czwartek, 31 grudnia 2015

Gdy Igor Janke kupił sobie łom

Kończy się ten rok, a ponieważ owa okazja zbiega się z ostatecznym zwinięciem blogów mojego i Coryllusa w Salonie24, chciałbym dzisiejszą notkę poświęcić sprawom osobistym. Pytają mnie czytelnicy, co takiego się stało, że nasze blogi, po tych wszystkich latach, zostały zwinięte. Odpowiedź brzmi następująco: Gabriel oberwał za ewidentnie ironiczny tytuł jednej ze swoich notek, w której rzekomo zarzucił wicepremierowi Morawieckiemu zorganizowanie niedawnych zamachów w Paryżu, ja natomiast zostałem ukarany za sugestię, że właściciele Salonu24 manipulują statystyką odsłon w portalu. Tyle. Nasze blogi są prewencyjnie ocenzurowane, w efekcie czego, nawet życzenia świąteczne, jakie złożyłem czytelnikom, zostały opatrzone przez System ostrzeżeniem przed pornograficznymi treściami.
A zatem chciałbym dziś dorzucić parę słów na temat, który doprowadził do tego, że mój blog na Salonie24 marnieje, a który – wbrew temu co się może wydawać panu Igorowi Janke i jego małżonce – stanowi problem uniwersalny. Otóż przez kilka ostatnich tygodni zaglądałem na stronę alexa.com, zajmującą się badaniem popularności różnego typu internetowych stron na świecie, i zauważyłem, że blogi moje i Coryllusa, które od lat niezmiennie generowały jedną trzecią, a niekiedy i połowę ruchu w Salonie24, wypadły z pierwszej piątki z owych obecnych w Salonie24 blogów, na ich miejscu natomiast pojawiły się trzy firmowe adresy Salonu24 plus blog kolegi Rosemanna. Po pewnym czasie zaglądam do rankingu Alexy i okazuje się, że Rosemanna już nie ma, natomiast na jego miejsce wszedł niejaki Jan Mak. Dziś natomiast nie ma już ani Rosemanna, ani Maka, natomiast na liście Alexy bryluje były minister Piotr Piętak. I okazuje się, że pomijając, trzy firmowe adresy Salonu24, to Piętak sprawia, że jeśli człowiek chce zobaczyć, co słychać w Salonie24, zagląda najpierw do do Piętaka.
Zaglądam i ja do Piętaka i widzę, że on, mimo tego że jako były wiceminister ma zagwarantowane stałe miejsce na głównej stronie Salonu24, zebrał zaledwie 220 odsłon, a jednocześnie okazuje się, że wśród osób korzystających z Salonu24, znaczna część zachodzi tam właśnie przez Piętaka. Piętak, eksponowany na głównej stronie Salonu, wyeliminował z tej rozgrywki zwiniętych Coryllusa z 1,5 tys. odsłon i mnie z ponad 700 odsłonami w ciągu zaledwie jednego dnia. I nagle ja mam wierzyć, że gdy chodzi o korzystanie z oferty Salonu, poza adresami oryginalnymi, liczy się Piotr Piętak, były minister, o którym pies z kulawą nogą dziś już nie ma pojęcia. Człowiek chce zobaczyć, co słychać w Salonie24 i pierwsze co robi, to wklepuje adres Piotra Piętaka? I przy tym nawet biedny Rosemann, co by nie powiedzieć, bloger zasłużony, nie ma szans? Przecież to jest jakiś absurd.
O co chodzi? O to mianowicie, że Igor Janke i jego Salon24 to projekt kojarzony powszechnie i jednoznacznie z tym, co przywykliśmy określać symbolicznie, jako Prawo i Sprawiedliwość. Cokolwiek by o tym czymś nie mówić, przyznać trzeba, że Igor Janke i jego Salon, to część tego, co dziś tworzy nową Polskę i pod pewnym względem wyznaczy nowej Polski przyszłość. I nagle się okazuje, że to są najzwyklejsi szulerzy. Okazuje się, że oni – jestem pewien, że to się zaczęło od momentu, gdy zapadła decyzja, by zwinąć nasze blogi – dla zwykłej niskiej satysfakcji gotowi są w manipulowaniu statystyką iść na tak zwany rympał. I stąd właśnie to szaleństwo tak bardzo widoczne w danych prezentowanych przez alexa.com. Oni szykując się do wyrzucenia nas z Salonu24, zainstalowali jakiś program fałszujący ruch w Salonie24, żeby pokazać, że tam się odbywa prawdziwa demokratyczna debata i że świat tę debatę obserwuje.
Wczoraj wieczorem w Polsacie wystąpić miał Igor Janke, by rozmawiać na temat wolności mediów. W ostatniej chwili jednak swoje przyjście odwołał. Ciekawe dlaczego? Ze strachu, czy z nadmiaru obowiązków przy czyszczeniu łomów?

Wszystkim czytelnikom tego bloga życzę dobrego Nowego Roku w bardzo dobrej zmianie. I niezmiennie zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki.

środa, 30 grudnia 2015

Motörhead

Wczoraj z samego rana zostaliśmy przygnieceni wiadomością, że oto zmarł Lemmy Kilmister, obok Ozzy’ego Osbourn’a najjaśniejsza gwiazda współczesnego rock and rolla, a dla gatunku postać wręcz symboliczna. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że gdy chodzi akurat o Kilmistera, jest to wydarzenie, którego mogliśmy się spodziewać od lat, nie zmienia to jednak faktu, że osobiście jego odejście odbieram tak, jak swego czasu odbierałem śmierć Milesa Davisa. Mamy do czynienia z końcem epoki, a ja pozostaję z tą satysfakcją, że zanim stało się zbyt późno, miałem przyjemność widzieć go na koncercie tego lata w Warszawie. Z tej też okazji pragnę przypomnieć rozdział ze swojej książki „Rock and roll, czyli podwójny nokaut”, zatytułowany po prostu „Motörhead”.

W zeszłym roku, jak grom z jasnego nieba, spadła na nas informacja, że w ramach jakichś dni Śląska, czy czegoś podobnego, w Sosnowcu wystąpi Tricky. Jakby tego było mało, obiecano nam, że on wystąpi w jakimś parku, w dodatku za darmo. Tricky.
Oczywiście, pojechałem do tego Sosnowca, pierwszy chyba raz od nie wiem ilu lat, i, owszem, Tricky był na miejscu, zespół grał, on śpiewał, i wszystko szło zgodnie z oczekiwaniami, a może jeszcze bardziej. Chociaż nie – było coś, czego nawet ja się nie spodziewałem. Otóż to miejsce wyglądało tak, że był ten park, w parku typowa parkowa estrada, a przed estradą dość szeroki wybetonowany teren. Organizatorzy koncertu postanowili, że część betonowa posłuży im, jako rodzaj bariery odgradzającej scenę od publiczności, a więc na jej obrzeżach ustawili barierki, a przy barierkach ustawili ochroniarzy. W ten sposób, między publicznością a sceną pojawiło się jakieś 20 metrów wolnego miejsca.
Widząc, co się dzieje, Tricky, praktycznie zanim jeszcze rozpoczął koncert, zszedł ze sceny, podszedł pod barierki i zaczął namawiać ludzi, żeby podeszli pod scenę, no i zaczęła się awantura. Ostatecznie jednak, głównie dzięki zaangażowaniu bohatera wieczoru, wygrana przez publiczność. Barierki został przewrócone, ochraniarze przepędzeni, ludzie podeszli pod scenę, no i koncert mógł się wreszcie zacząć.
Mimo że jest to wydarzenie bardzo interesujące, nie o tym chciałem pisać. Nie chciałem nawet pisać o samym koncercie. Powiem więcej, tematem tej refleksji nie jest nawet sam Tricky, ale wielki zespół rock’n’rollowy pod nazwą Motörhead. Otóż kiedy koncert Tricky’ego dobiegał końca i nadszedł czas na bisy, bis był tylko jeden, a mianowicie cover najwspanialszego być może przeboju Motörhead, „Ace of Spades”. To była tylko jedna piosenka, natomiast grana przez jakieś 20 minut. I, powiem szczerze, że ja sobie nie wyobrażam nic, co by można było uznać za lepszy numer na bis, gdziekolwiek, kiedykolwiek, w sytuacji gdy atmosfera jest taka, że publiczność już tylko chce się bawić. I to bawić tak, by tę zabawę zapamiętać do końca życia.
Ja oczywiście znałem zarówno Motörhead, jak i ten ich „Ace of Spades” wcześniej, natomiast nigdy nie miałem pełnej świadomości, jaki to jest klasyk. Ja nigdy się nie spodziewałem, że ta akurat piosenka może zostać wykorzystana przez kogoś tak osobnego i niezależnego i wybitnego, jak Tricky, i to w takiej właśnie formie, do tego, by zakończyć koncert, który ma być koncertem w pełni udanym. A on oczywiście to widział, i to pewnie widział od początku, tyle że, zanim zaczął ją wykorzystywać jako utwór kończący, musiał pewnie sobie sprawę przemyśleć. No i przemyślał.
Motörhead to fantastyczny zespół. Jak idzie o tak zwaną muzykę heavy metalową, obok Black Sabbath pewnie najlepszy. Ja znam ich przeróżne piosenki i muszę przyznać, że to jest produkcja niezwykle równa. Jest jednak coś w tym „Ace of Spades” takiego, co sprawia, że oni już na zawsze pozostaną klasyką rocka. Black Sabbath ma swoje „Paranoid”, Led Zeppelin „Whole Lotta Love”, Rolling Stonesi “Satisfaction”, Beatelsi (co za ból!) “Hey Jude”, Dylan “Like a Rolling Stone”, czy “Blowing in the Wind”, Doorsi “Light My Fire”, Presley “Blue Suede Shoes”, Hendrix “Hey Joe”, The Clash “London Calling”, a Sex Pistols “Anarchy for the UK” – no i to wszystko, to są tak zwane “hymny pokolenia”. No więc, nie ma najmniejszej wątpliwości, że wśród tych gigantów są też Lemmy, Eddie Clarke i Phil Taylor. Swoją drogą, nie wiem, czy wszyscy się zorientowali, ale to właśnie nie kto inny jak Taylor zdobi okładkę tej skromnej książeczki. A ja jestem z tego bardzo, ale to bardzo, dumny. Niemal tak samo, jak z tego, że to te właśnie obrazy przydają każdej z moich książek takiego szyku.
No ale mieliśmy mówić o Motörhead. A zatem już na sam koniec, pewna dość szczególna refleksja. Otóż, jak wiemy, magazyn „Rolling Stone” od lat ma zwyczaj publikować różnego rodzaju rankingi, typu „Najwybitniejszy Album”, „Najwybitniejszy Gitarzysta”, „Najwybitniejsza Piosenka”, „Najwybitniejszy Zespół”. I choć ja generalnie do tak zwanych specjalistów mam zaufanie bardzo ograniczone, i to w każdej dziedzinie, z jakiegoś, przeze mnie nawet nie do końca zdefiniowanego, powodu, do tych akurat zestawień czuję pewną sympatię. Oczywiście, że nie muszę się choćby i minimalnie wysilać, żeby, na pierwszy rzut oka, zauważyć tam zwyczajnie pudła, jak choćby jakieś The Who, czy Townshend, jako gitarzysta (sic!), niemniej, generalnie, jakoś sobie z nimi radzę. I oto, proszę sobie wyobrazić, że Motörhead tam nie ma w żadnej kategorii. A ich album „Ace of Spades” nie trafił nawet do pierwszej pięćsetki. Nawet sama piosenka nie została nigdzie wyróżniona. Co więcej, ostatnio wpadłem na coś, co się nazywa „50 Najwybitniejszych Współczesnych Artystów”… no i tam ich też nie ma. I to jest coś naprawdę niesamowitego. Tam jest 50 nazw i nazwisk, a Motörhead nie ma. I nie chodzi mi o to, że ludzie z Rolling Stone znaleźli miejsce dla czegoś tak bez znaczenia, jak Green Day, Red Hot Chili Peppers, czy U-2: ja jestem osobą bardzo tolerancyjną, i wiem, że ludzie mają różne gusta i emocje, i niekiedy owe gusta i emocje potrafią zaszokować, jednak trzeba je jakoś tam przyjąć. Jednak tam, wśród tej pięćdziesiątki są też tak ewidentne potwory, jak choćby Madonna, czy Metallica. Przepraszam bardzo, ale kim są dziś Madonna i Metallica? To są może jacyś wykonawcy? Oni tworzą jakąś sztukę? A może oni kontynuują jakąś ważną tradycję? Proszę, nie żartujmy.
Motörhead tam nie ma. Nie ma też ich na jakiejkolwiek ułożonej przez wynajętych przez magazyn Rolling Stone ekspertów liście. I ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że to nie dlatego, że oni uważają ten akurat zespół za akt bez znaczenia, albo że, jakimś cudem, o nich zapomnieli. Moim zdaniem, Motörhead musi być w środowisku zwyczajnie nielubiany. I to nielubiany na tyle, że tam się już nikt nie patyczkuje. Za co ich tak nie lubią? Nie wiadomo. Może wyłącznie za to, że Lemmy to pijak i cham. A może tam jest jeszcze coś? Może. Nieważne. Dla mnie to jest tylko dodatkowy powód, by ich jeszcze bardziej szanować.



W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i kupowania mojej książki o muzyce: http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut

wtorek, 29 grudnia 2015

Panika w parku autorytetów

Ze względu na wystąpienie prof. Jadwigi Staniszkis, postanowiłem zabrać głos, moim zdaniem potrzebny i ważny. Jednak już wkrótce uświadomiłem sobie, że wszystko, co miałem do powiedzenia na temat tej dziwnej kobiety, powiedziałem już wiele lat temu i to co powiedziałem wówczas, jest jak najbardziej aktualne dziś. A zatem nie ma sensu się powtarzać. W tej sytuacji, zapraszam do ponownej lektury. Mamy rok maj roku 2009.

Zdarzyło mi się tu kiedyś napisać tekst poświęcony autorytetom. Przede wszystkim autorytetom, obserwowanym z punktu widzenia procesów, dzięki którym powstają, upadają, a w międzyczasie turlają się po tej szczególnej planszy, popychani przez swoich stwórców. Bezpośrednim powodem przedstawienia przeze mnie tamtych refleksji było zdarzenie z pozoru zupełnie drobne i bez jakiegokolwiek większego znaczenia. Któregoś sobotniego poranka mianowicie przechodziłem obok kiosku Ruchu i za szybą zobaczyłem DVD zatytułowane Rozmowy z mistrzem, a stanowiące zapis wywiadów z Leszkiem Kołakowskim. No i powstał tamten tekst, w którym spróbowałem pozastanawiać się, jak to się dzieje, że te wszystkie autorytety, ci wszyscy nauczyciele, ci nasi mistrzowie, tak łatwo pozwalają sobą manipulować, a przede wszystkim skąd wciąż jest na nich tak wielkie społeczne zapotrzebowanie.
Niedawno mieliśmy okazję gościć u nas w domu pewną Francuzkę. Standard. Wykształcona intelektualistka, raczej lewicująca, choć bez tego szczególnego napięcia, którego można by się było obawiać. Zapytałem ją, czy ona widzi we Francji osoby, których publiczna pozycja ustawia ich w roli właśnie autorytetów. Ona najpierw nie wiedziała, o co chodzi, ale kiedy stopniowo pokazywałem jej przykłady, czy to byłego ministra finansów, czy to byłego prezydenta, czy staruszka przedstawiającego się, jako profesor, czy w końcu organizatora akcji dobroczynnych, najpierw ogarnęło ją szczere rozbawienie, a później powiedziała, że nie. Że ona nie umie przypomnieć sobie takiej postaci, którą Francuzi potrzebowaliby jakoś szczególnie hołubić. Może De Gaulle. O De Gaulle’u w towarzystwie mówi się tylko dobrze, ale on już dawno nie żyje.
A zatem, przynajmniej częściowo, potwierdziło się coś, o czym już wcześniej słyszałem. Że w świecie ustabilizowanej demokracji, gdzie społeczeństwa otrzymały już swoją względną autonomię, gdzie wszystko, co było do zbudowania, zbudowane zostało już dawno, równocześnie rozwinęły się techniki manipulacji, które najróżniejsze grupy społecznego przymusu stosują wobec człowieka dla poprawienia swoje pozycji. Nie miałem okazji spotkać się z mieszkańcem Litwy, czy Czech, czy Węgier, z którym mógłbym porozmawiać na ten temat, ale biorę pod uwagę, że tam może mają podobnie do nas. Nie zdziwiłbym się, gdyby akurat oni – nie Anglicy, nie Holendrzy, nie Szwajcarzy, ale właśnie oni – mieli wszędzie pochowanych swoich małych Bartoszewskich, czy Owsiaków.
Dziś w telewizji widziałem krótki bardzo obrazek, ukazujący naszą radość z powodu przyjęcia nas do europejskiej wspólnoty. Oto zatłoczona ulica, a na pierwszym planie jakiś kretyn w stanie wręcz karykaturalnej histerii drze mordę i wymachuje flagą, bo właśnie dowiedział się z telewizji, że oto nastał ten dzień. Ten obrazek trwał tylko przez chwilę, ale od razu pomyślałem sobie, że ta sama scena musiała się powtarzać już wielokrotnie później – na ulicach Bułgarii, Rumunii, czy może Słowacji. I jedyne co wtedy poczułem, to skrajny wstyd i zażenowanie.
A więc już wiem. Może nie mamy wielu tych rzeczy, na które sobie zapracowały społeczeństwa bardziej zaawansowane cywilizacyjnie. Nie mamy niezależnych mediów, niezależnej sztuki, niezależnej myśli, wreszcie silnej i niezależnej opinii publicznej. Mamy za to na przykład Onet, który stanowi słodką przystań dla tego całego kulturowego niewolnictwa, gdzie na pytanie, kto w największym stopniu odpowiada za światowy terroryzm, pada demokratycznie autoryzowana odpowiedź, że Stany Zjednoczone (30%), a za nimi Iran i Irak (po 13%) i prawdopodobnie tylko dzięki faktowi, że nawet tam bezczelność zna swoje granice, na trzecim miejscu nie wylądował Zbigniew Ziobro i Radio Maryja. Ale z całą pewnością mamy też jeszcze coś. Coś nieskończenie większego. Całą mianowicie szeroką ofertę autorytetów i autentyczną z tego powodu radość, symbolizowaną przez tego pijanego szczęściem debila z flagą.
A zatem jeszcze parę słów o autorytetach. Nie zauważyłem, żeby ostatnio jakiś odpadł. Tu akurat, dzięki stabilnemu poziomowi nienawiści do IV RP, sytuacja jest opanowana. Natomiast dochodzą nowi. Nie trzeba być szczególnie czujnym, żeby zauważyć pojawienie się w nowej roli prof. Jadwigi Staniszkis. Wystąpiła ona ostatnio kilka razy u Moniki Olejnik w Kropce nad i. Kto oglądał choć kilka razy ów program, ten wie. Olejnik to osoba, która prowadzi swój program na trzy sposoby. Albo przez dwadzieścia minut wydziera się na swojego gościa, nie dając mu dojść do słowa, albo prowadzi ze swoim rozmówcą taką intelektualną przepychankę a la Cezary Michalski, lub wreszcie po prostu zadaje jedno pytanie i cierpliwie i pokornie czeka na znak, kiedy będzie mogła zadać kolejne. Do tej ostatniej grupy należy zaledwie kilka osób: Leszek Balcerowicz, Andrzej Olechowski, biskup Pieronek, Doda i Krzysztof Zanussi. Są jeszcze inni, ale mówię wyłącznie o tych, których ostatnio miałem okazję oglądać. Ostatnio – szybką, krótką i ostrą piłką – wdarła się do tego towarzystwa również Jadwiga Staniszkis.
Dla mnie ten najnowszy awans jest – przyznam się – dość szokujący. Ja interesuję się polityką od dziesiątek lat. Ciekawy jestem tego całego naszego bałaganu bardzo intensywnie i niezwykle starannie. Dlatego też, nie jest tak, że ja nie wiem, kim jest prof. Staniszkis, skąd się wzięła i co się wokół niej aktualnie dzieje. A ja nie mam wątpliwości, że jeśli ja teraz powiem, że obecny awans prof. Staniszkis, z pewnego punktu widzenia, jest równie szokujący, jak gdyby jego bohaterem nie była ona, lecz, powiedzmy, Stanisław Michalkiewicz, to ta opinia w żaden sposób nie będzie oryginalna. Co ja wiem o Jadwidze Staniszkis? To, między innymi, że przez całe lata 80-te i 90-te ona, patrząc z publicznej perspektywy, funkcjonowała, jako kompletne dziwactwo. Mam przed sobą wybór jej tekstów, dostępnych na stronie National Louis University w Nowym Sączu, gdzie Staniszkis wykłada, i niemal każdy z nich jest sygnowany nazwiskiem wydawcy – Marcin Dybowski Wydawnictwo Antyk. Jak kto nie wie, niech sobie poszuka. Jeśli komuś się nie chce, to tylko powiem, że osobiście jestem pewien, że gdyby Marcin Dybowski nagle zabłądził i znalazł się przypadkiem w studio u Olejnikowej, to ona zaczęłaby krzyczeć z przerażenia i może nawet wyskoczyłaby przez okno. http://politologia.wsb-nlu.edu.pl/pl/wykladowcy/staniszkis/czytelnia.html.
Z Jadwigą Staniszkis jest już zupełnie inaczej. Jadwiga Staniszkis przychodzi do Olejnik, a ta traktuje jąz nabożeństwem, z jakim dotychczas odnosiła się wyłącznie w stosunku do wspominanego już Leszka Balcerowicza. Ale też sama prof. Staniszkis nie wypowiada ani przez chwilę opinii, które drukowała u Dybowskiego. Staniszkis u Olejnik, podobnie zresztą jak w coraz liczniejszych pokojach salonu, już nie mówi tego, co można poczytać w jej wcześniejszej publicystyce, takiej jak „Kapitalizm polityczny i jego dynamika”, „Kartel zwany państwem”, „Okrągły stół po dziesięciu latach”, „Od autorytetu państwa do pajęczyny władzy”, „Komercjalizacja państwa”, czy w wywiadzie dla Tygodnika Solidarność – „Zachować sztandary” (wszystko do obejrzenia pod podanym wyżej linkiem). Dziś Jadwiga Staniszkis już nie straszy, już nie ostrzega, już nie pokazuje zagrożeń. Ona dziś wyłącznie pokazuje cywilizacyjny przepych współczesnej, nowej Europy i cały legion „dynamicznych, kapitalnych, świetnie wykształconych młodych, sprawnych Polaków”, którzy nas do tej Europy mogą wprowadzić. Już nie mówi o „zachowywaniu sztandarów”. Ona w ogóle o tych sztandarach nie wspomina. Nawet teraz, w ten sam dzień, gdy dopiero co te sztandary zostały ze szczególnym okrucieństwem obrażone.
Jest jednak jedna, bardzo szczególna rzecz, na którą chciałbym zwrócić uwagę. Otóż Jadwiga Staniszkis przede wszystkim mówi dziś językiem prostym, dostępnym dla każdego. O ile teksty, które można znaleźć na stronie NLU miejscami wymagają naprawdę znacznego skupienia i czasu, to co ona mówi dziś jest proste i jednoznaczne, jak droga z Warszawy do Brukseli. Ona najwyraźniej zmieniła publiczność. Ona już nie stara się dzielić swoimi spostrzeżeniami z ludźmi wymagającymi, refleksyjnymi, lubiącymi dylematy, debaty i spory. Dziś Staniszkis znalazła sobie nowego odbiorcę. Kogoś kogo dla niej przygotowali inżynierowie z ITI Group. Właśnie tych „kapitalnych, znających języki, młodych Europejczyków”. Którzy właściwie już wszystko wiedzą, a teraz tylko przebierają nogami, żeby ruszyć do przodu przy dźwiękach… może nie trąbki, ale czegoś zupełnie specjalnego, nowego, dotychczas niesłyszanego.
I można by się było tym nie przejmować. W końcu nie ona pierwsza i nie ostatnia. Ale, mimo wszystko, pozostaje pytanie – dlaczego właśnie ona? Co się takiego stało, że ktoś taki jak Jadwiga Staniszkis zatoczył nagle takie koło? Czy stało się coś z nią, czy może nastąpiło jakieś zakłócenie niezależnie od jej chęci i planów? Dlaczego, w ciągu ostatnich paru lat, osoba mająca tak niezwykłą pozycję w środowisku niezależnych intelektualistów, ekspertów i komentatorów, ktoś wręcz znienawidzony przez elity – więcej, przez elity traktowany jak ktoś trędowaty – osoba szanowana przez najbardziej znaczące postacie niezależnej Polski, osobista i długoletnia znajoma Lecha i Jarosława Kaczyńskich, nagle z takim hukiem od tych Kaczyńskich się odwraca i zaczyna pełnić rolę rzecznika najbardziej tandetnego mainstreamu?
Mam na temat pewną teorię. Otóż kiedy Lech Kaczyński został prezydentem i zaczął kompletować swój najbliższy gabinet, można się było spodziewać, że Jadwiga Staniszkis będzie jedną z pierwszych osób poproszonych o współpracę. Taka prośba nie nastąpiła. Ona musiała liczyć na mocną ofertę i jej nie dostała. Nie dostała jej od Prezydenta, ale też nie dostała jej później od Jarosława Kaczyńskiego. Osoba z jej pozycją, z jej zasługami, z jej siłą, a przede wszystkim ktoś, kto zawsze był tak blisko obu Kaczyńskich. Ktoś, kto z jednym i z drugim był w relacjach najbliższych, zarówno przez Prezydenta, jak i przez Premiera, z jakichś nieznanych absolutnie powodów, został kompletnie zlekceważony. Nie dość, że nie został ministrem, nie dość że nie został szefem kancelarii, nie został nawet dyrektorem gabinetu. Jadwiga Staniszkis nie dostała zupełnie nic.
Ja obserwowałem jej reakcje przez całe dwa lata. One były idealnie skorelowane z kryzysami zarówno po stronie rządu, jak i prezydenta. To wszystko działo się jak na obrazku. Te nadzieje i rozczarowania, które się przekładały na pochwały lub słowa krytyki kierowane pod adresem raz to Premiera, raz to Prezydenta. I ostatecznie prof. Jadwiga Staniszkis przywędrowała tu gdzie jest teraz, do Moniki Olejnik. Ja wiem, że jej Donald Tusk proponował Parlament Europejski i że ona tej oferty nie przyjęła. Na to jednak chyba tylko ktoś taki jak Tusk mógł liczyć. Staniszkis jest rozgoryczona, rozczarowana i porzucona, ale nie jest głupia. Ona to nie Antoni Mężydło ze swoją prostą naiwnością. Ona wie, że w targanej wewnętrzną nienawiścią i szaleństwem władzy Platformie, ona zawsze będzie ciałem obcym. I że oni jej nie dadzą tego, co mogli dać bracia Kaczyńscy, choć ostatecznie nie dali. Ona w tej sytuacji woli ITI Group. Czy, jak to niektórzy mówią, Służby.
A zatem zwykłe rozczarowanie? Prawie. Gdyby nie jedno. Wciąż powraca pytanie. Dlaczego Kaczyńscy jej nie chcieli. Ona była oczywistym kandydatem. Kandydatem jednym z pierwszych. I po tych wszystkich latach walki o władzę, kiedy Lech Kaczyński wreszcie został prezydentem, a Jarosław Kaczyński premierem, kiedy obaj zdobyli wszystko i kiedy zdobyli to wszystko w sposób jak najbardziej zasłużony, Jadwiga Staniszkis dowiedziała się, że jej akurat podziękujemy. To że się obraziła, jest jasne i naturalne. Ale w tym wypadku zupełnie nieistotne. To co się liczy, to pytanie, dlaczego. Dlaczego akurat jej powiedziano – nie. To bym chciał wiedzieć. Bo odpowiedź na to pytanie może naprawdę bardzo poszerzyć naszą wiedzę dotyczącą całego szeregu spraw innych. Zupełnie innych. Zupełnie innych. Jak choćby tego, co słychać w parku.

Serdecznie zapraszam wszystkich do kupowania moich książek. Wszystkie, z wyjątkiem pierwszej, której nakład jest już wyczerpany, są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Gdy zachodzą nas od strony rodziny

W świątecznym zamieszaniu przepadł nam gdzieś najnowszy felieton dla „Warszawskiej Gazety”. Nadrabiam więc zaległości.

Oto właśnie teść mój oświadczył, że tym razem nie przyjdzie do nas na wigilijną kolację, bo, jak się wyraził, nie życzy sobie być gościem u ludzi, którzy uważają go za gestapowca. I ja sobie oczywiście zdaję znakomicie sprawę z tego, jak komicznie może zabrzmieć to zdanie dla kogoś, kto patrzy na sprawę z boku, jednak jestem przekonany, że sprawa ma wymiar znacznie bardziej uniwersalny, a skoro tak, to i znacznie też poważniejszy. Rzecz w tym, że wielu z nas przez ostatnie miesiące, ale również przez minione 10 lat uodporniło się na ów język propagandy do tego stopnia, że praktycznie każde słowo, jakie dochodzi do nas z tamtej strony traktujemy jako element, fakt że brudnej, ale jednak zaledwie gry, której nie możemy przegrać, jeśli tylko uda nam się zachować odpowiedni dystans. Patrzymy więc naszym fantastycznie chłodnym okiem na te wszystkie wysiłki, których wyłącznym celem jest wzbudzenie w nas tej życiodajnej nienawiści i jedynie uśmiechamy się z satysfakcją, że nic nie jest w stanie nas złamać, bo jesteśmy czujni i gotowi na wszystko.
A tu tymczasem wychodzi na to, że tej jednej rzeczy nie przewidzieliśmy. Skupieni na tym, by nie dać się pożreć temu kłamstwu, przestaliśmy zauważać tych, z którymi i wśród których żyjemy i dla których, właśnie przez to, żeśmy się nie dali porwać temu szaleństwu, staliśmy się najgorszymi wrogami, w dodatku wrogami całkowicie bezbronnymi. Z ich bowiem punktu widzenia, to, że jesteśmy tacy cwani, tacy przebiegli i tak bardzo odporni na wszelkie kłamstwo, jest jeszcze jednym argumentem przeciwko nam. I to argumentem jak najbardziej realnym.
W tym momencie pozostaje nam już tylko oddać to co się należy mediom. To media bowiem, ze skutecznością na poziomie dla zwykłej polityki niedostępnym, ową agresję poprowadziły niejako bokiem i uderzyły bezpośrednio w polskie rodziny. To media, i tylko media, doprowadziły do sytuacji, gdzie faktyczny konflikt nie dzieje się już na poziomie relacji między polityką, a elektoratem, bo tu tak naprawdę wszystko ogranicza się do zwykłej gry, ale w przestrzeni wyznaczonej przez relacje między ludźmi. To media, częściowo motywowane swoimi politycznymi sympatiami oraz politycznym zamówieniem, ale też zwykłą, podłą naturą, zaatakowały rodzinę. Czy zrobiły to celowo? Nie sądzę. Myślę, że oni ani efektu swoich działań nie przewidzieli, ani też dziś nie mają najmniejszej ochoty, by brać na siebie jakąkolwiek odpowiedzialność. Tak czy inaczej, to z czym mamy dziś do czynienia, to poziom społecznej agresji, dotychczas chyba niespotykany. I mam tu również na myśli czas, gdy polskie miasta zostały ozdobione kampanią billboardową radia RMF-FM pod hasłem „Nadchodzi IV RP. Nie wracajcie”. To co mamy dziś, to już prawdziwa apokalipsa.
Nie dajmy sobie zawrócić w głowie. Tu już nie chodzi o kolejne wybory, ale o to, byśmy się zaczęli zwyczajnie mordować.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można zamawiać wszystkie moje książki.

niedziela, 27 grudnia 2015

Ściernisko, czyli Jasna Góra po dwie dychy od sztuki

Jeszcze przed wielu laty, a od tego czasu wiadomość ta potwierdziła się wystarczająco dużo razy, bym mógł ją uznać za wiarygodną i pewną, od osoby dość mi bliskiej i zbliżonej do tak zwanych źródeł, dowiedziałem się, że bliźniacy Łukasz i Paweł Golec, bardzo popularni muzycy i piosenkarze wykonujący muzykę ludową, po tym jak, będąc jeszcze studentami w katowickiej PWSM, odnieśli swój pierwszy wielki komercyjny sukces, pojawili się w salonie toyoty i zażyczyli sobie po jednej „terenówce”. A kiedy już przyszło do płacenia, jeden z nich rzucił: „A to dejcie nom jesce jednom. Bedzie dla taty”.
Był to czas, kiedy nawet nasza najstarsza córka była jeszcze małym dzieckiem, i ona tych Golców wręcz uwielbiała. Siłą rzeczy więc mieliśmy w domu ich pierwsze płyty, słuchaliśmy tych piosenek na okrągło, znaliśmy na pamięć te teksty i śpiewaliśmy je razem z dziećmi. Pamiętam też, że zarówno do tych przebojów – bo, jak wielu z nas pamięta, to były autentyczne przeboje – jak i do samych braci Golców miałem szacunek. Oczywiście, ja wiedziałem, że za tym ich sukcesem stoi pomysł dość prymitywny, a oni sami, posiadając odpowiednie muzyczne wykształcenie, tego typu piosenki potrafią ciosać bez najmniejszego wysiłku na pniu. Wiedziałem też, że ta ich „sztuka” to pomysł na zaledwie kilka lat i że w końcu to się musi wypalić i oni albo wymyślą coś zupełnie nowego, co byłoby bardzo trudne, albo zajmą się gołą produkcją, lub czymś zupełnie z muzyką nie związanym. Ale, jak mówię, miałem do nich szacunek, bo raz, że to były bardzo dobre piosenki, a dwa, że ja zawsze miałem szacunek do ludzi, którzy potrafią trafić z daleka w dziesiątkę, a następnie tak ten wynik wykorzystać, by się nie dać z niego okraść.
No i minęło parę lat i Golcowie faktycznie gdzieś przepadli, słuch po nich zaginął, a na ich miejsce, zgodnie zresztą z tendencją nie tylko lokalną, przyszło coś znacznie, znacznie gorszego. I oto przed Świętami Bożego Narodzenia zeszłego roku ukazało się wydawnictwo CD/DVD z zarejestrowanym rok wcześniej w Bazylice Jasnogórskiej w Częstochowie koncertem kolęd w wykonaniu właśnie braci Golców z orkiestrą i chórem. Przez to oczywiście, że ja jak zawsze wolę satanistów, a moje dzieci, jeśli dziś Golcami się interesują, to wyłącznie ze względów sentymentalnych, nawet do głowy mi nie przyszło, by kupować te kolędy. Minął kolejny rok i oto zauważyłem w sklepie „Małpka” na naszej ulicy płytę Golców z kolędami z Jasnej Góry w cenie 39,90 zł. Przyjąłem fakt owego upadku do wiadomości i wróciłem do zajęć. Po pewnym czasie okazało się, że Golcowie w „Małpce” idą już po 29,90 zł, no ale i z tym się pogodziłem. I oto wczoraj – nasza „Małpka” nie zna świąt i niedziel – patrzę, a śpiewający kolędy na Jasnej Górze bracia Golcowie idą już po 19,90 zł. Złamałem się i to kupiłem. W końcu, bez przesady – kolędy to kolędy, nic w tym złego.
Najpierw puściłem sobie DVD i powiem, że byłem pod wrażeniem. Najpierw rozległy się trąby, potem odsłonięto Obraz, potem głos zabrał Krzysztof Ibisz, a po Ibiszu pojawił się Generał Zakonu Paulinów, przywitał artystów i zgromadzoną publiczność, no i zaczęło się granie. I wszystko – no może poza tym Ibiszem, który wyglądał tam jak tylko on może w tym towarzystwie wyglądać – byłoby dobrze, bo to i kolędy ładne i oprawa piękna, gdyby nie fakt, że nagrany na tym DVD dźwięk jest tak fatalnej jakości, że słychać tylko śpiew Golców i bas.
I ja już sobie teraz myślę tylko tak. Po wielu latach nieobecności, dawna gwiazda piosenki popularnej, tak zwana Golec UOrkestra, pojawia się na Jasnej Górze i bierze udział w projekcie absolutnie wyjątkowym, wydawałoby się, że jedynym, który mógłby usprawiedliwiać tego typu come-back. Choćby tylko z tej nędzy, którą zarejestrowano na płycie DVD, mogę wnosić, że była szansa na to, by – nawet pomijając Ibisza – stworzyć coś naprawdę ważnego. Tymczasem okazuje się, że samym Golcom nie zależało na tym, by sprawy dopilnować i żeby z tego pomysłu wyszło coś, co będzie godne i miejsca i okazji, a im samym da powód do satysfakcji. Oni prawdopodobnie wpadli na ten pomysł, znanymi sobie kanałami załatwili sobie tę Jasną Górę, szybko przygotowali program i obsadę i odwalili tę fuchę. Czy na kolejną partię aut dla siebie i taty? Nie sądzę. To już nie te czasy. No ale w końcu Jasna Góra to też nie w kij dmuchał, a oni, jak słyszę, są ludźmi bardzo pobożnymi.
No i minął dokładnie rok i jedne zaledwie Święta, by to całe przedsięwzięcie trafiło do sieci „Małpka” po 19,90. I to oczywiście samo w sobie jest bardzo smutne, ale to co robi wrażenie jeszcze bardziej ponure, to obawa, że oni akurat, bohaterowie tego upadku, mają już tę sprzedaż głęboko w nosie. Z ich punktu widzenia, te kolędy można będzie od przyszłego roku dołączać do flaszki czerwonego Johnny’ego Walkera, albo nawet i Ballentinesa. Swoje już dostali.

A to coś takiego, gdzie się jeńców nie bierze:



Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki.

sobota, 26 grudnia 2015

Je suis fasciste de Katowice

Na okładce świątecznego wydania „Gazety Wyborczej” dla Katowic widzimy duży, kolorowy, bardzo realistycznie zrobiony rysunek, przedstawiający front katowickiego dworca PKP, na którym rozwieszony jest transparent z napisem „Polska dla Polaków”, a przed nim tłum, jak się można domyślić, tak zwanych „prawdziwych Polaków”, z których jeden wznosi prawą rękę w faszystowskim geście pozdrowienia, a inni zwyczajnie drą mordy. To jest tło. Na bliższym planie przedstawiony został fragment kamienicy z napisem „Juden raus”, ze znanymi nam wszystkim z filmu o Hansie Klossie błyskawicami SS, oraz z rysunkiem szubienicy, na której powieszona jest gwiazda Dawida. Całkiem z przodu natomiast widzimy idących być może na pociąg Maryję z Józefem i z Jezusem w znanej nam ze świętych obrazków ewangelicznej sytuacji. Jeszcze tylko napis "Wesołych Świąt" i to wszystko.
Mieszkam w Katowicach od ponad już 60 lat i nigdy – powtarzam, nigdy – nie widziałem, by na jakimkolwiek murze pojawił się nie tylko napis „Juden Raus”, ale w ogóle coś w tego typu poetyce. Nigdy w życiu nie widziałem tu na katowickich murach rysunków szubienicy z gwiazdą Dawida, by nie wspomnieć o symbolu SS. Oczywiście słyszałem, że tego typu antysemickie demonstracje można znaleźć w Warszawie, Łodzi, w Poznaniu, czy nawet w niektórych bardziej prowincjonalnych ośrodkach, natomiast gdy chodzi o Katowice – to zdecydowanie nie jest to miejsce na tego typu demonstracje. Powiem więcej, ja biorę pod uwagę – choć przyznam, że wątpię – że coś tego rodzaju może się pojawić w którejś z gorszych dzielnic Rudy Śląskiej, czy Świętochłowic, a może nawet Bytomia, ale tu w samym środku Katowic – mowy nie ma. Nigdy.
Mieszkam tuż obok wspomnianego na okładce świątecznego wydania „Gazety Wyborczej” dworca i wydaje mi się, że dość dobrze znam swoich dalszych i bliższych sąsiadów, jeśli mowa o tego rodzaju emocjach. Otóż to są w przeważającej części ludzie, którzy prędzej umrą, niż zdradzą ideały głoszone przez tak zwany polityczny mainstream. Znam swoich sąsiadów i wiem, że tak jak w czasach PRL-u poważna większość z nich rok w rok potulnie brała udział w pochodach pierwszomajowych, a podczas wyborów karnie głosowała na listy Frontu Jedności Narodu, a również w najnowszych czasach III RP deklarowała się wyborczo dokładnie tak, jak im kazała telewizja i mainstreamowe media. Wiem, że nawet podczas obu tegorocznych wyborów, w trzech znajdujących się w okolicy lokalach wyborczych bezdyskusyjne i przytłaczające zwycięstwo odniosła Platforma Obywatelska i Bronisław Komorowski. Moi sąsiedzi, ci, którzy dzień w dzień przechodzą z jednej na drugą stronę katowickiego dworca, żeby wejść do pięknej galerii i z niej następnie wyjść, to ludzie, dla których to, co przedstawiła na swojej świątecznej okładce katowicka „Gazeta Wyborcza” to egzotyka wręcz kosmiczna. To ludzie, przy których mieszkańcy warszawskiego Miasteczka Wilanów mogliby się poczuć prawdziwymi faszystami.
A jednak, powiem szczerze, że nie dziwi mnie, że dla wielu z nich okładka świątecznego wydania „Gazety Wyborczej”, pokazująca ich jako faszystowską dzicz jest czymś fantastycznie celnym i autentycznie poruszającym. Z reakcji, jakie znajduję w Sieci, znaczna część osób zamieszkująca okolice katowickiego dworca PKP uważa, że „Gazeta Wyborcza” naprawdę bardzo wiernie przedstawiła stan ich umysłów. Czytam te komentarze i z autentycznym przerażeniem – choć paradoksalnie, bez większego zaskoczenia – zauważam, że oni się na tej okładce, w jakiś kompletnie dla normalnego umysłu tajemniczy sposób, rozpoznali. Kupili jak co tydzień swoją gazetę, natychmiast zaczęli przeglądać jej lokalne wydanie, ujrzeli tę okładkę i zakrzyknęli: „O tak! Tacy jesteśmy! Fantastycznie!”
Jak wiele na to wskazuje, Prawo i Sprawiedliwość przez wiele najbliższych lat władzy nie odda. Wiele też wskazuje na to, że w najbliższym czasie, zgodnie z zapowiedzią samego red. Pacewicza, upadnie też projekt pod nazwą „Gazeta Wyborcza”. Może się jednak zdarzyć, że ze względu na pewne międzynarodowe układy, finansowanie tego strasznego tytułu zostanie przeniesione na zewnątrz i przez jeszcze jakiś czas będziemy musieli ich tu znosić. Jeśli się tak stanie, ja się spodziewam, że przy okazji przyszłorocznych Świąt Bożego Narodzenia katowicka „Gazeta Wyborcza” zamieści rysunek, na którym będziemy widzieć, jak z katowickiego dworca wyjeżdżają transporty wywożące do pobliskiego Oświęcimia tysiące Żydów, a w okolicznych ulicach mieszkańcy mojego miasta wieszają na latarniach tych, których wcześniej nie zdążyli rozjechać swoimi wypasionymi mazdami i toyotami. I jestem pewien, że wielu z nich, mieszkańców centrum Katowic poczuje wówczas autentyczną satysfakcję. W końcu porządek i posłuszeństwo powinny stać zawsze na pierwszym miejscu.



Przypominam, że moje książki można kupować w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Zapraszam nawet wtedy , gdy ktoś ma w nosie politykę i lubi sobie poczytać na tematy niezobowiązujące.

czwartek, 24 grudnia 2015

Bóg się rodzi, moc truchleje!

Wszystkim przyjaciołom tego bloga, czytelnikom, tym dzięki których zaangażowaniu on trwa i jest jaki jest, z okazji Świąt Bożego Narodzenia składam życzenia wszystkiego dobrego. Niech blask betlejemskiej gwiazdy pokazuje nam wszystkim drogę do Pana.

środa, 23 grudnia 2015

Demokracja, czyli Dzień Sądu

Jak doniósł „Super Express”, a owym doniesieniom nikt poza Tomaszem Lisem, włącznie z samym zainteresowanym, nie zaprzeczył, człowiek nazwiskiem Kijowski, najnowsza po zniknięciu Adriana Zandberga, gwiazda naszej politycznej sceny, ma zasądzone alimenty, których nie płaci i jak na dziś, jego zobowiązania sięgają aż 80 tys. złotych. I to jest wiadomość wybitnie inspirująca. Bo oto najwyraźniej wypełnia się to, czego od pewnego czasu, a więc od wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość wyborów, mogliśmy się spodziewać, a co sprowadza się do tego, że nikt z nich nie zna już ani dnia, ani godziny.
Oczywiście ów nieszczęsny Kijowski jest tu tylko nędznym przykładem tego, co znacznie większe i poważniejsze, niemniej jednak przykładem wyjątkowo adekwatnym. Oto mamy jakieś bezdyskusyjnego, już na pierwszy rzut oka, wariata, o którym jeszcze dwa tygodnie temu pies z kulawą nogą nie słyszał, a który w tempie wybitnie przyspieszonym zaczyna robić karierę, jako trybun ludowy, społecznik i polityczny lider, a kiedy wygląda na to, że on w swojej, czy to głupocie, czy to desperacji, uwierzył w swoją historyczną moc, okazuje się z dnia na dzień, że to jest ktoś, kto już za chwilę może iść siedzieć za niepłacenie alimentów, a zaległości sięgają takiej sumy, która sprawia, że mamy do czynienia z bankrutem. I nagle ten oto człowiek okazuje się polityczną sensacją, która będzie ciągnąć lud na barykady.
Telewizja TVN24 parę dni temu, zanim jeszcze kwestia tych alimentów wyszła na wierzch, nakręciła reportaż o Kijowskim utrzymany w kolorystyce i intelektualnym wymiarze dawnych przypinek z dzieciątkiem Gagarin. Pamiętamy, w czym rzecz. Była sobie oto skromna rodzina i miała syna, który od dziecka nie miał innej pasji, jak bezinteresownie pomagać ludziom. Ponieważ był bardzo mądry, grzeczny i śliczny, dziewczyny się za nim uganiały, ale on wolał samotnie nieść pomoc tym, których życie nie popieściło. Jako zdolny uczeń, dostał się bez problemu na studia, które ukończył z wynikiem celującym i natychmiast zdobył dobrze płatną pracę, ale ponieważ jego zadaniem było być wśród ludzi, porzucił drogę kariery i postanowił służyć innym. I tak dalej. Oglądałem ów reportaż i cały czas się zastanawiałem, co takiego za uszami ma to dziwadło? Jak wielkie on musi mieć zmartwienia, by dać się tak fatalnie odstrzelić? No i nagle okazuje się, że, owszem, zmartwienia są poważne, a ucieczka od nich praktycznie wykluczona. No i już po Kijowskim. Dziękujemy państwu bardzo.
Wczorajszy dzień w najnowszej politycznej historii będzie błyszczał blaskiem triumfu wyjątkowego. Oglądałem fragmenty posiedzenia Sejmu, gdzie Prawo i Sprawiedliwość uchwalała zmiany w ustawie o Trybunale Konstytucyjnym, obserwowałem, z jednej strony, wściekłość, a z drugiej całkowitą impotencję wszelkiej opozycji, włącznie z tą medialną, i nagle sobie uświadomiłem, jak wielką siłę stanowi w demokracji autentyczna, niczym, jak tylko publicznym poparciem, nieograniczona władza. Miałem okazję widzieć to częściowo niedawno podczas swojego pobytu na Węgrzech, gdzie z jednej strony widziałem ów czarny sztandar wywieszony w iście kabaretowym proteście na budynku Parlamentu i ową kampanię billboardową, przepraszającą Europę za premiera Orbana, a z drugiej kraj zwykłych, spokojnie spędzających czas ludzi, żyjących swoim życiem i czerpiącym z tego życia wszelkie słodycze. I pomyślałem sobie, że ten stan można osiągnąć tylko wtedy, gdy uzyska się pewność niewzruszonej racji i wspierającej tę rację siły. Tylko wtedy.
No więc oglądałem wczoraj obrady naszego Sejmu i nagle pomyślałem sobie, że to jest właśnie owa demokracja, której nic nie zniszczy. No, owszem, można próbować przeprowadzić tak zwany zamach stanu, czy wojskowy pucz, no ale nie w demokracji, prawda? Demokracja takie ekscesy wyklucza z samej swojej zasady. A zatem, rządzi naród. I mamy to co mamy.
A przy tym mamy też niezależne jak jasna cholera media, takie jak Super Express, które nagle w ramach wypełniania swoich publicznych obowiązków informują o niezapłaconych alimentach Kijowskiego. A ja już tylko czekam na dalszy rozwój wypadków. Bardzo jestem ciekawy, kto jest następny w kolejce. Władysław Frasyniuk? Wspomniany Tomasz Lis? Marek Kondrat? Daniel Olbrychski? Krzysztof Materna? Kto pierwszy podskoczy tak, że trzeba będzie pokazać światu, czym są wolne media? Lista jest baaaaardzo długa, kontroluje ją panna Demokracja, a ja już nie mogę się doczekać.
PS. Już po napisaniu tego tekstu, Marcin Palade, taki spec od sondaży, podał na Twitterze informację, że pierwsi w kolejce są klienci warszawskiej firmy o nazwie Wersal Joanna, a Aleksandra Jakubowska, której przedstawiać nie trzeba, dodała, że o krok przed nimi, czeka owej firmy właścicielka. I tak to właśnie działa demokracja.

Przypominam, że moje książki są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl, a jak ktoś mieszka w Warszawie, to jeszcze w paru księgarniach, których nazw nie pamiętam. Proszę pytać Coryllusa.

wtorek, 22 grudnia 2015

By ta woda im w paszczach zamarzła

Gdy Andrzej Duda już w sposób dla każdego w miarę przytomnego człowieka szedł do zwycięstwa i coraz więcej ludzi w Kraju nabierało pewności, że mamy do czynienia z postacią historycznie wybitną, pomyślałem sobie, że kiedy on już zostanie tym prezydentem i zacznie realizować swoje zwykłe zadania, nie będzie takiej siły, która byłaby w stanie pozbawić go naturalnej zupełnie popularności. Uważałem, że prezydent Andrzej Duda nie będzie się musiał szczególnie wysilać, by Polacy widząc go jak jest – po prostu jest – prezydentem, go pokochali. Byłem szczerze przekonany, że on będzie coś tam podpisywał, z kimś się spotykał, wygłaszał jakieś oświadczenia, wylatywał do Paryża, Berlina, czy Nowego Jorku, a następnie szczęśliwie stamtąd wracał, my będziemy to oglądali w telewizji – niechby nawet i ze złośliwym komentarzem – a obraz będzie mówił sam za siebie.
Tak sobie myślałem, spokojnie czekając na to co musi nadejść, gdy oto nagle okazało się, że nie przewidziałem czegoś, co było tak naprawdę nie do przewidzenia, a okazało się tak fatalnie proste. Oto nasze niezastąpione media wpadły na pomysł, by, skoro tak się rzeczy mają, zachowywać się jakby prezydent Duda po swoim niezwykłym zwycięstwie popadł w letarg i tym sposobem zwolnił je z jakichkolwiek obowiązków. Pamiętamy wizytę – wizytę szczególną, bo pierwszą zagraniczną – belgijskiej pary królewskiej, gdzie od początku do końca szyk, z jakim oni byli tu przyjmowani, ale też z jakim prezentowała się nasza prezydencka para, pamiętamy tę niewyobrażalną pompę… i niemal całkowite milczenie mainstreamowych mediów.
Pamiętamy niedawną, niemal tygodniową, wizytę prezydenta Dudy w Chinach i pamiętamy też zamieszczane w różnych miejscach Sieci obrazki z chińskiej telewizji, pokazujące, jak bardzo to była z ich punktu widzenia ważna wizyta, no i oczywiście pamiętamy bardzo dobrze praktycznie jedyny moment, kiedy to nasze media zainteresowały się owym wydarzeniem i pokazały prezydenta Dudę, jak łapie równowagę na oblodzonym Murze, a potem jakieś chińskie dziecko, które sądziło, że oto do Chin przybył prezydent Holandii.
No i oczywiście mieliśmy wszyscy okazję obserwować zaledwie wczoraj, jak na zaproszenie prezydenta Dudy do Polski przybywają prezydenci państw Europy Środkowej, podczas niezwykle pięknej i symbolicznie ważnej uroczystości wygłaszając niezwykle dla Polski przyjazne wystąpienia… a mainstream nabiera wody w usta i milczy, milczy, milczy.
A więc, tak to się robi w Chicago, prawda? Skoro okazuje się, że mamy do czynienia z jakością, której nie jesteśmy w stanie pokonać, powinniśmy ją przemilczeć. Udać, żeśmy jej nie zauważyli.
Ostatnio publikowane sondaże wskazują, że poparcie dla Andrzeja Dudy mocno spada i w związku z tym publiczna debata kręci się wokół tego właśnie tematu: co takiego się stało, że Polacy czują się zawiedzeni prezydenturą, na którą często sami głosowali? Otóż stało się to, że mamy do czynienia z wojną, gdzie ani nie ma żadnych reguł, a jeńców się nie bierze. W tej sytuacji, przepraszam bardzo, ale nie widzę najmniejszego powodu, by, cokolwiek się stanie, próbować się w jakikolwiek sposób emocjonalnie angażować. Mam już tylko jedno życzenie: niech zdechną. Do końca. I ostatecznie.

Mamy wtorek, pojutrze Wigilia, i nie wydaje mi się, by, jeśli ktoś nagle postanowił sobie kupić którąś z moich książek i liczył na to, że dostanie ją przed Świętami, był sens składać zamówienia. No ale po Świętach też wciąż będziemy w większości żyć. A zatem, jeśli ktoś ma ochotę, polecam naszą księgarnię pod adresem www.coryllus.pl. A tam choćby moją książkę o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji. Zapraszam.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Znów lezą - tym razem życzyć nam Wesołych Świąt

W wystąpieniu podczas warszawskiej demonstracji Komitetu Obrony Demokracji, w płomiennym przemówieniu na temat miłości, tolerancji i potrzeby tworzenia narodowej wspólnoty, komik Krzysztof Materna powiedział co następuje: „Nie dzielimy ludzi na ludzi z poczuciem humoru i dobrą energią i na tych co mają złość na twarzy”. Owo wyznanie zrobiło na mnie wrażenie, ponieważ ja akurat, nawet gdyby przyszło mi stracić rozum, w życiu bym nie wystąpił publicznie i oświadczył, że my tu na tym blogu uważamy, że wszyscy jesteśmy równi i nie dzielimy ludzi na ludzi myślących samodzielnie, nastawionych krytycznie do tego, co nam się od lat sączy z telewizorów, oraz na tępych konsumentów, dla których cały świat to przestrzeń między galerią handlową, pracą i podupczeniem raz na tydzień dla uspokojenia skołatanych nerwów. Dlaczego? Dlatego mianowicie, że po pierwsze, nie lubię kłamać, a po drugie, owszem ja jestem szczerze przekonany, że podstawowy podział w społeczeństwach – i jestem pewien, że my Polacy akurat zupełnie dobrze sobie tu radzimy – jest właśnie taki: na tych, którzy pragną przede wszystkim sprawdzić się, jako człowiek, a tych, którzy autentyczną satysfakcję odczują dopiero wtedy, gdy najpierw zarobią, a potem sobie coś za to kupią.
I oto nagle okazuje się, że tu nigdy nie chodziło o coś tak płytkiego, lecz o podział znacznie bardziej dźwięczny, mianowicie o ten na współpracowników gestapo i żołnierzy Armii Krajowej. Jak się okazuje, Polska nie jest podzielona między zwolenników spokojnego rozkoszowania się ciepłą wodą w kranie, a tych, którzy życzą sobie wody zimnej, letniej, albo gorącej, zależnie od potrzeby, lecz na złodziei i Rodziny Radia Maryja.
Proszę sobie wyobrazić, że pewien nam bardzo bliski człowiek, osoba skromna, bardzo całe życie uczciwa i niezwykle porządna, oświadczył nam, że w tym roku nie przyjdzie do nas na wigilijną wieczerzę, bo – tak, tak – nie może pozwolić sobie na świąteczną gościnę u ludzi, którzy go uważają za gestapowca. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że dla kogoś, kto obserwuje tego typu zdarzenia z boku, może się to wydać czymś zabawnym i tak naprawdę nie wartym uwagi. Rzecz w tym jednak, że mamy do czynienia ze zjawiskiem o wymiarze powszechnym. Otóż człowiek ten od wielu już lat spędza swój czas samotnie, z przerwą na nas i na paru znajomych, z którymi ma kontakt głównie telefoniczny. Poza tym od rana do wieczora siedzi przed telewizorem i ogląda telewizję TVN24. Ani filmów, ani Discovery, ani Animal Planet, ani nawet kabaretów na Polsacie, ale wyłącznie TVN24. No i nie wytrzymał i nie przyjdzie do nas na Wigilię. Bo my go uważamy za gestapowca, a dowiedział się o tym ze swojej ulubionej telewizji TVN24.
Nie chcę tu w żaden sposób mówić o nim źle z dwóch powodów. Przede wszystkim, o nim akurat źle się mówić nie da. Powtórzę: to jest bardzo dobry, porządny i zdecydowanie inteligentny człowiek, tyle że ostatnie lata tak go wciągnęły w politykę, że mamy to co mamy. Drugi powód, dla którego nie chce mówić źle o nim może się streścić w tytule starej piosenki Boba Dylana „Only A Pawn In Their Game”. Bo w rzeczy samej, on, a przecież z całą pewnością nie tylko on, jest zwyczajnie pionkiem w ich grze, i z tego to właśnie powodu chcę dziś mówić nie o nim, ale głównie o tych, którzy siedzą przy tym stoliku i rozdają karty, czyli w tym akurat rozdaniu o telewizji TVN24. Wczoraj w cotygodniowej audycji „Loża Prasowa”, zamykając już jej ostatnie przed Świętami Bożego Narodzenia wydanie, prowadząca program Małgorzata Łaszcz powiedziała mniej więcej coś takiego: „I życzę wszystkim państwu, by te święta minęły z dala od tych wszystkich politycznych kłótni”. Wyobrażacie to sobie? Ta, która systematycznie, z premedytacją i z szatańską wręcz satysfakcją, przez te wszystkie lata pracowała wyłącznie nad tym, by u ludzi dobrego i uczciwych, wzbudzić taką nienawiść, by oni, skoro już wiadomo, że nie pójdą zabijać, przynajmniej w Wigilię siedzieli sami i rozżaleni w swoich domach, dziś nam wszystkim życzy spokojnych Świąt Bożego Narodzenia, by nam one upłynęły z dala od politycznych swarów. To jest z pewnością wynik wart uwagi.
Dziś część mediów bardzo się emocjonuje tym, że przy jakiejś okazji piosenkarz, a ostatnio też poseł do parlamentu, Paweł Kukiz, cytując tytuł jednej ze swoich piosenek, zwrócił się do części polityków słowami: „Jak ja was, kurwy, nienawidzę”. Osobiście, jak czytelnicy tego bloga wiedzą, do Kukiza, zarówno jako piosenkarza i polityka, mam stosunek co najmniej zdystansowany. Tym razem chyba się przełamię i poszukam na youtubie, by zobaczyć, cóż to takiego on nam wyśpiewuje.

Zachęcam wszystkich do kupowania moich książek. Zbliżają się Święta i okazja jest wręcz idealna. Zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl.

sobota, 19 grudnia 2015

Michał Majewski i Matka Kurka na Archipelagach Odzyskanej Wolności

Minione parę tygodni na Twitterze, pomijając codzienne emocje i nowe odkrycia, pozwoliły mi trafić na zapomnianego już niemal kompletnie przeze mnie Matkę Kurkę, który, jak się okazuje, zadaje dziś tam szyku, jako niemal najwybitniejszy obok Ireny Szafrańskiej prawicowy komentator w Sieci. Pierwszy raz go tam wypatrzyłem, kiedy nasz kolega Kozik – o ile pamiętam, w reakcji na jakieś wyjątkowo bezczelne rozpychanie się – zwrócił się do niego z grzeczna prośbą, by ten zechciał przeprosić za swoją służbę dla niesławnej koalicji antykaczystowskiej, a ten mu odpisał krótko: „Wypad pajacu”.
Zajrzałem więc na profil Matki Kurki i ze zdziwieniem zauważyłem, że, tak na oko, połowa komentarzy, jakie ów dzielny mąż każdego dnia tam zamieszcza, ogranicza się do tych właśnie słów, niekiedy tylko przetykanych jakąś mocniejszą, mniej cenzuralną, obelgą. Dlaczego, ktoś mnie spyta, ze zdziwieniem. W końcu znam tego nieszczęśnika od lat, wiem świetnie, czego się się można po nim spodziewać, a więc owo „wypad pajacu” powinno pasować do całego kontekstu wręcz idealnie. Na ale właśnie, moim zdaniem, pasuje słabo, z tego prostego powodu, że Matka Kurka to nie jest byle kto. To nie jest jakiś szalony internauta, który od dziesięciu lat hejtuje kogo popadnie, a zaczepiony umie wyłącznie wydusić z siebie kolejny bluzg. Matka Kurka to od lat ewidentny prowokator, nie z dziwiłbym się, gdyby okazało się, że ściśle związany z kolejnymi służbami, który, jak sądzę, powinien dbać o to, by go traktowano serio.
Powiem może tak. Ja i blog, który prowadzę mniej więcej od tego czasu, gdy na scenie pojawił się Matka Kurka, mamy reputację dość szczególną. To znaczy, jest wiele osób, który nas szanują i pozostają wierni tej pracy w sposób dla mnie niekiedy wręcz kłopotliwy. Jest też jednak wielu, kto wie, czy nawet nie znacznie więcej, którzy uważają mnie za chama i zarozumiałego idiotę. Ja tę sytuację z pokorą akceptuję, staram się owe emocje zrozumieć, wiernie przy tym stojąc przy swoich oryginalnych założeniach, jednak w życiu by mi nie przyszło, by posunąć się do tego rodzaju, by ludziom, którzy mnie źle traktują niezmiennie pisać „Wypad pajacu”. Owszem, kilka razy na tym blogu, kiedy trafiłem na jakąś szczególnie chamską agresję, zwłaszcza skierowaną w stronę zmarłego w Smoleńsku prezydenta, odpowiadałem słynnym i symbolicznym już, ale też, moim zdaniem, adekwatnym cytatem: „Spieprzaj dziadu”. To jednak mamy coś zupełnie szczególnego. Przede wszystkim, z tego co wiem, Matka Kurka, jeśli jest zaczepiany, to głównie właśnie z tego powodu, że jego dzisiejsza wiarygodność jest obciążona owymi ponurymi zaszłościami, i wydawałoby się, że on powinien mieć to na uwadze. Przynajmniej po to, by szlifować tę swoją, prawda, że wybitnie oszukaną, ale jednak reputację. Można by się więc spodziewać, że on na wszelkie próby grzebania mu w papierach, będzie grzecznie odpowiadał, że tak, on się kiedyś bardzo mylił i dziś z tego powodu jest mu bardzo wstyd, ale stara się swoje winy odkupić, i takie tam. Co by mu szkodziło? No co? Tymczasem on się zachowuje, jakby był prostym internetowym wariatem, jakich tu na blogach mieliśmy okazję spotykać przez wszystkie te lata nie raz i nie dwa. A przecież nie jest. Jak już wspomniałem, wiele wskazuje na to, że Matka Kurka to człowiek służb z jakimś drobnym, dla nas całkowicie nieokreślonym, zadaniem, a zatem ktoś zwyczajnie lepszy.
Dla porównania spójrzmy na twitterowy profil innego gorliwego pracownika przemysłu pogardy Michała Majewskiego, który został dziś wysłany na odcinek prawicowej publicystyki internetowej. On robi swoje i ani mu w głowie, by kogokolwiek obrażać, czy w ogóle pokazywać się, jako pisowski wariat. On zna swoje zadanie i jeśli uzna, że ktoś mu próbuje w nim przeszkadzać, to go bez zbędnych demonstracji blokuje i z jednej strony ma święty spokój, a z drugiej opinię inteligentnego i w pełni zrównoważonego krytyka ośmioletnich rządów Platformy Obywatelskiej. Nie ma żadnego sposobu, by sobie wyobrazić, że Michał Majewski odezwie się do kogoś, kogo uważa za stojącego niżej od siebie, a co dopiero do jakiegoś internetowego „hejtera”.
Ktoś mi powie, że wystarczy się przez chwilę skoncentrować na sposobie, w jaki kariera Matki Kurki się rozwija, by natychmiast przestać kwestionować jego metodę. Najwidoczniej on świetnie wie, co robi i nie ma żadnego powodu, by cokolwiek zmieniać. Mając z jednej strony tę swoją niewątpliwą inteligencję i odpowiednio bezpośredni przekaz, a z drugiej to rewolucyjne chamstwo, które dla nas pozostaje tak egzotyczne, zdołał zebrać wokół siebie naprawdę pokaźną grupę oddanych fanów, którzy nie pozwolą, by mu z głowy spadł choć jeden włos. I ja oczywiście nie mam na to argumentu. W końcu wiem bardzo dobrze, jak wielu z nas niewiele trzeba, by się całym sercem zaangażować w oczywiste kłamstwo, tkwiąc w obłędnym przekonaniu, że oto nadszedł Zbawiciel. Pisałem tu niejednokrotnie o tym, w jaki sposób – i z jak znakomitym skutkiem – swoich czytelników traktują redaktorzy tygodnika „W Sieci”, wychodząc z założenia, że mają do czynienia z bandą idiotów, dla których wszystko czego potrzebują, to jest jedno proste zdanie i odpowiedni, ilustrujący je, obrazek. A więc wiem. To działa i to działa nieźle.
W przypadku, którym się dziś zajmujemy, chodzi jednak o coś znacznie więcej. Jeśli z jednej strony postawimy braci Karnowskich, Mazurka, Warzechę, Feusette, Skwiecińskiego, czy nawet Janeckiego, to przy wszystkich naszych wątpliwościach, niechętnie i ze złośliwą ironią, będziemy musieli przyznać, że oni są „nasi”, a więc ktoś, od kogo wymaga się mało, lub wręcz nic. Z Matką Kurką jest sytuacja zgoła inna. On w żaden sposób nigdy nie był, nie jest i nie może być „nasz”. By o Matce Kurce powiedzieć, że on jest „nasz” trzeba by było zatracić poczucie nie tylko przyzwoitości, ale w ogóle podstawowych kierunków. Nawet jeśli ja się mylę i Matka Kurka to od lat jedynie taki samotny żagiel, to czerwony, to biały, ale zawsze kompletnie osobny, to musimy się zgodzić, że w takim razie mamy do czynienia z przypadkiem psychiatrycznym, podobnie jak to się dzieje, gdy dowiadujemy się, że ktoś zupełnie bez powodu wybił szybę w sklepie, podpalił komuś samochód, wysłał komputerowego wirusa, czy złośliwie zaspoilerował film. A więc ze zwykłym psychopatą.
A zatem pozostają te dwie możliwości: prowokator, albo psychopata. W tej sytuacji, znów ktoś spyta, po cholerę o nim w ogóle rozmawiać? Otóż powód jest taki, że, jak wiele na to wskazuje, Prawo i Sprawiedliwość – i dziś szczególnie zależy mi na tym, by te dwa słowa zabrzmiały szczególnie mocno i poważnie – zmierza w stronę wieloletnich, niczym nie zagrożonych rządów, którym zaszkodzić może wyłącznie atak od wewnątrz. Niekiedy spowodowany zwykłą ludzką głupotą i gnuśnością, ale czasem jak najbardziej zorganizowany i starannie przemyślany. Z tego też względu uważam, że powinniśmy mieć oczy szeroko otwarte, a z tyłu głowy stałą myśl, że TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnej okazji jest cierpliwy tak, jak to tylko on potrafi.
Gdyby ktoś z nowych czytelników nie pamiętał, jak to dawniej bywało, polecam mu oczywiście stare teksty Matki Kurki, które on z szyderczym uśmiechem trzyma na swoim blogu, ale też mój tekst sprzed lat: http://toyah1.blogspot.com/2009/08/matka-kurka-czyli-o-cnocie-kamstwa.html

Książki, jak zawsze, są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

piątek, 18 grudnia 2015

O planowanym postarzaniu produktu, czyli kiedy zapomnimy o Donaldzie Tusku?

Wczoraj TVN24 opublikował swój najnowszy sondaż, z którego wynika, że Platforma Obywatelska spadła poniżej 15 procent, co dla nas, ludzi doświadczonych, stanowi najbardziej przejmujący dowód na to, że ów rzekomo wieczny i nieśmiertelny projekt zdechł i go nie ma. Oczywiście całe sztaby fantastycznie zorientowanych ludzi już dawno machnęły na tę nędzę ręką i podniecają się znakomitymi wynikami Kamili Gasiuk-Pichowicz i Nowoczesnej z kropką przed. Przepraszam tym samym jednak wszystkich bardzo za to, że znów będę mówił o sobie, ale to co się dzieje obecnie w Polsce, a więc planowane zwijanie projektu Platformy Obywatelskiej, ja przewidywałem już jakieś 3-4 lata temu – kto chce, może przeanalizować moje wpisy na blogu – i dlatego też, z jednej strony, nie dziwi mnie ani sam upadek PO, ani bezwzględność, z jaką on jest przez System egzekwowany, ale, tym bardziej, gwałtowny i kompletnie absurdalny awans partii pani Pihowicz, którego logika i sens mogą być mierzone jedynie celem, jaki sobie postawił wspomniany System, a który już określiliśmy jasno – anihilacja Platformy Obywatelskiej.
A zatem apeluję do wszystkich, którym bliski jest los Polski i którzy zadręczają się myślami na temat tego, co przed nami. Proszę się nie martwić. Prawo i Sprawiedliwość idzie w stronę rządów wieloletnich, na które otrzymało patent od tych, którzy decydują o wszystkim, i nikt z nas nie ma tu nic do gadania. Kilka ostatnich lat to wspólny – o wiele bardziej wspólny, niż nam się mogło wydawać – cel, by to wybezczelnione do granic przyzwoitości chamstwo zetrzeć w pył, i to się dziś właśnie na naszych oczach dzieje. A Nowoczesna z kropką na początku to zaledwie narzędzie, które zostało utworzone wyłącznie po to, by ów upadek był bardziej nagły i możliwie nieodwracalny. A Prawo i Sprawiedliwość nie ma tu nic do rzeczy. Żeby to zobaczyć, wystarczy popatrzeć, jak oni, z jednej strony, wcale się nie spieszą, a z drugiej, nie widzą najmniejszego powodu, by z czymkolwiek zwlekać. Pełen spokój i determinacja.
Jaka była umowa, Bóg jeden wie, a jeśli idzie o mnie to, powiem szczerze, nasze zobowiązania mnie w ogóle nie interesują; to co mnie jeszcze obchodzi, to sprawa tego wraku gnijącego na rosyjskiej ziemi. No i los tych, którzy go tam sprowadzili. Mam bardzo mocne przekonanie, że jeszcze zanim umrę, dostanę to co moje.

Zdaję sobie sprawę z tego, że ostatnie teksty są wyjątkowo krótkie, mam jednak nadzieję, że przy tym odpowiednio intensywne. No a poza tym, jeśli tylko ktoś chce więcej, może wstąpić do księgarni na stronie www.coryllus.pl i kupić sobie dowolną z moich książek.

czwartek, 17 grudnia 2015

Girl from Ipanema

Od pewnego czasu, z rosnącą intensywnością, słyszę napomnienia, że oto nadszedł czas bym wydał drugi po „Podwójnym nokaucie” tom moich „odmuzycznych” refleksji, a ja z niezmiennym uporem odpowiadam, że póki co nie wchodzi to w grę, z tego przede wszystkim powodu, że nie ma sensu kontynuować serii, jeśli pierwsza jej część wciąż jest nie sprzedana. Mówiliśmy tu już o tym, a ja tylko powtórzę, że z niezbadanego powodu, ze wszystkich moich siedmiu książek, „Rock and roll, czyli podwójny nokaut”, o ile na początku budził zainteresowanie wręcz niezwykłe, w pewnym momencie stanął i dziś jest tak, że prawdopodobnie niedługo trzeba nam będzie robić dodruk zarówno „Listonosza”, „Licha” i – tak, tak – „39 wypraw na dziewiąty krąg”, a tymi piosenkami pies z kulawą noga się nie interesuje.
A przyznać muszę, że ja mam drugi tom owych muzycznych refleksji niemal cały już w głowie i myślę, że go jednak w końcu wydamy, tyle że, jak mówię, najpierw musimy sprzedać „Nokaut”. Dziś, byśmy mogli się zorientować w czym rzecz, przedstawiam nowy zupełnie tekst o piosence „Girl from Ipanema”.

Niedawno, podczas zwyczajowego przeszukiwania youtube’a, trafiłem na coś naprawdę niezwykłego. Oto pod hasłem „Girl from Ipanema” trafiłem na muzyczną ścieżkę owej przepięknej piosenki, dokładnie w wersji jaką znamy z wykonania Joao Gilberto ze Stanem Getzem, tyle że przeedeytowaną tak zwanym „loopem” w dziesięciogodzinną mantrę. Słuchałem tego przez pewien czas, może jakieś 30 minut czy godzinę, w międzyczasie oczywiście zajmując się wszystkim i niczym, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że gdyby nagle pojawił się pomysł, by spróbować spędzić dzień wyłącznie w towarzystwie owej melodii, ja bym zaryzykował w ciemno. Nawet jeśli nie ma na świecie melodii, której możnaby słuchać przez dziesięć godzin bez przerwy, „Girl from Ipanema” stanowi tu wyjątek wręcz nieludzki.
W poprzednim tomie naszych muzycznych refleksji opisywałem dzieło Gavina Bryarsa „Jesus Blood Never Failed Me Yet”, gdzie przez ponad 70 minut słuchamy zawodzenia jakiegoś biednego menela, powtarzającego do znudzenia owo wyznanie, że krew Jezusa nigdy go nie zawiodła i zadeklarowałem, że ja tego jestem w stanie wysłuchać od początku do końca, nie czując nawet, jak płynie czas. No ale tu mówimy nie o 70 minutach, lecz o 10 godzinach, podczas których słyszymy jedną piosenkę w kółko i to w taki sposób, by w efekcie albo dostać szału, albo się zwyczajnie zapomnieć i w efekcie stracić poczucie czasu.
Piosenkę „Girl from Ipanema” w lipcu 1964 roku napisał, zagrał, zaśpiewał i wydał na płycie Brazylijczyk Antônio Carlos Jobim, a tekst do niej napisał człowiek nazwiskiem Vinicius de Moraes. O czym traktuje owa piosenka? Otóż chodzi o to, że autor, człowiek już dość posunięty wiekowo, idzie sobie nadmorskim pasażem w eleganckiej dzielnicy Rio de Janairo o nazwie Ipanema, i nagle widzi młodą dziewczynę, wręcz dziecko, która najwidoczniej udaje się na plażę. Widzi ją i – podobnie zresztą jak wszyscy wokoło – nagle uświadamia sobie, że ona jest tak piękna, że jego ogarnia najczystsze wzruszenie, chciałby jej powiedzieć, że ją kocha, i w tym momencie pragnie już tylko jednego – by ona na niego spojrzała… niestety jednak ona, nawet jeśli się uśmiecha, to patrzy wprost przed siebie i go oczywiście ma głęboko w nosie. I to tyle. I w tym właśnie tkwi owa smutna samba. Ot i cała historia.
Okazuje się jednak, że, tak jak to się często dzieje, nic nie bierze się znikąd. Ów de Moraes nic nie wymyślił, lecz faktycznie opisywał swoje osobiste doświadczenie. On faktycznie któregoś dnia zobaczył tę dziewczynkę, a ponieważ ona była tak śliczna, to jak przystało na starego dziada, się w niej zwyczajnie zakochał, tyle że bez wzajemności, i tyle z tego dobrego, że powstała jedna z najpiękniejszych piosenek w historii muzyki popularnej.
A teraz proszę sobie wyobrazić, że to co wydawało się tak piękne, tu gdzie ma być piękne, piękne oczywiście jest, natomiast poza tym mamy zwykłe życie i serię ponurych złudzeń. Otóż, jak się okazuje, owa dziewczynka z Ipanemy istnieje naprawdę i jest jak najbardziej zidentyfikowana. Nazywa się Helô Pinheiro, natomiast w dniu kiedy de Moraes ją ujrzał, jak idzie na plażę i się zachwycił, nosiła nazwisko Heloísa Eneida Menezes Paes Pinto, miała wspomniane już siedemnaście lat i mieszkała z rodzicami na Montenegro w Ipanemie. Jak się okazuje, wbrew temu jednak co sobie stary de Moraes wyobrażał, ona wcale nie szła na plażę, ale, tak jak każdego dnia, do baru o nazwie Veloso, by kupić papierosy dla swojej matki. No i była tak ładna, że świat się zatrzymał.
Lata mijały, Moraes w międzyczasie umarł, a Pinheiro, jak by nie było gwiazda, najpierw roku 1987 i ponownie w roku 2003, wraz ze swoją córką Ticiane, wzięła udział w sesji dla brazylijskiej edycji “Palyboya”, zaliczyła jakieś drobne role w filmach, no i oczywiście odniosła pewne sukcesy jako modelka. W roku 2001 otworzyła butik o nazwie „Garota de Ipanema” i w tym momencie rodzina też już zmarłego Jobima postanowiła dziewczynie z Ipanemy wytoczyć proces o bezprawne użycie tytułu piosenki ich ojca i dziadka. W pozwie spadkobiercy Jobima stwierdzili, że „status ‘dziewczyny z Ipanemy’ nie upoważnia jej do używania nazwy, która zgodnie z prawem stanowi własność rodziny”.
Oczywiście, publiczna reakcja na pozew w sposób do tego stopnia jednoznaczny potwierdziła fakt, że dziewczyna z Ipanemy to nie jakiś Jobim i jego kumpel pedofil, ale bohaterka największego przeboju wszechczasów, że sąd, nawet gdyby oryginalnie miał inne intencje, wydał wyrok na korzyść Pinheiro.
Równie może ciekawa była inna, osobna sprawa z tego samego roku, której bohaterką była śpiewająca piosenkę razem z Joao, Astrud Gilberto. W roku 2001 Gilberto podała do sądu producenta chrupek Frito-Lay za to, że bez jej zgody wykorzystał piosenkę w reklamie chipsów. Jej zdaniem, pieniądze od Frito-Lay należały się jej jak psu kość, a to przez to mianowicie, że to ona przez wiele lat śpiewała tę piosenkę, ona też jest powszechnie kojarzona, jako “dziewczyna z Ipanemy”. Ostatecznie jednak jej dziwne pretensje, podobnie jak pretensje dzieci Jobima, zostały przez sąd w USA odrzucone, i jak na dziś pozostajemy z tym co naprawdę wartościowe, czyli z tą cudowną piosenką i naszymi – jakże różnymi – emocjami.
Na koniec już tylko refleksja zupełnie z boku: w odróżnieniu od książki, blog ma tę zaletę, że można sobie tego co chcemy posłuchać. A zatem, zapraszam. No i zachęcam do kupowania mojej książki o muzyce. Księgarnię można znaleźć na stronie www.coryllus.pl, a w książkę mozna kliknąć tuż obok.

środa, 16 grudnia 2015

O górniku, zomowcu i wojskowym lekarzu na wietrze


Ponieważ znów wciągnęło mnie życie i nie ma mowy dziś o tym, bym napisał kolejną notkę, korzystając z okazji jedynej takiej w roku, dla nowych czytelników przeklejam stary, bardzo okolicznościowy tekst o górnikach z Wujka. Mam przy tym nadzieję, że wczorajsze wystąpienie premier Szydło w Sejmie wyznacza dla nas wszystkich nowy czas.


div>
Minęła kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego, a chwilę po niej kolejna – rozstrzelania dziewięciu górników z Kopalni „Wujek”. Nie wiem jak inni, ale mam wrażenie, że ile razy powraca pamięć o tamtych dniach, wraz z nią pojawiają się ludzie, którzy w zdecydowanej większości, przez swoją tępą bezmyślność – lub, kto wie, czy niekiedy też nie przez wyrachowanie – do tego, co się wówczas stało doprowadzili, a dziś bardzo pragną krążyć wśród nas w glorii naszych bohaterów, a może i wręcz naszych zbawicieli. Ludzie, którzy kiedy to wszystko się działo, i kiedy tak naprawdę się dopiero zaczynało, siedzieli gdzieś w tych swoich ośrodkach internowania, grali w karty, czytali książki i wzywali tych co na zewnątrz do działania. Ludzi wreszcie, którzy dziś się spotykają w telewizyjnych studiach i jeden z drugim wspinają jak to oni się tam musieli za nas z tymi strażnikami męczyć. A ileż to jeszcze pozostało tych anegdot nieopowiedzianych?div>
W tej sytuacji ja opowiem historię o Kopalni „Wujek”, a raczej o pewnym górniku, z którego dziś prezydent Komorowski może się spokojnie pośmiać, że go nie internowano. Ale najpierw Kopalnia. Z Kopalnią „Wujek” jest tak, że tam właściwie nie ma nic ciekawego. Są te dwa kominy, jest ten podwójny krzyż, ten pomnik z dziewięcioma krzyżami, jest ten mur i na tym murze pamiątkowe tablice, za murem główny budynek Kopalni i ten napis „Kopalnia Wujek”, a przed murem te dziwne pudełkowate domy, w których wciąż jeszcze mieszkają ludzie, pamiętający tamten grudzień sprzed 30 lat. To jest naprawdę bardzo mało ciekawe miejsce.div>
A zatem, kiedy się tam idzie po raz drugi i trzeci, to właściwie nie ma na co patrzeć i czym się wzruszać, w związku z czym tam się głównie przychodzi i odchodzi. Jak ktoś ma ochotę, robi jeszcze zdjęcie. Ale można też zatrzymać się, postać i tak się zwyczajnie pogapić na ten budynek z czerwonej cegły i ewentualnie popatrzeć na jakichś zawsze się tam po coś kręcących robotników, czy górników. Więc można tak sobie gdzieś tam z boku przysiąść i popatrzeć na ten budynek i tych ludzi, przynajmniej na tyle długo, żeby nabrać odpowiedniego nastroju. A daje słowo, że tam można uzyskać nastrój nie byle jaki.div>
No i wreszcie nadejdzie czas, by się ruszyć, zrobić może jeszcze jedno zdjęcie, pokiwać głową i zajść do znajdującego się obok muzeum. Prawdę powiedziawszy, nie jest to muzeum w sensie powszechnie nam znanym. Raczej taka skromna izba pamięci z kilkoma zdjęciami, makietą terenu kopalni z dnia szturmu, jednym przestrzelonym kaskiem, figurą zomowca w pełnym rynsztunku i tą salą projekcyjną, gdzie się wyświetla dokument o tym, jak to swego czasu polskie państwo zabiło dziewięciu górników. Można więc wejść do tego muzeum i, normalnie, tak jak to zawsze bywa, obejrzeć najpierw tę makietę, popatrzyć na zomowca, następnie przyjrzeć się uważnie dziurce w tym biednym górniczym kasku, i wtedy okaże się, że się zepsuł projektor i filmu w żaden sposób nie da się puścić. Można oczywiście spróbować jakoś pomóc, ale wszystko stanęło, i w końcu wyjdzie na to, że nic z tego nie będzie. A potem, tak męcząc się z tym projektorem, raczej z grzeczności, niż z faktycznej potrzeby, można zapytać człowieka, który nas próbuje obsłużyć, i który tam się po tym muzeum kręci, jako ktoś w rodzaju ciecia, czy on był w kopalni, kiedy to wszystko się działo i on nam – nawet nie mrugnąwszy okiem, nawet nie próbując wydąć warg, czy unieść czoła w dumnym geście informowania świata o swoim bohaterstwie, mniej więcej tak, jakby potwierdzał fakt, że owszem, mamy ładną jesień – odpowie, że to on właśnie dowodził tym strajkiem. I że się nazywa Stanisław Płatek.div>
I oto, nadszedł właściwie idealny moment, żeby zamknąć ten dzisiejszy tekst zdaniem: „I to by było na tyle”, i pozwolić wszystkim go czytającym zanurzyć się w swoich własnych refleksjach, no ale tak się niestety zrobić nie da, bo trzeba powiedzieć jeszcze parę rzeczy. Koniecznie. Najpierw jednak zajrzyjmy wspólnie do wikipedii:

div>
„Stanisław Płatek, ur. 5 II 1951 w Katowicach. Ukończył Technikum Górnicze dla Pracujących w Katowicach (1979). 1969-1973 pracownik Zakładów Aparatury Doświadczalnej Biprokwas w Katowicach. Od 1973 górnik KWK Wujek. IX 1978 – III 1981 członek PZPR. 1-3 IX 1981 uczestnik strajku w KWK Wujek, od IX 1980 w „S”. XII 1980 – 1981 sekretarz Komisji Rewizyjnej „S” KWK Wujek. 13-16 XII 1981 przewodniczący KS w KWK Wujek; 16 XII 1981 ranny podczas pacyfikacji, internowany, przewieziony do szpitala MSW; 31 XII 1981 aresztowany, przewieziony do Okręgowego Szpitala Więziennego w Bytomiu, gdzie przebywał do VI 1982. 9 II 1982 wyrokiem Sądu Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu na sesji wyjazdowej w Katowicach skazany na 4 lata więzienia i 3 lata pozbawienia praw publicznych, w VI 1982 przeniesiony do AŚ w Zabrzu, VIII 1982 – II 1983 w ZK we Wrocławiu. W II 1983 zwolniony ze względu na stan zdrowia, VII 1983 objęty amnestią. 1983-1986 pracownik Klubu Sportowego Gwarek Tarnowskie Góry, 1986-1993 AZ Sp. z o.o. w Tarnowskich Górach. 1983-1989 (we współpracy z Ludwikiem Dziwisem) kolporter pism podziemnych (m.in. „Głos Śląsko-Dąbrowski”, „Górnik Polski”, „Wujek”) na terenie Katowic. W II 1989 współzałożyciel, przewodniczący Tymczasowej KZ, następnie do 1991 przewodniczący KZ „S” AZ Sp. z o.o. 1993-2006 zatrudniony w KWK Wujek. 1995-1998 wiceprzewodniczący, 1998-2002 przewodniczący KZ „S” KWK Wujek, 1998-2002 delegat na WZD. 1998-2002 wiceprzewodniczący Regionalnej Komisji Rewizyjnej „S” Regionu Śląsko-Dąbrowskiego. 1989-1991 członek Społecznego Komitetu Budowy Pomnika Ku Czci Górników KWK Wujek w Katowicach Poległych 16 XII 1981, 1991-1998 przewodniczący (od 16 XII 1994 przekształconego w Społeczny Komitet Pamięci Górników KWK Wujek Poległych 16 XII 1981). W 1994 jeden z założycieli, od 2000 przewodniczący Zarządu Krajowego Związku Więźniów Politycznych Okresu Stanu Wojennego. Organizator Międzynarodowego Memoriału Szachowego Dziewięciu z Wujka (1997-2001). Od 2006 na emeryturze. Współtwórca albumu i przewodnikaKrzyż Górników. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2007)”.

div>
Zostajemy więc z tym zepsutym projektorem i Stanisławem Płatkiem jeszcze dłuższy czas i, czując, jakie to nas szczęście spotkało, że ten projektor się nagle zepsuł, możemy naciągnąć Płatka na wspomnienia. No i opowie nam Płatek, że jak był strajk, to on miał trzydzieści lat, żonę i syna, że, kiedy się pochylał nad rannym kolegą, został trafiony w ramię zomowską kulą – ciekawe, że mówiąc o innych górnikach, używa wyłącznie formy „kolega” – i to pewnie uratowało mu życie, bo inaczej dostałby z boku w okolice brzucha, że w sumie w tych starciach brało udział 3 tysiące górników, że z tych dziewięciu, pięciu dostało w głowę, a dwóch w serce, i że jak go wieźli karetką pogotowia, to milicja karetkę zatrzymała, wyciągnęli go stamtąd i on pamięta, jak przed nim stanął wysoki bardzo milicjant i chciał mu wlać, ale między milicjanta a niego wszedł wojskowy lekarz i go przed tym ciosem zasłonił.div>
Opowie nam też Stanisław Płatek, że jeszcze dziś w okolicy kopalni pojawia się niekiedy pewien kolega – tak, właśnie kolega – który nie brał udziału w strajku, bo w tym czasie akurat siedział u siebie w domu, ale zomowcy wrzucili mu przez okno do mieszkania jakiś ciężko trujący gaz i on od tego się pochorował tak, że dziś jest raczej ludzkim wrakiem. No ale, jak mówię – kolega.div>
Jak już wspomniałem wyżej, z tym by Stanisława Płatka naciągnąć na wspomnienia nie powinno być problemu, bo to jest miły i grzeczny człowiek. Taki on właśnie jest. Jednak nie możemy się spodziewać, że on nam powie zbyt wiele. My będziemy pytać, on grzecznie i bardzo spokojnie nam będzie odpowiadał, ale trochę tak jakby już dawno znalazł się w świecie, do którego dostępu nie ma nikt z nas. I wtedy też zrozumiemy, dlaczego Stanisław Płatek, emerytowany górnik, ani w jednym momencie naszej rozmowy ani jednym słowem nie wspomniał o bieżącej polityce. Ani nie pluł na Tuska, ani na Kaczyńskiego, ani nic nie mówił o wyborach, ani nawet nie narzekał na ogólną sytuację. Ten temat jakby w jego świadomości w ogóle nie istniał.div>
Kiedy już zajmiemy się wszyscy sobą, znajdziemy w Sieci informację, że Płatek gardzi PiS-em. Co sądzi o Platformie, nie wiadomo. I nagle może też przyjdzie nam do głowy, że te 3 tys. ludzi, to nie byle co. To musiała być walka, jakiej współczesny świat nie widział. 3 tys. ludzi – takiego starcia nie było nawet w Powstaniu Warszawskim. I ten obraz Stanisława Płatka, jak go wyciągają z karetki, z tym rozpieprzonym w drobny mak ramieniem, i z tym wysokim dowódcą, który zamierza się na niego pałką i tym wojskowym lekarzem, odgradzającym tych dwóch od siebie.div>
I co powiedzieć? Co powiedzieć? Wajda z tego filmu nie zrobi. A jak idzie o młodych – oni niech się lepiej za to nawet nie biorą, bo jeszcze im wyjdzie komedia. Może niech kręcą filmy o tym, jak to było w jakimś cholera Jaworzu czy gdzie to Wałęsa siedział? W Arłamowie?div>
I to właśnie jest ten moment, kiedy musimy kończyć, bo czuję, że jeszcze jedno słowo, a zacznę wzywać do tego, by zacząć strzelać. A to mi na sucho nie ujdzie.




Zachęcam do kupowania moich książek. Wszystkie do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

wtorek, 15 grudnia 2015

Gdy PRL zdechł

Kiedy dotarła do mnie wiadomość, że Bogusław Kowalski, jako człowiek Prawa i Sprawiedliwości został prezesem Polskich Kolei Państwowych, oczywiście bardzo się zmartwiłem, jednak wbrew temu, czego można by było oczekiwać, wcale nie dlatego, że między obecnym a byłym zarządem Instytutu Pamięci Narodowej toczy się spór o to, czy za komuny Kowalski kapował, czy nie kapował, lecz z przyczyn całkowicie z PRL-em nie związanych. Rzecz bowiem w tym, że przez te wszystkie lata od roku 1989, kiedy nie tylko ja tak fatalnie bezskutecznie czekałem aż wolna Polska rozdzieli to co dobre od tego co złe, zdążyłem dojść do stanu, w którym z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jeśli w jakikolwiek sposób dziś jeszcze wspomnienie lat PRL-u mnie porusza, to wyłącznie ze względu na wspomnienie najszczęśliwszych lat mojego życia. Wszelkie kwestie moralne, jakimi dziś żyję, związane są niezmiennie z latami już późniejszymi, a więc latami, kiedy już podział na tak zwanych „onych” i „naszych” przestał mieć jakikolwiek sens i gdzie słowo „Solidarność” mogło równie dobrze budzić dreszcz wzruszenia, jak i rumieniec zawstydzenia. To właśnie lata 90. oraz pierwsza dekada XXI wieku zdeterminowały moje emocje w taki sposób, że doprawdy nie ma już dziś dla mnie znaczenia, kto za komuny był TW, a kto podobno nie.
I to dlatego też kiedy dotarła do mnie wiadomość, że Bogusław Kowalski został członkiem ekipy Prawa i Sprawiedliwości, jeśli ogarnęła mnie czarna rozpacz, to nie ze względu na jego peerelowską przeszłość, lecz przez to, jak on się zasłużył dla III RP i w efekcie dla tego, z czym musimy się męczyć dziś. Otóż ja Kowalskiego bardzo dobrze pamiętam z lat, kiedy rozstrzygały się na długie lata losy naszej ojczyzny i ów czas by dać świadectwo każdy z nas mógł wykorzystać zgodnie z tym, co mu dyktowały i rozum i serce. Wtedy to właśnie Bogusław Kowalski swoją szansę zmarnował w sposób wręcz modelowy, wspierając siły, których jedynym celem było niedopuszczenie do tego, by Polska wybiła się na niepodległość.
I ja tu wcale nie sugeruję, że Bogusław Kowalski był członkiem Unii Demokratycznej, czy, nie daj Boże, Sojuszu Lewicy Demokratycznej, czy jak oni się wówczas nazywali. O nie! On zawsze miał swój Honor i zawsze zachowywał wierność Bogu i Ojczyźnie, i to przez to właśnie, gdy TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji stał na jednej nodze, gotowy do skoku, Bogusław Kowalski, zamiast wykazać błogosławioną roztropność, postanowił tkwić w grzesznym przekonaniu, że wystarczy być dumnym katolikiem i patriotą, a resztę załatwi Pan Bóg. I za ten występek doczekał dnia, kiedy przez rząd narodowego odrodzenia został powołany na prezesa państwowych kolei, a naród podniósł taki rwetes, że musiał się już na drugi dzień z tej nominacji wycofać rakiem. Co za wstyd! Co za upokorzenie!
A przecież nie chodzi tylko o tego nieszczęsnego Kowalskiego. Tego kwiatu, jak to mówi popularna rymowanka, jest pół światu. Miejmy nadzieję, że po tym wielkim zwycięstwie minionej niedzieli, proces oczyszczania naszego kraju z wszelkich mętów będzie przebiegał gładko. A gdyby ktoś wciąż nie rozumiał, o kim mówię, zwracam uwagę na fakt, że to nikt inny jak przewodniczący Leszek Miller akurat najbardziej dobitnie i jednoznacznie zaprotestował przeciwko urządzaniu rocznicowych pikiet przed domem Jarosława Kaczyńskiego.

Informuję, że ostatni egzemplarz mojej książki „O siedmiokilogramowym liściu” został sprzedany ojcom cystersom z Wąchocka. Wszystkie pozostałe są wciąż jeszcze do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

O konfidentach i konfidentach

Od dwóch tygodni mam założone konto na Twitterze i zupełnie dla mnie niespodziewanie to nowe doświadczenie sprawia, że popadam w nastrój zadumy. Przede wszystkim okazuje się – i tu chciałbym się zwrócić do osób tak jak ja starszych i wobec wszelkich tak zwanych nowinek pozostających w życzliwej nieufności – że ów Twitter, cokolwiek by o nim nie myśleć, ma sens. Rzecz bowiem w tym, że dla nas dotychczas ów wynalazek miał sens o tyle, że służył różnego typu gwiazdom do tego, by coś tam powiedzieć i dać znać, że istnieją. Tymczasem, z tego co widzę, Twitter to miejsce gdzie ludzie tacy jak my sobie rozmawiają, i to rozmawiają praktycznie w czasie rzeczywistym, na wszelkie możliwe tematy, bez żadnych przeszkód, bez jakiejkolwiek cenzury, no i wreszcie bez owego chamstwa, z którym mamy do czynienia na internetowych forach i blogach.
A zatem Twitter ma moc i ma sens, a to już wystarczy, by się nim zainteresować. Z naszego punktu widzenia jednak, a więc z tego, co możemy zaobserwować my, którzy się spotykamy na tym blogu, należy zauważyć coś, co stanowi… no, nie bójmy się tego słowa, ale temat. Oto w dniu wczorajszym na Twitterze założył konto znany nam zapewne kiedyś jako szef komisji weryfikacyjnej WSI, a ostatnio człowiek, który wspólnie ze Sławomirem Cenckiewiczem zniszczył Witolda Kierzuna, Piotr Woyciechowski, i w ciągu zaledwie paru godzin zdobył ponad tysiąc tak zwanych „followersów”, a więc osób, które pragną wiedzieć na bieżąco, co Woyciechowski ma do powiedzenia.
Słysząc o tym sukcesie, zaglądam na profil Piotra Woyciechowskiego i widzę, że tam jest zaledwie paręnaście „twittów”, a wszystkie dotyczą wieczoru literackiego zorganizowanego w związku z promocją najnowszej książki Woyciechowskiego zatytułowanej „Konfidenci”. Wieczór organizowany jest oczywiście gdzieś w Warszawie, a sam Woyciechowski, jak rozumiem w nadziei, że w ten sposób uda mu się podkreślić rangę wydarzenia, ilustruje go szeregiem zdjęć, na których widzimy jego uczestników, a więc, jak informuje sam Woyciechowski, po kolei: Zbigniewa Girzyńskiego, Andrzeja Wielowieyskiego, Jarosława Święcickiego syna Marcina, samego Marcina z przemówieniem, Zbigniewa Siemiątkowskiego, plus jakich dwóch, Bagieńskiego i Jeglińskiego, o których ja sam nie wiem nic, ale domyślam się, że skoro Woyciechowski ich umieścił w tak szacownym towarzystwie, coś tam znaczą. No i jest, jak się okazuje, jeszcze sam Antoni Macierewicz, którego na zdjęciu wprawdzie nie widzimy, ale, jak zapewnia Woyciechowski, na miejscu jest.
I to jest coś, co mnie przeraża. W moim wyssanym z mlekiem matki optymizmie i błogosławionej naiwności mnie przeraża. Bo mamy już tylko dwie możliwości: albo to wszystko słuszny szlag trafi i nie zostanie nic, albo przez kolejne lata będziemy się karmić kłamstwem. Tym starym, tak dobrze nam znanym, kłamstwem. I już więcej ani słowa, bo jeszcze coś spieprzę i będę żałował.

Informuję, że ostatni egzemplarz mojej książki „O siedmiokilogramowym liściu” został sprzedany ojcom cystersom z Wąchocka. Wszystkie pozostałe są wciąż jeszcze do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.


niedziela, 13 grudnia 2015

My, mięso na armaty

Znany nam aż nazbyt dobrze portal wpolityce.pl opublikował wywiad ze swoją byłą koleżanką, a dziś posłanką Prawa i Sprawiedliwości, Joanną Lichocką, w którym owa pani wypowiedziała ni mniej ni więcej tylko następujące słowa: „Wyborcy PiS wiedzą, że jeżeli będą bierni, to ten rząd, podobnie jak rząd Olszewskiego, zostanie przez system III RP zniszczony”.
Ja oczywiście mam swoje doświadczenie i wiem, że ludziom przydarzają się przeróżne przypadki, więc biorę też pod uwagę, że pani poseł Lichocka chciała dobrze, tylko jej tak się powiedziało, bezczelność zacytowanej refleksji jest jednak na tyle porażająca, że nie jestem w stanie znaleźć sposobu, by przejść nad nią do porządku dziennego. Proszę bowiem zwrócić uwagę na to, czego się dowiadujemy. Otóż plan jest taki, że znów się nam mówi, że tak naprawdę wszystko zależy od nas; że poseł Lichocka, poseł Wojciechowski, minister Marczuk i prezes Kowalski mają swoje sprawy, do których myśmy nie dorośli, natomiast my mamy nastawiać ucha i na każde wezwanie stawać na baczność, bo jeśli my zaśpimy, to tym durniom się wszystko posypie.
Dziś, już za parę godzin, w Warszawie odbędzie się demonstracja poparcia dla prezydenta Dudy i rządu Beaty Szydło i, jak wiele wskazuje, oczekiwania pani poseł Lichockiej zostaną zaspokojone z naddatkiem dużo za dużym. Ja oczywiście do Warszawy nie jadę, ale miedzy innymi dzięki temu wiem, jak trudno jest się zaangażować w to dzieło do tego stopnia, by machnąć ręką na wszystko, zarwać ranek, wsiąść w ten autokar, czy pociąg i jechać dwie, trzy, cztery, czy pięć godzin,a później drugie tyle z powrotem, by znaleźć się w tym tłumie na czas i pokazać to serce. Już za parę godzin ujrzymy skalę tego poświęcenia wszyscy, a ja się tylko zastanawiam, ile z tej demonstracji zrozumieją poseł Lichocka, poseł Wojciechowski, prezes Kowalski i minister Marczuk. I moje myśli są tu wyjątkowo ponure.
I oto dokładnie w tym samym momencie, gdy poseł Lichocka wzywała nas do obywatelskiej aktywności, wspomniany portal wpolitcye.pl opublikował sondaż o następującej treści:
Czy w obliczu histerycznej nagonki na Prezydenta i rząd weźmiesz udział w V Marszu Niepodległości i Solidarności w Warszawie? (13 grudnia o godz. 13)?” Możliwości odpowiedzi są trzy: „Tak”, „Nie” i „Jeszcze nie wiem”. Oczywiście zaznaczyłem odpowiedź drugą, czyli że nie wezmę udziału w V Marszu Niepodległości i Solidarności w Warszawie (13 grudnia o godz. 13). I ja w tym momencie mam do poseł Lichockiej, ale przecież nie tylko do niej, już tylko jedno pytanie: Co ze mną będzie?

Przypominam, że moje książki są do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Szczerze zachęcam.

sobota, 12 grudnia 2015

Spojrzenie znad talerzyka z ciastkiem Galerii Europa

I oto w całym tym zamieszaniu związanym z awanturą o prestiż tak zwanego „Trybunału Konstytucyjnego”, wobec fali medialnej agresji skierowanej przeciwko Prezydentowi i rządowi, jak grom z jasnego nieba spadły na nas dwa sondaże pokazujące skalę poparcia dla partii politycznych. Pierwszy z nich, opublikowany przez wciąż jeszcze, jak się zdaje, zarządzany przez Platformę Obywatelską CBOS, ogłosił, że Prawo i Sprawiedliwość uzyskuje poparcie na poziomie 35%, na drugim miejscu jest partia Ryszarda Petru z poparciem 21%, natomiast Platforma Obywatelska spada na trzecie miejsce z wynikiem 15%.
Drugi sondaż, przeprowadzony na zamówienie Polskiej Agencji Prasowej, jest dla rządu jeszcze bardziej korzystny. PiS uzyskuje 42%, Platforma 17%, a Petru jeszcze mniej. Jest jeszcze jedno badanie, na dużej bardzo próbie, gdzie mamy już do czynienia z tak zwaną miazgą, ale ponieważ autor tego badania jest niesprawdzony, machnijmy na nie ręką. Tak czy inaczej, to jest informacja z dni, które przeżywamy.
My tu wszyscy jesteśmy oczywiście odpowiednio mądrzy i świetnie wiemy, że wszelkie sondaże należy traktować czysto użytkowo, a więc wyłącznie jako jeszcze jedną wiadomość, z której to dopiero będziemy mogli tworzyć własne refleksje. A zatem bierzemy też dziś pod poważnie uwagę, że ktoś nam niepostrzeżenie i bez właściwie rozpoznanych powodów próbuje zawrócić w głowie i to stąd te wyniki. Ponieważ jednak nasze przywiązanie do teorii spiskowych jest też odpowiednio ograniczone, musimy na owe dane zwrócić uwagę i wyciągnąć z nich odpowiednie wnioski. A one są takie, że jakkolwiek byśmy obecną sytuację nie rozpoznawali, faktem jest, że wszystko wskazuje na to, że każdy kolejny adwokat, prokurator, sędzia, czy profesor prawa konstytucyjnego, jakich od pewnego czasu nam od rana do wieczora pokazują wszystkie telewizje, włącznie z ich retorycznymi popisami, na zdecydowanej – a mówiąc „zdecydowanej”, jestem jak najbardziej dosłowny – większości polskiego społeczeństwa robią wrażenie zbliżone do wrażenia, jakie na pierwszym lepszym obywatelu robi dziura w płocie.
Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że ton dzisiejszego komentarza jest może nieco zbyt żartobliwy, niemniej sam problem z pewnością wart jest uwagi, ponieważ stanowi niezwykle istotną diagnozę socjologiczną. Oto po tych ośmiu, dziesięciu, czy kto wie, czy nie po 25 latach, Polacy – w żadnym wypadku nie rezygnując z tego wszystkiego, czym byli przekupywani każdego dnia, wyłącznie po to, by nie widzieć, nie słyszeć i nie odzywać się bez upoważnienia – jakimś cudem zorientowali się, że trafili na klasycznych tak zwanych jeleni i ich z dnia na dzień wystawili do wiatru.
Co za radość!

Przypominam tym, którzy lubią nie pamiętać, że wszystkie moje książki są do nabycia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Szczerze zachęcam.

piątek, 11 grudnia 2015

Gdy siekiera odbiła

Wróciłem wczoraj z pogrzebu mojej cioci i od tego czasu odrabiam najważniejsze zaległości, co sprawia, że nowego tekstu wciąż nie ma. Mając na dzieję na zrozumienie, proponuje najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety”. Myślę, że się spodoba.

Kiedy obserwujemy bieżącą politykę, musi się w końcu zdarzyć, że poczujemy lęk o to, czy owa determinacja rządu Prawa i Sprawiedliwości, ta bezwzględność w realizacji wyborczych obietnic, i wreszcie to najwyraźniej fantastyczne samopoczucie, ich nie zgubić i wszystko, jak tyle razy wcześniej, skończy się totalną klapą. Musi dojść do tego, że ludzie zobaczą ową słynną pisowską nienawiść, tego Kaczora z jego rządzą zemsty za brata, który zginął w lotniczej katastrofie, to ABW walące pięściami o 6 rano i całe poparcie, jakie z takim trudem zdołali zyskać Andrzej Duda i Beata Szydło, zmieni się w kurz.
Otóż, jak wszystko na to wskazuje, nie ma się czego bać. Wygląda na to, że w odróżnieniu od wszystkiego, z czym mieliśmy dotychczas do czynienia, tym razem naprzeciwko nas stoi nie przeciwnik, lecz kompletny wrak, w dodatku przeciwnik, którego każdy kolejny ruch jest zdeterminowany czymś, co on sam stworzył lata temu. Otóż proszę zwrócić uwagę na to, że minione 8 lat to głównie walka o to, by nas Polaków zapędzić do galerii handlowych, lub przed telewizor i jak najdłużej i najskuteczniej trzymać w przekonaniu, że to co najgorsze to polityka, a naprawdę liczą się drogi, stadiony i owa słynna ciepła woda w kranie. Efekt tego jest taki, że tym razem ci sami Polacy jakimś cudem zdecydowali, że ta jakaś Platforma – w dodatku już bez Tuska – jest zwyczajnie męcząca i może lepiej będzie, jak tym razem Prawo i Sprawiedliwość zajmie się tym całym bałaganem, no i mamy to co mamy, a więc z jednej strony ów bezwzględny atak, a z drugiej, smutne i jakże beznadziejne nawoływanie do protestu.
Niedawno Ryszard Petru, człowiek, który najwidoczniej ma ambicje realizować dotychczasowe ambicje Platformy Obywatelskiej, tyle że nowocześniej i z większym wdziękiem, zaczął wzywać nas do wyjścia na ulicę, wzięcia spraw w swoje ręce i pokazania światu, czym jest autentyczne społeczeństwo obywatelskie. Kiedy po pierwszym wystąpieniu tego dziwnego człowieka okazało się, że na jego apel odpowiedziało jakieś 14 osób, pomyślałem, że może on się opamięta i zrozumie, jaka jest sytuacja. Nic z tego. Wezwał nas ponownie do protestu i tym razem, poza paroma wariatami, przyszła już wyłącznie delegacja dawnych pracowników Służby Bezpieczeństwa, oraz funkcjonariuszy ZOMO, którzy zaczęli sobie w klapy palt wpinać dostarczone im przez organizatorów oporniki. Jak będzie wyglądał kolejny protest obywatelskiego społeczeństwa, nikt już mi nie musi mówić. Wszystko widzę jak na dłoni.
Rzecz bowiem w tym, że przez te wszystkie lata, żyjąc w przekonaniu, że ich władza będzie wieczna, że polityka ciepłej wody w kranie i pełnego zidiocenia, wreszcie zatriumfuje, że wreszcie nadszedł czas pełnej bezkarności, doprowadzili nas do stanu pełnego zobojętnienia. I dziś nagle się okazuje, że ta siekiera odbiła i trafiła ich w ten głupi łeb. Jakaż to satysfakcja!

Przypominam, że wszystkie moje książki są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. A przy okazji przedstawiam moją wypowiedx z youtuba. Zachęcam serdecznie.

wtorek, 8 grudnia 2015

Graham N. Webb - człowiek z pałą na koniec roku

Właśnie się dowiedziałem, że zmarła moja ciocia ze Sławatycz (autorka słynnego bon motu „Stawia te oczy jak złodziej”) , więc jadę na pogrzeb do siebie na wieś na Podlasie. Nie będzie mnie dziś, jutro i przez większą część czwartku. Kolejny tekst więc w piątek. A dziś, żebyście mieli co czytać, znów proponuję coś z boku, a więc jeden ze starych tekstów dla „Gazety Finansowej”, który, tak wyszło, nie trafił do książki. Tym razem o pewnym panu Webbie spod Londynu.


Przedstawiając dzisiejszą historię, czuję się dość niekomfortowo z dwóch przyczyn. Pierwsza to taka, że dotychczasowe artykuły, zgodnie zresztą z założoną wcześniejkoncepcją, realizowały temat „Wielkie rody”, skupiając się na historiach życia i kariery ludzi, o których dziś mówi się, że są w posiadaniu połowy całego zgromadzonego na Ziemi majątku, a więc, krótko mówiąc – multi-miliarderów. Rzecz w tym, że człowiek, o którym chciałbym bardzo opowiedzieć, owszem, należy do osób niebywale zamożnych, ale nawet jeśli jest miliarderem, to tego akurat nie wiemy, bo on akurat ze swoim bogactwem nie obnosi, a ujawnia się tylko o tyle, o ile uzna, że wypada. A zatem, można się obawiać, że tego obowiązkowego miliarda akurat się nie dorobił.
Drugi powód owej bardzo niezręcznej sytuacji, w jakiej się znajduję, jest taki, że ja, owszem, miałem okazję owego niezwykłego człowieka poznać osobiście, a nawet spędzić godzinkę w jego angielskiej posiadłości i zjeść z nim skromny – jak najbardziej, wbrew temu co o bogatych ludziach mówią różnego rodzaju plotkarze, na jego koszt – lunch. No a to już jest naprawdę bardzo podejrzane, by „Gazeta Finansowa” publikowała jakieś prywatne historie, w dodatku na stronie, gdzie niżej Kennedy’ego, Onassisa, czy Billa Gatesa się raczej nie schodzi.
Mimo to zdecydowałem się zaryzykować i ów tekst przedstawić, bo przede wszystkim nie jest całkiem wykluczone, że Graham N. Webb – bo o nim tu dziś mowa – coś tam jednak ma. W końcu proszę choćby zwrócić uwagę na bardzo ciekawy fakt, że wielu naprawdę poważnych specjalistów z branży jest przekonanych, że najbogatszym człowiekiem na świecie jest Ingvar Kamprad, założyciel sieci sklepów IKEA, który ani nie jest w jakimkolwiek kontekście wymieniany wśród owych właścicieli świata, ani sam, pytany o swoją fortunę, w żaden sposób się nie przechwala, tylko ciekawskich zbywa wciąż tą samą uwagą, że on przecież nie ma nic, bo właścicielem jest nie on, ale Fundacja. Ale już pomijając te smaczki, i tak musimy przyznać, że historia życia i kariery biznesowej człowieka, o którym dziś chciałbym opowiedzieć, jest tak niezwykła, że szkoda by było, by się tu nam zmarnowała nawet gdyby się miało okazać, że on poza tym głupim milionem, czy dwoma milionami funtów, nie ma nic.
Od razu jednak muszę zrobić pewne bardzo istotne zastrzeżenie. Otóż każdego, kto czytając kolejne przypadki z życia Grahama Webba, przeżywając szok ze względu na drastyczność pewnych opisów, pomyśli sobie, że my się tu zajmujemy jakimiś plotkami, w dodatku dość obrzydliwymi, chciałbym zapewnić, że wszystko, o czym tu zamierzam opowiedzieć, słyszałem osobiście z ust samego Webba, a nawet gdybym nie słyszał, przeczytałbym o tym wszystkim w jego książce, zatytułowanej „Out of the Bottle” – książce do bólu szczerej i uczciwej, książce stanowiącej najbardziej nieprawdopodobną relację z życia człowieka, który, jak wszystko na to wskazywało, skazany był na to, by zostać jeszcze jednym głupkiem, a skończył jako milioner, w dodatku ostatecznie, za swoje zasługi dla Wielkiej Brytanii, odznaczony przez Królową słynnym Orderem Imperium.
Ciekawe jest już samo wprowadzenie do książki Webba, coś na kształt motta. Otóż zanim zanurzymy się w tych niezwykłych opowieściach, znajdujemy dwa porażające wręcz cytaty, a oba z dokumentów wydanych przez jedną i tę samą instytucję, a mianowicie szkołę, do której Webb uczęszczał jako dziecko, i z której został wyrzucony za lenistwo i głupotę. Oto pierwszy z nich, wystawiony w roku 1961 i stwierdzający co następuje:
Nie wykazuje najmniejszego zaangażowania. Jest gnuśny, głupi, przeraźliwie leniwy, w dodatku najwyraźniej bardzo zadowolony z tego co sobą reprezentuje i zdecydowany w tym stanie pozostać”.
Druga, wydana przy okazji wręczania mu dyplomu honorowego w roku 2000, przez tę samą szkolę, głosi:
Grahamowi N. Webbowi, za wybitne osiągnięcia życiowe, w uznaniu dla jego służby na rzecz brytyjskiego rynku, handlu i edukacji”.
To oczywiście już samo w sobie wystarczy do tego, by się zadumać nad niejednym losem i niejedną karierą, czy to spełnioną, czy złamaną, ale my mamy inne zadanie. Chcemy mianowicie przedstawić jeszcze jednego z nich. Tych, którzy w mniejszym lub większym stopniu jednak chyba jakoś rządzą tym światem.
Ów Graham N. Webb urodził się w roku 1947 w Londynie, w zwykłej średnio zamożnej rodzinie, z niezdiagnozowanym rozszczepem kręgosłupa, który sprawiał, że przez większość swojego życia cierpiał on na nietrzymanie moczu. W związku z tym, zarówno dzieciństwie, jak i w młodości, ale też później, jako człowiek już dorosły i odnoszący sukcesy, musiał stale używać specjalnych pieluch. Czy to nieszczęście wpłynęło na jego życie, nie wiemy, ale możemy się domyślać, że jakiś tam wpływ mieć musiało. To co wiemy na pewno, to fakt, że choć w życiu pozaszkolnym był Webb dzieckiem i zaradnym i pracowitym i przede wszystkim grzecznym, od wczesnych lat potrafił zarabiać na swoje potrzeby, imając się przeróżnych, odpowiednich dla londyńskiego dziecka zajęć, jak już to zostało powiedziane wcześniej, w wieku 15 lat, a więc najniższym, kiedy brytyjskie dziecko przestaje już być objęte obowiązkiem edukacyjnym, został wyrzucony ze szkoły z opinią naprawdę nie do pozazdroszczenia. Ponieważ inaczej przede wszystkim nie wypadało, a pod drugie, jemu samemu zależało jednak na tym, by nie pozostawać na utrzymaniu rodziców, zaczął Webb składać kolejne, odpowiednie podania. Jak dziś wspomina, w sumie owych aplikacji było 62 – wszystkie odrzucone bez dyskusji. Wreszcie jego mama znalazła w prasie odpowiednie ogłoszenie i uznała, że najlepiej dla niego będzie objąć pracę pomocnika w jednym z londyńskich zakładów fryzjerskich. Niechętnie bardzo, ale ponieważ był dzieckiem posłusznym, udał się Graham do wspomnianego zakładu i rozpoczął ową pracę.
Jak sam opisuje, pracował chętnie i dużo, do tego stopnia dużo i chętnie, że nawet wtedy, gdy jego salon był zamknięty, a więc w nocy i w niedziele, przyjmował klientów w urządzonym prowizorycznie w mieszkaniu rodziców „salonie”. Chętnych było zawsze dużo, bo raz, że to było jedyne miejsce w Londynie, gdzie można było zrobić sobie odpowiednią fryzurę w nocy z soboty na niedzielę, a dwa, że Webb – i to stanowi tu informację podstawową – osobiście opracował specjalną „rock’n’rollową” fryzurę, która już w krótce stała się prawdziwym hitem wśród ówczesnych Modsów.
Mijały lata, a Webb zgodnie z zasadą, którą swego czasu tak pięknie sformułował: „Jeśli planujesz podpalić świat, musisz mieć pewność, że masz w sobie wystarczająco dużo ognia” swój biznes rozwijał. Najpierw otworzył jeden salon w Greenwich, następnie drugi, a potem zaczął otwierać kolejne, tworząc w całej Wielkiej Brytanii sieć ze swoim imieniem i nazwiskiem w nazwie. Po pewnym czasie zakłady fryzjerskie Webba stały się ogólnokrajowym przebojem.
Jeśli jednak ktoś sądzi, że marzeniem Webba było zostać wybitnym fryzjerem, jest w poważnym błędzie. Nie wiadomo tak naprawdę oczywiście, kiedy mu ta myśl po raz pierwszy przyszła do głowy, ale faktem jest, że od pewnego czasu on wiedział, że owe salony mają być zaledwie wstępem do tego, by jego nazwisko stało sią kosmetyczna marką, oraz częścią całego wielomiliardowego przemysłu kosmetycznego w całej Wielkiej Brytanii. No i wreszcie stało się tak, że obok owych salonów fryzjerskich, pojawiły się też kosmetyki sygnowane jego imieniem, lub po prostu inicjałami GW, i owa marka, podobnie jak wcześniej owe salony, stały się częścią brytyjskiego krajobrazu.
Kiedy kosmetyki GW opanowały Wielką Brytanię, Webb postanowił podbić Stany Zjednoczone i założył potężną organizację pod nazwą Graham Webb International i jego biznes ekspandował na skalę międzynarodową. No i wtedy stało się to, co musiało się stać, i co, jak wiemy z własnych obserwacji, przydarzyło się wielu lokalnym biznesom, takim choćby jak słynnym brytyjskim czekoladom Cadbury, które najpierw przez dziesiątki lat, jako produkt wręcz kultowy, służyły dzieciom i dorosłym nie tylko w Wielkiej Brytanii, a w pewnym momencie, na skutek zwykłej gry interesów w światowym biznesie, zostały wykupione przez światowego giganta w branży, Kraft Foods, a nazwa Cadbury została stopniowo usunięta, i jest niewykluczone, że już za kilka lat o tym, że coś takiego istniało, będą wiedzieli tylko najstarsi Brytyjczycy.
Podobny los spotkał Graham Webb International. Pewnego dnia w roku 2001 ofertę wykupienia marki przedstawiła słynna w branży kosmetycznej, wówczas okupująca w Stanach Zjednoczonych czwarte miejsce, Wella, a już dwa lata później, w roku 2003 ona sama została wchłonięta przez innego słynnego giganta Procter and Gamble, i po skromnych buteleczkach z inicjałami GW słuch zaginął.
Nie wiemy, ile Webbowi za jego markę zapłaciła Wella. Tak jak on w ogóle jest bardzo niechętny, by eksponować siebie, swój biznes, swoje życie i swój wizerunek publicznie, w owej książce, gdzie tak naprawdę jedyny raz w życiu postanowił opowiedzieć o sobie, wspomina o parunastu zerach i to wszystko. O Webbie nie wspomina Forbes, nie ma na jego temat notki w Wikipedii, a kiedy wpiszemy jego nazwisko w wyszukiwarce googla, otrzymujemy wyłącznie szereg informacji na temat czegoś, co się nazywa Graham Webb Academy i robi wrażenie czegoś naprawdę dużego. Jednak ani jego osobiście, ani nawet wyjaśnienia, skąd ta nazwa, nie ma. Poza technicznymi informacjami na temat działalności Akademii, nie ma już nic.
Jak wspomniałem, miałem okazję poznać Webba i spędzić z nim chwilę w domu na wsi pod Londynem, gdzie mieszka wraz ze swoją pierwszą i jedyną żoną. Nie jest to pałac, nie jest to też nawet znana nam ze zdjęć przedstawianych w kolorowej prasie posiadłość, do której dostępu chronią wysokie ogrodzenia i uzbrojeni ochroniarze. Nie jest to miejsce, które można obejrzeć wyłącznie z helikoptera. Jest to z pozoru zwykła wiejska chałupa, o której historii możemy się już tylko dowiedzieć od samego Webba i dopiero wtedy może zrozumiemy, o ile ona zwiększa jego i tak już znaczną fortunę. Kiedy się już tam znajdziemy, może nam się nawet uda spotkać samego Webba, jak wsiada do swojego sportowego Morgana, a jeśli się interesujemy samochodami, to i z tego obrazu coś dla siebie uzyskamy.
Tekst, który mamy przed sobą ukazuje się w serii „Wielkie rody”, a tymczasem z tego co widzimy, mamy do czynienia zaledwie z jednym nieudacznikiem i jego też niespecjalnie wybitnymi rodzicami. Kiedy jednak spojrzymy choćby na dedykację do wspomnianej książki, przeczytamy, co następuje:
Dla Mandy, Rodericka, Charlotte, Hattie i Bradleya. Dla moich zmarłych rodziców Kath i Norma, oraz dla ‘wujka” Lesa. I dla lekarzy, którzy zmienili moje zycie”.
I w tym akurat momencie okazuje się jednak, że sprawy nie są aż tak oczywiste, jak się wydają. Otóż, owszem, rodzice Webba nie byli osobami z tak zwanego „świecznika”, jego matka sama została wyrzucona ze szkoły, a w pewnym momencie wręcz uchodziła za półanalfabetkę, która jedyne, na czym się znała, to drobny handel, a ojciec przez całe życie albo pływał na statkach, albo był skromnym urzędnikiem. Jak mówi o sobie sam Webb, „byłem beznadziejnym uczniem, synem rodziców, którzy nie mieli żadnych podstaw, by mieć do niego o to, że nie lubi się uczyć, jakiekolwiek pretensje”. A mimo to, za swoje zasługi dla Królestwa, o których ani nie ma tu miejsca opowiadać, ani które tak naprawdę wcale nie były jakoś szczególnie fascynujące, podobnie jak zresztą po wielu latach jego syn, stary Webb został odznaczony Orderem Imperium. A mimo to, jego dzieci są dziś już znanymi na całym świecie gwiazdami. Popatrzmy więc na dzieci. Skoro mówimy o rodzinach, popatrzmy też na dzieci.
Otóż obie córki Webba, Hattie i Charlie, są bardzo wybitnymi piosenkarkami i od wielu lat jako Webb Sisters śpiewają z wielkim Leonardem Cohenem, natomiast jego syn, Brad, jest wybitnym perkusistą, który swego czasu grał dla nieżyjącej dziś już Amy Winehouse, a dziś, od wielu już lat występuje jako stały członek zespołu, równie co Cohen popularnego i uznawanego na świecie piosenkarza, Jamiego Culluma.
Ktoś powie, że to tylko pop, no ale jeśli się zastanowimy, to musimy zadać sobie pytanie: co z tego co nas otacza, to nie pop? Bądźmy uczciwi – nawet ta rok w rok publikowana przez Forbesa lista stu najbogatszych ludzi na świecie, to nic, jak tylko pop. Zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, że prawdziwej listy i tak nikt z nas ani nie zna, ani znać nie może, a więc, logicznie rzecz już traktując – nie pozna.



Przypominam niezmiennie, że nasze książki są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...