnego ubezpieczenia obowiązującego na terenie Unii. Żona
moja, która, jak wiemy jest nauczycielem w szkole, pewnego razu udała się z
klasą do Londynu, no i tak się niefortunnie stało, że jedna z uczennic dostała
bardzo wysokiej gorączki. Żona zabrała ją do taksówki, zawiozła do najbliższego
lekarza... i proszę sobie wyobrazić, że tam wszystko się odbyło dokładnie tak,
jak przed laty u dentysty w Pwllheli, z tą różnicą, że badający tę dziewczynkę
lekarz do swojej usługi dołączył jeszcze lekarstwo. Wszystko bez żadnych
papierów, żadnych dokumentów, żadnych nazwisk, no i bez pieniędzy.
Ktoś może sobie pomyśleć, że
tak wygląda ów system w świecie cywilizowanym, a więc nie tylko w Wielkiej
Brytanii, ale na przykład w Niemczech. Otóż chyba jednak nie. Znów opowiem o
mojej żonie. Pewnego razu udała sie ona na szkolną wycieczkę do Kolonii, jednak
tym razem sama dostała ciężkiej gorączki. Udała się więc do najbliższej
przychodni, a tam, zanim jeszcze dotarła do odpowiedniego lekarza i zdążyła się
przedstawić, została odesłana do znajdującego się w budynku bankomatu po równe
50 euro, a następnie do apteki po jakiś paracetamol, czy coś podobnego. Jak ów
system działa we Francji, Szwecji, czy we Włoszech, tego nie wiemy. Wiemy już natomiast
z pewnością, jak się sprawy mają w Wielkiej Brytanii i w Niemczech. No i w
Polsce.
Ktoś się zapyta, czemu ja o tym
piszę. Otóż właśnie ze względu na Polskę. Wpadł mi akurat w rękę stary juz dość
numer tygodnika „W Sieci”, a w nim rozmowa z ministrem zdrowia Konstantym
Radziwiłłem, w którym ów Radziwiłł opowiada o wielu związanych z ochroną
zdrowia sprawach, natomiast w pewnym momencie informuje, że rząd Beaty Szydło w
ciągu najbliższych dwóch zamierza całkowicie zrezygnować z tak zwanego
obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego. Według słów ministra, plan jest taki,
by – zgodnie zresztą z Konstytucją – każdy Polak miał nieograniczony dostęp do podstawowych
usług medycznych. Według informacji przekazanych przez Radziwiłła, dziś w
Polsce, z różnych powodów, mieszka około 2,5 mln osób pozostających poza
systemem i nie może być tak, by oni nadal byli zdani na to, co los przyniesie.
Dodatkowo, zdaniem Radziwiłła, dalsze utrzymywanie dotychczasowego systemu,
wraz z jego całą administracyjną obsługą, jest zwyczajnie nieopłacalne i będzie
nadal nieopłacalne, nawet jeśli ludziom bez ubezpieczenia każe się płacić
ciężkie pieniądze za leczenie i lekarstwa. Wciąż wedle słów ministra, jeśli
zlikwidujemy obowiązkową składkę zdrowotną, państwo nie dość, że nie straci, to
może wręcz zyska, choćby na tym, że osoby, które się z jakiegoś powodu nie
ubezpieczyły, skutkiem braku leczenia, nie ulegną chorobom na tyle ciężkim, że
ich utrzymanie przy życiu będzie kosztowało państwo bez porównania więcej, niż
by ono zarobło na tych nieszczęsnych składkach.
Obiecał więc minister Konstanty
Radziwiłł, że w roku 2017, czy 2018, Polska udostępni darmowe usługi zdrowotne
wszystkim potrzebującym i na tym polskie państwo wyłącznie zarobi. Jak? Różnie.
I finansowo i moralnie. I powiem szczerze, że poza programem 500+, nasza władza
niczym mnie aż tak nie ucieszyła. Jeśli oni załatwią nam to, czego doświadczyłem
w roku 1996 w miasteczku Pwllheli w Walii, będę wiedział, że to, czygo byliśmy
świadkiem w roku 2015, to była prawdziwa zmiana i że ona była naprawdę dobra. A
co ciekawe, i jedno i drugie, mnie akurat nie dotyczy.
Zapraszam do kupowania moich
ksiażek. Pomijając tę o siedmiokilogramowym liściu, której nakład na razie jest
wyczerpany, wszystkie mozna zamawiać w księgarni pod adresem www.coryllus.pl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.