czwartek, 11 sierpnia 2016

Ostatnia rodzina, czyli tatuaż z Beksińskim na łydce

         Jak to wielokrotnie już bywało, również i dziś miałem inne plany odnośnie tego bloga, jednak tak się stało, że dobrzy ludzie mnie poinformowali, że polska kinematografia wypuściła kolejne swoje dzieło, w postaci filmu pod tytułem „Ostatnia rodzina”, a przedstawiające losy rodziny Beksińskich, w tym głównie oczywiście popularnego artysty malarza Zdzisława i jego syna Tomka, kultowego, jak się okazuje, radiowego didżeja… no i wszelkie plany wzięły w łeb. Obejrzałem sobie zwiastun owego filmu i uderzyła mnie w nim przede wszystkim informacja, że zarówno stary, jaki i młody Beksiński byli geniuszami, każdy w swojej dziedzinie. Pomyślałem sobie wtedy, że ponieważ tak się składa, że obrazy Zdzisława znałem i traktowałem jako, było nie było, część polskiej kultury, a Tomek Beksiński przez pewien czas był nawet moim dość bliskim kolegą, powstanie filmu o nich, w dodatku zatytułowanego tajemniczo bardzo „Ostania rodzina”, nie mogę tego wydarzenia nie skomentować.
     Jako że bohaterem dzisiejszego tekstu będzie przede wszystkim Tomek Beksiński, na początek chciałbym powiedzieć parę szybkich słów o pierwszym z owych „geniuszy”, czyli tacie. Otóż ja zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, jaką pozycję we współczesnym europejskim malarstwie zajmuje Zdzisław Beksiński ze swoimi obrazami, i jak bardzo jest on przez wielu traktowany jako artysta wybitny, nie mogę jednak nie zwrócić tu uwagi na fakt, że sztukę na tym poziomie, a kto wie, czy nie na poziomie znacznie wyższym, choćby przez to, że materia jest tu znacznie bardziej oporna, prezentują porozrzucane po całym świecie studia tatuażu, w tym dwa najbardziej kultowe, w Katowicach i Krakowie. I ja oczywiście biorę pod uwagę taką oto możliwość, że Beksiński był pierwszy, no ale co, przepraszam bardzo z tego? Mam go cenić tylko za to, że Szatan zauważył go w pierwszej kolejności. No, chyba jednak nie.
      No ale przejdźmy do Tomka. Ja wiem, że bywa modne wygłaszanie deklaracji typu „ja z nim chodziłem do jednej klasy i to idiota”, i jest to świadectwo, które często budzi w nas wyłącznie wzruszenie ramion, zwłaszcza gdy dotyczy osób powszechnie uznanych za wybitne. Jest jednak tak, że ja faktycznie studiowałem z nim na jednym roku, znałem Tomka Beksińskiego dość blisko, dwa razy nawet miałem okazję być u niego w tym samym dokładnie domu, w którym ostatecznie przyszło mu umrzeć. A to mi daje prawo do tego, by stwierdzić, że to był zaledwie jeszcze jeden wrażliwy chłopak, który od innych różnił się tym, że lubił słuchać muzyki i w oparciu o piosenki, które mu się szczególnie podobały, budować swoje życie, no i że miał na nazwisko Beksiński. Z Beksińskim spotykałem się dzień w dzień przez cały tak zwany rok akademicki, a w dodatku spędziłem z nim całą noc w jego warszawskim mieszkaniu w towarzystwie tych tysięcy może analogowych wówczas jeszcze płyt, na które on mógł sobie pozwolić wyłącznie dzięki twórczości swojego ojca i ogłaszam uroczyście – to był człowiek psychicznie chory, i to chory bardzo. Tomek Beksiński to był chłopak, który od pierwszego dnia, kiedy go poznałem, nie marzył o niczym, jak o tym by umrzeć, a najlepiej, by ta śmierć nastąpiła w momencie, gdy wokalista zespołu Camel śpiewając swoją piosenkę zaczyna płakać. A zatem, trzeba przyznać, że Tomek Beksiński to był ktoś, kto swoje całe życie ułożył w taki sposób, by w pierwszej dogodnej chwili się powiesić, podciąć sobie żyły, otruć tabletkami, czy wyskoczyć przez okno. Znałem Tomka Beksińskiego i wiem, że to był ktoś, kto miał na oku tylko jedno – śmierć. I to nie dlatego, że on był chory, biedny, odrzucony, brzydki, czy po prostu kulawy i przez to dziewczyny go nie lubiły, ale z jakiegoś nigdy do końca niewyjaśnionego powodu. A dla mnie było od początku oczywiste, że to wszystko wyłącznie przez to, że jego cwany ojciec w pewnym momencie wpadł na pomysł, że nic się nie sprzedaje tak dobrze, jak śmierć właśnie i nią go zaraził.
       No dobra. Ktoś powie, że świat jest bardzo kolorowy i zdarzają się rzeczy przedziwne. Po co więc się zajmować kolejnym przypadkiem szaleństwa, z którego nic tak naprawdę nie wynika poza kilkoma radiowymi audycjami i ewentualnie, jak już powiedzieliśmy, eksplozją bardzo wymyślnych tatuaży? Otóż po to, że oto na ekrany polskich film wchodzi film o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji i Jego dziełach i najwyraźniej nawet przez chwilę Jego imię się nie pojawia, tak jakby to wszystko było dziełem kaprysu pogody, a wielu uważa, że to po prostu kolejny polski film, tyle że może wreszcie naprawdę dobry.
        Przepraszam bardzo, ale na to zgody nie będzie. Ile razy ktoś będzie próbował trywializować śmierć, względnie jej znaczenie zamazywać, ja będę podnosił wzrok.


Parę lat temu wydałem książkę pod tytułem „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, której jeden z rozdziałów został poświęcony właśnie Tomkowi Beksińskiemu. Ostanie już egzemplarze można zamawiać tu: http://coryllus.pl/?wpsc-product=marki-dolary-banany-i-biustonosz-marki-triumph. Polecam. To jest naprawdę coś. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...