Właśnie się dowiedziałem, że zmarła moja ciocia ze Sławatycz (autorka słynnego bon motu „Stawia te oczy jak złodziej”) , więc jadę na pogrzeb do siebie na wieś na Podlasie. Nie będzie mnie dziś, jutro i przez większą część czwartku. Kolejny tekst więc w piątek. A dziś, żebyście mieli co czytać, znów proponuję coś z boku, a więc jeden ze starych tekstów dla „Gazety Finansowej”, który, tak wyszło, nie trafił do książki. Tym razem o pewnym panu Webbie spod Londynu.
Przedstawiając dzisiejszą historię, czuję się dość niekomfortowo z dwóch przyczyn. Pierwsza to taka, że dotychczasowe artykuły, zgodnie zresztą z założoną wcześniejkoncepcją, realizowały temat „Wielkie rody”, skupiając się na historiach życia i kariery ludzi, o których dziś mówi się, że są w posiadaniu połowy całego zgromadzonego na Ziemi majątku, a więc, krótko mówiąc – multi-miliarderów. Rzecz w tym, że człowiek, o którym chciałbym bardzo opowiedzieć, owszem, należy do osób niebywale zamożnych, ale nawet jeśli jest miliarderem, to tego akurat nie wiemy, bo on akurat ze swoim bogactwem nie obnosi, a ujawnia się tylko o tyle, o ile uzna, że wypada. A zatem, można się obawiać, że tego obowiązkowego miliarda akurat się nie dorobił.
Drugi powód owej bardzo niezręcznej sytuacji, w jakiej się znajduję, jest taki, że ja, owszem, miałem okazję owego niezwykłego człowieka poznać osobiście, a nawet spędzić godzinkę w jego angielskiej posiadłości i zjeść z nim skromny – jak najbardziej, wbrew temu co o bogatych ludziach mówią różnego rodzaju plotkarze, na jego koszt – lunch. No a to już jest naprawdę bardzo podejrzane, by „Gazeta Finansowa” publikowała jakieś prywatne historie, w dodatku na stronie, gdzie niżej Kennedy’ego, Onassisa, czy Billa Gatesa się raczej nie schodzi.
Mimo to zdecydowałem się zaryzykować i ów tekst przedstawić, bo przede wszystkim nie jest całkiem wykluczone, że Graham N. Webb – bo o nim tu dziś mowa – coś tam jednak ma. W końcu proszę choćby zwrócić uwagę na bardzo ciekawy fakt, że wielu naprawdę poważnych specjalistów z branży jest przekonanych, że najbogatszym człowiekiem na świecie jest Ingvar Kamprad, założyciel sieci sklepów IKEA, który ani nie jest w jakimkolwiek kontekście wymieniany wśród owych właścicieli świata, ani sam, pytany o swoją fortunę, w żaden sposób się nie przechwala, tylko ciekawskich zbywa wciąż tą samą uwagą, że on przecież nie ma nic, bo właścicielem jest nie on, ale Fundacja. Ale już pomijając te smaczki, i tak musimy przyznać, że historia życia i kariery biznesowej człowieka, o którym dziś chciałbym opowiedzieć, jest tak niezwykła, że szkoda by było, by się tu nam zmarnowała nawet gdyby się miało okazać, że on poza tym głupim milionem, czy dwoma milionami funtów, nie ma nic.
Od razu jednak muszę zrobić pewne bardzo istotne zastrzeżenie. Otóż każdego, kto czytając kolejne przypadki z życia Grahama Webba, przeżywając szok ze względu na drastyczność pewnych opisów, pomyśli sobie, że my się tu zajmujemy jakimiś plotkami, w dodatku dość obrzydliwymi, chciałbym zapewnić, że wszystko, o czym tu zamierzam opowiedzieć, słyszałem osobiście z ust samego Webba, a nawet gdybym nie słyszał, przeczytałbym o tym wszystkim w jego książce, zatytułowanej „Out of the Bottle” – książce do bólu szczerej i uczciwej, książce stanowiącej najbardziej nieprawdopodobną relację z życia człowieka, który, jak wszystko na to wskazywało, skazany był na to, by zostać jeszcze jednym głupkiem, a skończył jako milioner, w dodatku ostatecznie, za swoje zasługi dla Wielkiej Brytanii, odznaczony przez Królową słynnym Orderem Imperium.
Ciekawe jest już samo wprowadzenie do książki Webba, coś na kształt motta. Otóż zanim zanurzymy się w tych niezwykłych opowieściach, znajdujemy dwa porażające wręcz cytaty, a oba z dokumentów wydanych przez jedną i tę samą instytucję, a mianowicie szkołę, do której Webb uczęszczał jako dziecko, i z której został wyrzucony za lenistwo i głupotę. Oto pierwszy z nich, wystawiony w roku 1961 i stwierdzający co następuje:
„Nie wykazuje najmniejszego zaangażowania. Jest gnuśny, głupi, przeraźliwie leniwy, w dodatku najwyraźniej bardzo zadowolony z tego co sobą reprezentuje i zdecydowany w tym stanie pozostać”.
Druga, wydana przy okazji wręczania mu dyplomu honorowego w roku 2000, przez tę samą szkolę, głosi:
„Grahamowi N. Webbowi, za wybitne osiągnięcia życiowe, w uznaniu dla jego służby na rzecz brytyjskiego rynku, handlu i edukacji”.
To oczywiście już samo w sobie wystarczy do tego, by się zadumać nad niejednym losem i niejedną karierą, czy to spełnioną, czy złamaną, ale my mamy inne zadanie. Chcemy mianowicie przedstawić jeszcze jednego z nich. Tych, którzy w mniejszym lub większym stopniu jednak chyba jakoś rządzą tym światem.
Ów Graham N. Webb urodził się w roku 1947 w Londynie, w zwykłej średnio zamożnej rodzinie, z niezdiagnozowanym rozszczepem kręgosłupa, który sprawiał, że przez większość swojego życia cierpiał on na nietrzymanie moczu. W związku z tym, zarówno dzieciństwie, jak i w młodości, ale też później, jako człowiek już dorosły i odnoszący sukcesy, musiał stale używać specjalnych pieluch. Czy to nieszczęście wpłynęło na jego życie, nie wiemy, ale możemy się domyślać, że jakiś tam wpływ mieć musiało. To co wiemy na pewno, to fakt, że choć w życiu pozaszkolnym był Webb dzieckiem i zaradnym i pracowitym i przede wszystkim grzecznym, od wczesnych lat potrafił zarabiać na swoje potrzeby, imając się przeróżnych, odpowiednich dla londyńskiego dziecka zajęć, jak już to zostało powiedziane wcześniej, w wieku 15 lat, a więc najniższym, kiedy brytyjskie dziecko przestaje już być objęte obowiązkiem edukacyjnym, został wyrzucony ze szkoły z opinią naprawdę nie do pozazdroszczenia. Ponieważ inaczej przede wszystkim nie wypadało, a pod drugie, jemu samemu zależało jednak na tym, by nie pozostawać na utrzymaniu rodziców, zaczął Webb składać kolejne, odpowiednie podania. Jak dziś wspomina, w sumie owych aplikacji było 62 – wszystkie odrzucone bez dyskusji. Wreszcie jego mama znalazła w prasie odpowiednie ogłoszenie i uznała, że najlepiej dla niego będzie objąć pracę pomocnika w jednym z londyńskich zakładów fryzjerskich. Niechętnie bardzo, ale ponieważ był dzieckiem posłusznym, udał się Graham do wspomnianego zakładu i rozpoczął ową pracę.
Jak sam opisuje, pracował chętnie i dużo, do tego stopnia dużo i chętnie, że nawet wtedy, gdy jego salon był zamknięty, a więc w nocy i w niedziele, przyjmował klientów w urządzonym prowizorycznie w mieszkaniu rodziców „salonie”. Chętnych było zawsze dużo, bo raz, że to było jedyne miejsce w Londynie, gdzie można było zrobić sobie odpowiednią fryzurę w nocy z soboty na niedzielę, a dwa, że Webb – i to stanowi tu informację podstawową – osobiście opracował specjalną „rock’n’rollową” fryzurę, która już w krótce stała się prawdziwym hitem wśród ówczesnych Modsów.
Mijały lata, a Webb zgodnie z zasadą, którą swego czasu tak pięknie sformułował: „Jeśli planujesz podpalić świat, musisz mieć pewność, że masz w sobie wystarczająco dużo ognia” swój biznes rozwijał. Najpierw otworzył jeden salon w Greenwich, następnie drugi, a potem zaczął otwierać kolejne, tworząc w całej Wielkiej Brytanii sieć ze swoim imieniem i nazwiskiem w nazwie. Po pewnym czasie zakłady fryzjerskie Webba stały się ogólnokrajowym przebojem.
Jeśli jednak ktoś sądzi, że marzeniem Webba było zostać wybitnym fryzjerem, jest w poważnym błędzie. Nie wiadomo tak naprawdę oczywiście, kiedy mu ta myśl po raz pierwszy przyszła do głowy, ale faktem jest, że od pewnego czasu on wiedział, że owe salony mają być zaledwie wstępem do tego, by jego nazwisko stało sią kosmetyczna marką, oraz częścią całego wielomiliardowego przemysłu kosmetycznego w całej Wielkiej Brytanii. No i wreszcie stało się tak, że obok owych salonów fryzjerskich, pojawiły się też kosmetyki sygnowane jego imieniem, lub po prostu inicjałami GW, i owa marka, podobnie jak wcześniej owe salony, stały się częścią brytyjskiego krajobrazu.
Kiedy kosmetyki GW opanowały Wielką Brytanię, Webb postanowił podbić Stany Zjednoczone i założył potężną organizację pod nazwą Graham Webb International i jego biznes ekspandował na skalę międzynarodową. No i wtedy stało się to, co musiało się stać, i co, jak wiemy z własnych obserwacji, przydarzyło się wielu lokalnym biznesom, takim choćby jak słynnym brytyjskim czekoladom Cadbury, które najpierw przez dziesiątki lat, jako produkt wręcz kultowy, służyły dzieciom i dorosłym nie tylko w Wielkiej Brytanii, a w pewnym momencie, na skutek zwykłej gry interesów w światowym biznesie, zostały wykupione przez światowego giganta w branży, Kraft Foods, a nazwa Cadbury została stopniowo usunięta, i jest niewykluczone, że już za kilka lat o tym, że coś takiego istniało, będą wiedzieli tylko najstarsi Brytyjczycy.
Podobny los spotkał Graham Webb International. Pewnego dnia w roku 2001 ofertę wykupienia marki przedstawiła słynna w branży kosmetycznej, wówczas okupująca w Stanach Zjednoczonych czwarte miejsce, Wella, a już dwa lata później, w roku 2003 ona sama została wchłonięta przez innego słynnego giganta Procter and Gamble, i po skromnych buteleczkach z inicjałami GW słuch zaginął.
Nie wiemy, ile Webbowi za jego markę zapłaciła Wella. Tak jak on w ogóle jest bardzo niechętny, by eksponować siebie, swój biznes, swoje życie i swój wizerunek publicznie, w owej książce, gdzie tak naprawdę jedyny raz w życiu postanowił opowiedzieć o sobie, wspomina o parunastu zerach i to wszystko. O Webbie nie wspomina Forbes, nie ma na jego temat notki w Wikipedii, a kiedy wpiszemy jego nazwisko w wyszukiwarce googla, otrzymujemy wyłącznie szereg informacji na temat czegoś, co się nazywa Graham Webb Academy i robi wrażenie czegoś naprawdę dużego. Jednak ani jego osobiście, ani nawet wyjaśnienia, skąd ta nazwa, nie ma. Poza technicznymi informacjami na temat działalności Akademii, nie ma już nic.
Jak wspomniałem, miałem okazję poznać Webba i spędzić z nim chwilę w domu na wsi pod Londynem, gdzie mieszka wraz ze swoją pierwszą i jedyną żoną. Nie jest to pałac, nie jest to też nawet znana nam ze zdjęć przedstawianych w kolorowej prasie posiadłość, do której dostępu chronią wysokie ogrodzenia i uzbrojeni ochroniarze. Nie jest to miejsce, które można obejrzeć wyłącznie z helikoptera. Jest to z pozoru zwykła wiejska chałupa, o której historii możemy się już tylko dowiedzieć od samego Webba i dopiero wtedy może zrozumiemy, o ile ona zwiększa jego i tak już znaczną fortunę. Kiedy się już tam znajdziemy, może nam się nawet uda spotkać samego Webba, jak wsiada do swojego sportowego Morgana, a jeśli się interesujemy samochodami, to i z tego obrazu coś dla siebie uzyskamy.
Tekst, który mamy przed sobą ukazuje się w serii „Wielkie rody”, a tymczasem z tego co widzimy, mamy do czynienia zaledwie z jednym nieudacznikiem i jego też niespecjalnie wybitnymi rodzicami. Kiedy jednak spojrzymy choćby na dedykację do wspomnianej książki, przeczytamy, co następuje:
„Dla Mandy, Rodericka, Charlotte, Hattie i Bradleya. Dla moich zmarłych rodziców Kath i Norma, oraz dla ‘wujka” Lesa. I dla lekarzy, którzy zmienili moje zycie”.
I w tym akurat momencie okazuje się jednak, że sprawy nie są aż tak oczywiste, jak się wydają. Otóż, owszem, rodzice Webba nie byli osobami z tak zwanego „świecznika”, jego matka sama została wyrzucona ze szkoły, a w pewnym momencie wręcz uchodziła za półanalfabetkę, która jedyne, na czym się znała, to drobny handel, a ojciec przez całe życie albo pływał na statkach, albo był skromnym urzędnikiem. Jak mówi o sobie sam Webb, „byłem beznadziejnym uczniem, synem rodziców, którzy nie mieli żadnych podstaw, by mieć do niego o to, że nie lubi się uczyć, jakiekolwiek pretensje”. A mimo to, za swoje zasługi dla Królestwa, o których ani nie ma tu miejsca opowiadać, ani które tak naprawdę wcale nie były jakoś szczególnie fascynujące, podobnie jak zresztą po wielu latach jego syn, stary Webb został odznaczony Orderem Imperium. A mimo to, jego dzieci są dziś już znanymi na całym świecie gwiazdami. Popatrzmy więc na dzieci. Skoro mówimy o rodzinach, popatrzmy też na dzieci.
Otóż obie córki Webba, Hattie i Charlie, są bardzo wybitnymi piosenkarkami i od wielu lat jako Webb Sisters śpiewają z wielkim Leonardem Cohenem, natomiast jego syn, Brad, jest wybitnym perkusistą, który swego czasu grał dla nieżyjącej dziś już Amy Winehouse, a dziś, od wielu już lat występuje jako stały członek zespołu, równie co Cohen popularnego i uznawanego na świecie piosenkarza, Jamiego Culluma.
Ktoś powie, że to tylko pop, no ale jeśli się zastanowimy, to musimy zadać sobie pytanie: co z tego co nas otacza, to nie pop? Bądźmy uczciwi – nawet ta rok w rok publikowana przez Forbesa lista stu najbogatszych ludzi na świecie, to nic, jak tylko pop. Zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, że prawdziwej listy i tak nikt z nas ani nie zna, ani znać nie może, a więc, logicznie rzecz już traktując – nie pozna.
Przypominam niezmiennie, że nasze książki są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.