czwartek, 25 sierpnia 2016

Skoro nikt nie chce, to ja zostaję socjalistą

        Przedwczoraj zamieściłem na tym blogu tekst w najmniejszym stopniu nie polityczny, lecz zaledwie pokazujący dramatyczną sytuację tych polskich artystów, którzy dostrzegłszy u siebie jakiś talent, zapragnęli z nim wyjść publicznie i w jednej chwili zostali zniszczeni przez system, dla którego ostatnią rzeczą, na jakiej mu zależy to jakość i prawda. Tak się też złożyło, że kończąc swoje refleksje przedstawiłem muzyczny clip duetu Kopyt/Kowalski z piosenką zatytułowaną „Kto zabił Jolantę Brzeską?”, moim zdaniem naprawdę świetną pod każdym możliwym względem, znacznie lepszą od wszystkiego, czym jesteśmy od lat karmieni przez naszą współczesną scenę poprockową.  Jak mówię, kiedy zaczynałem pisać ten tekst, a i nawet już skończywszy go, politykę w głowie miałem zaledwie o tyle o ile tam pojawiła się postać okrutnie zamordowanej Jolanty Brzeskiej, a przy okazji, w domyśle, cienie jej odzianych w garnitury zabójców. Chodziło przede wszystkim o piosenki.
       I oto na notkę zareagował mój kolega Coryllus, który najpierw w doraźnym komentarzu, a następnie w osobnej, swoją drogą kapitalnej, notce, zwrócił uwagę na fragment tekstu Kopyta i Kowalskiego, w którym oni winę za śmierć Brzeskiej, obok policji i samych morderców, zrzucają na „Kościół i naród”, jak najbardziej słusznie sugerując, że oto mamy do czynienia ze starym typowo lewicowym zagraniem, gdzie najpierw uderza się w najwyższe tony, pokazując jednym palcem jakiś szczególnie rażący przejaw społecznej niesprawiedliwości, a potem, drugim palcem, winnych, a więc albo naród, albo Kościół. Stary, nudny do porzygania, numer: chodzi o to, by najpierw ludzi doprowadzić do wzruszeń graniczących z histerią, a potem już tylko realizować swoje brudne obsesje.
      Pisze Coryllus tak:
      „Widzimy tu wyraźnie pułapkę zastawioną na nasze biedne umysły i serca, które uwielbiają poddawać się fali świętego oburzenia, w tych szczególnie przypadkach, kiedy ofiara jest niewinna i szlachetna. Sport ten ma swoje odmiany, a do najbardziej lubianych należy ekscytacja grupowa. Tej zaś nie ma bez piosenek, filmów, programów i publicystyki. Czyli bez całej machiny propagandowej, którą programuje się jak maszyny w drukarni – na wielkie nakłady zestandaryzowanych produktów. Dlatego właśnie jak ktoś wpadnie w taką pułapkę już najprawdopodobniej z niej nie wyjdzie. Będzie siedział i lamentował nad tym, jak źle jest a świecie, że muszą umierać ludzie. Monopol na tę narrację ma lewica, która zawsze jest pierwsza jeśli idzie o wyrażanie współczucia w mowie wiązanej, ma do tego dobre tradycje warsztatowe i na podorędziu ludzi, którzy za propagandę zabierają się fachowo i nazywają ją potem sztuką”. A ja tylko powtórzę: „propagandę, którą nazywają sztuką”. Właśnie tak.
      I pewnie nie miałbym najmniejszej potrzeby poruszać tej kwestii, a tym bardziej jej kontynuować, gdyby nie to, że w refleksji Coryllusa brakuje mi pewnej dla mnie bardzo istotnej obserwacji. Otóż prawdziwy problem nie polega na tym, że socjaliści uznali za stosowne załatwiać swoje sprawy wywołując w nas wzruszenia z powodu nieszczęść, do których tak naprawdę sami doprowadzili. W końcu, cóż to komu szkodzi? Skoro to oni mają budzić w nas tę czysto ludzką wrażliwość i zwracać naszą uwagę na kolejne nieszczęścia tego świata, cóż to komu szkodzi? Skoro tak wypadło, że to akurat taki Bob Dylan przez lata musiał nas informować o samotnej śmierci Hattie Cartoll, zadawał te podstawowe jak najbardziej pytanie, kto zabił Davey Moore’a, wymyślał siedem przekleństw dla występnego sędziego, czy wreszcie opisywał ponury los Hollisa Browna, to niech będzie Bob Dylan, zwłaszcza, że on akurat potrafił robić to najlepiej ze wszystkich. To co w tym jednak najgorsze, to nie te piosenki i cała owa wspomniana przez Coryllusa propaganda. Naszym problemem nie są te piosenki, lecz fakt, że nikt z tej strony, z którą my się identyfikujemy, nie potrafił na to wszystko odpowiedzieć czymś równie mocnym, a jednocześnie prawdziwym. Nagle się okazało, że ci wszyscy, którzy mogli tu się wykazać czymś wartościowym, najpierw na te wszystkie historie z pogardą wzruszyli ramionami, a następnie uznali, że prawdziwa sztuka to nie jakieś tanie wzruszenia, lecz poważne narodowe dylematy.
      To, jeśli idzie o pop, a co z tymi, ktoś zapyta, którzy owe idee mają za zadanie podeprzeć jakąś porządną teorią? Otóż ci również, już na samym początku, zadeklarowali, że gdy chodzi o tak zwaną „wrażliwość społeczną”, to niech się nią zajmują pryszczaci – my tutaj mamy inne priorytety, a więc Kościół, rodzinę, własność, prawo, ewentualnie jeszcze strzelnicę.
      Myślę o tym po raz nie wiadomo już który, ale tym razem szczególnie intensywnie i nie mogę się nadziwić, jak można było coś tak cennego, jak zwykłe ludzkie wzruszenie  oddać tej bandzie oszustów? Popatrzmy jeszcze raz na sprawę Jolanty Brzeskiej i w ogóle cały ten przekręt z warszawskimi kamienicami. Wystarczy poszperać w Internecie, by zobaczyć jak na dłoni, że przy tym temacie od początku kręcili się wyłącznie Ikonowicz z kumplami. To oni ostatecznie tak naprawdę doprowadzili – razem z „Gazetą Wyborczą” – że dziś dalsza kariera polityczna Hanny Gronkiewicz-Waltz wisi na cienkim włosku. Proszę spojrzeć, kto dziś jest głównym emisariuszem owego ruchu protestu przeciwko owej strasznej niesprawiedliwości, której pierwszym symbolem stała się śmierć Jolanty Brzeskiej. Oto warszawski radny, Jan Śpiewak, syn Pawła, Żyd i komunista. Proszę spojrzeć na duet Kopyto/Kowalski, którzy napisali i zaśpiewali piosenkę „Kto zabił Jolantę Brzeską” w taki sposób i z takim przejęciem, którego ani Hołdys, ani Panasewicz, ani Kukiz, ani tym bardziej nikt z tych mądrali uczepionych dziś owego patriotyczno-religijnego sznytu, nigdy nie będzie w stanie osiągnąć. Przecież to są najprawdopodobniej kumple Śpiewaka i Ikonowicza, a kto wie, czy nie siostrzeńcy i bratankowie i wnukowie tych, którzy na Jolantę Brzeską w pierwszej kolejności wydali wyrok. W końcu to nie jest tak, że ten Kościół i naród w tej piosence znalazły się od tak od czapy.
      A zatem co przed nami? Wróćmy więc już na sam koniec do notki Coryllusa:
      „Będzie jak na lekcji polskiego w czasie omawiania lektur pozytywistycznych – winne jest społeczeństwo, bo się nie zreformowało. Przez to pieprzone społeczeństwo umarł Janko Muzykant, a Antek musiał iść w świat. Żaden z nich nie dostał swojej szansy.
      Przepraszam bardzo, ale odpieprzcie się wszyscy od Sienkiewicza, Prusa, a nawet od Boba Dylana. Przynajmniej do czasu, gdy, również wspominany niedawno przez Coryllusa, Wojciech Wencel nie napisze wiersza, po przeczytaniu którego przynajmniej ja się pobeczę ze wzruszenia. A zapewniam, że mi akurat naprawdę niewiele trzeba. Ja się potrafię wzruszyć nawet na koncercie Black Sabbath. Póki co, idę sobie obejrzeć komunistyczny film o pewnym bardzo ładnym i wrażliwym, niestety nieodwracalnie sparaliżowanym, chłopaku, któremu złe społeczeństwo odmawiało prawa do eutanazji, ale on się szczęśliwie uparł i wszystko się dobrze zakończyło.

Jak zawsze polecam księgarnię pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia moje książki. Polecam z całego serca. Tam poza wzruszeniami nie ma nic. Czysty socjalizm.


      

2 komentarze:

  1. Oglądałem ten film - bardzo dobry. Emilia Clarke błyszczy. W dodatku oglądałem nowy film W. Allena - też bardzo dobry. Dodała mi otuchy ta notka. Wielkie dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  2. @Wes
    Woody Allen nakręcił dobry film? Po 50 latach? To bardzo ciekawe.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...