Zakończyły się kolejne targi i choć przyznać trzeba, że każde słowo, jakie na ich temat dziś napisał Coryllus, jest i słuszne i głębokie, ja osobiście nie widzę żadnego powodu do narzekania. Targi – dla mnie każde targi – są wydarzeniem tak uroczystym, że osobiście mógłbym spędzać czas wśród tych książek i ludzi co tydzień, w każdych warunkach. Byle by tylko znaleźli się czytelnicy. A we Wrocławiu czytelników było co niemiara. Tak więc ta końcówka roku, a więc Katowice, Warszawa i Wrocław stanowi podsumowanie tych naszych wysiłków najlepsze, jakie mogę sobie wyobrazić. Mieliśmy przez te dwa miesiące wszystko, czego można było zapragnąć, a symbolicznym wymiarem tego mógłby być choćby obrazek, który zamieściłem na Twitterze i zatytułowałem: „Tomasz Łysiak podpisuje swoją książkę”.
Jak już wspomniał Coryllus, w jego księgarni pojawił się kolejny, francuski tym razem, numer „Szkoły Nawigatorów”. Jak zwykle, tam cała kupa fantastycznych tekstów, w tym dwa moje. Na zachętę, przedstawiam tu jeden z nich, o filmie „Leon Zawodowiec”.
Nie wiem, czy to jest tylko taka moja prywatna fanaberia, czy może owa idea pojawiła się gdzieś jeszcze w konkretnych analizach, osobiście jednak jestem bardzo przywiązany do używania pojęcia „film francuski”, jako kategorii estetycznej. I oczywiście wcale nie chodzi mi o to, że większość filmów produkowanych we Francji ma moim zdaniem pewną wspólną cechę, którą można określić przy pomocy owej nazwy. One oczywiście są do siebie bardzo podobne, natomiast to co jest moim zdaniem bardzo ciekawe, to fakt, że zarówno w Polsce, we Włoszech, w Szwecji, Danii, na Węgrzech, a nawet w Stanach Zjednoczonych, od czasu do czasu powstają filmy, po obejrzeniu których można co najwyżej wzruszyć ramionami i rzucić z pogardą: „jeszcze jeden francuski film”.
Jak mówię, nie mam pojęcia, czy ktokolwiek poza mną i osobami, z którymi jestem blisko, rozumie ten problem, w każdym razie jest tak, że w środowisku, w którym sam się obracam, każdy świetnie wie, w czym rzecz. Zarówno moja żona, jak i moje dzieci, ale też moi znajomi, kiedy im mówię, że ten czy inny film to „film francuski”, wiedzą dokładnie, co mam na myśli. Oni świetnie wiedzą, o co mi chodzi, gdy kiedy mnie proszą o opinię na temat takich filmów, jak „Dzień Apokalipsy” Coppoli, czy „Pat Garrett i Billy the Kid” Peckinpaha, czy oczywiście „Leon Zawodowiec” Bessona, a ja im mówię: „normalny francuski syf”.
Aby dokładnie przedstawić to, co mam na myśli, proponuję przyjrzeć się ostatniej z wyżej wymienionych produkcji, czyli słynnemu „Leonowi Zawodowcowi”, przez wielu uważanego za dzieło kultowe. Mówię o filmie, który przez wielu miłośników kina jest traktowany, jako wydarzenie niemal najważniejsze we współczesnej historii kina, przy którym blednie nawet sam Quentin Tarantino ze swoim „Pulp Fiction”, a który dla mnie akurat stanowi idealny symbol tego, co postanowiłem opisywać przy pomocy epitetu „kino francuskie”.
Popatrzmy najpierw na fabułę. Oto mamy owego Leona, granego przez słynnego francuskiego aktora Jeana Reno, który w okrągłych ciemnych drucianych okularach, w za dużym płaszczu, za krótkich spodniach, w wydzierganej na drutach czapce, wygląda jak psychicznie chory menel, chodzi po Nowym Jorku i w stylu zbliżonym do tego, cośmy mogli oglądać w pierwszej części tarantinowskiego „Kill Billa”, dokonuje egzekucji na zamówienie. Od początku widzimy, że choć dla Leona zabicie człowieka nie stanowi najmniejszego moralnego, czy technicznego problemu, on nie jest zwykłym zimnym mordercą, lecz człowiekiem wręcz niezwykle wrażliwym, w dodatku najwidoczniej bardzo religijnym, o czym świadczą znajdujące się w jego mieszkaniu figurka Matki Boskiej i obrazek z Jezusem.
Tak się składa, że Leon mieszka bardzo skromnie w zrujnowanej kamienicy, mając tuż za ścianą wręcz karykaturalnie upadłą rodzinę idiotów, która się trudni handlem narkotykami na rzecz lokalnej mafii, gdzie jakimś tajemniczym cudem zachował się jeden anioł, a mianowicie grana przez debiutującą Natalie Portman trzynastoletnia Matylda, dziecko piękne, wrażliwe, inteligentne i oczywiście o ogólnej prezencji modelki. A więc z jednej strony mamy tego Leona, a więc okrutnego acz wrażliwego i pobożnego mordercę – swoją drogą przestrzegającego stałej zasady, że nie zabija się kobiet i dzieci – a z drugiej, młodą Natalie Portman, wyglądającą, jak młoda Natalie Portman, która właśnie wyszła od salonu piękności.
I oto któregoś dnia w owej kamienicy pojawia się okrutna i bezwzględna mafia z psychopatycznym szefem lokalnej policji na czele, granym przez Gary’ego Oldmana, morduje wszystkich, włącznie z młodszym braciszkiem Matyldy, który dotychczas był dla niej jedynym sensem życia, oszczędzając jedynie Matyldę, która akurat poszła do lokalnego spożywczaka, by kupić Leonowi mleko, od którego ten jest uzależniony.
Kiedy Matylda wraca ze sklepu, mordercy wciąż są na miejscu, szukając już tylko Matyldy, jednak Leon przemyca ją bardzo sprytnie do siebie i od tego momentu oboje zostają najlepszymi przyjaciółmi. I oto okazuje się, że Matylda nie marzy o niczym innym jak tylko o tym, by pomścić śmierć ukochanego braciszka, a by swoje marzenie zrealizować, prosi Leona, by ja nauczył, jak zostać morderczynią. Po początkowych oporach, Leon przyjmuje propozycję dziecka, w którym jest coraz bardziej zakochany, i znaczna część filmu to już tylko ów fascynujący trening.
W końcu dochodzi do ostatecznego rozstrzygnięcia, którego tu zdradzać nie będę, tyle że wcale nie przez to, że nie wypada, ale z tego powodu, że w tym momencie wszystko jest już tak głupie, że to, jak się ów film kończy, jest moim zdaniem całkowicie bez znaczenia.
Gdzie więc tu jest owa Francja, poza tym, że zarówno Besson, jak i Reno to Francuzi, a sama Portman też ma imię jakby francuskie? Otóż na pierwszy rzut oka, i to od początku do samego bardzo spektakularnego końca, mamy w istocie rzeczy do czynienia z bardzo typowym kinem hollywoodzkim, gdzie wszystko się toczy zgodnie ze wzorem znanym z takich przebojów, jak „Szklana Pułapka”, „Zabójcza Broń”, cała seria filmów z Bondem, czy klasyczne już filmy o Brudnym Harrym, gdzie z jednej strony jest nasz bohater, a z drugiej psychopatyczny morderca, i każda minuta tego pojedynku wypełniona jest czystą emocją, tyle że o ile tam wpadamy w sidła tej magii i nie jesteśmy w stanie się z niej wyplątać, to w „Leonie” od samego początku wyłącznie dostajemy cholery na to, jak bardzo to wszystko, co oglądamy jest nieprawdziwe. Tu, poczynając od samego Leona, przez tę dziewczynkę, aż po owego wiecznie zaćpanego, granego przez Oldmana policjanta-psychopatę, wszystko jest tak sztuczne, że to można porównać tylko do peerelowskich jeszcze powieści dla dzieci Aleksandra Minkowskiego. Mamy więc Leona pijącego to swoje mleko, regularnie i z najwyższą czułością przecierającego na zmianę z figurką Matki Boskiej swoją ukochaną roślinkę, po nim ową Matyldę, która mieszkając w jakiejś śmierdzącej melinie z bandą ćpunów wygląda jakby wchodziła na wybieg gdzieś w Paryżu czy Londynie, no i wreszcie ten Oldman, który zachowuje się jakby grał w taniej parodii japońskiego komiksu, no i jego kumple, z których każdy, kiedy zabija, musi mielić w zębach zapałkę.
Ktoś powie, że to wszystko jest przecież tylko konwencją, a więc zabawą. Jeśli krytykujemy Bessona, co powiemy o wspomnianym o każdym z wielkich dzieł Tarantino? Otóż problem polega na tym, że o ile u Tarantino faktycznie każdy kolejny wygłup stanowi część konwencji, u Bessona ten idiotyzm jest przedstawiany z najwyższą powagą. Kiedy Tarantino od początku do końca do nas mruga to lewym, to prawym okiem, u Bessona nie ma za grosz humoru. Tam wszystko jest nieskończenie poważne, i to taką powagą, że ubraną w kicz na tyle intensywny, by był w stanie generować wyłącznie wzruszenie, oraz filozoficzny namysł nad skomplikowaniem ludzkiej duszy.
Ów nieszczęsny Leon, a za nim każdy kolejny bohater tego idiotyzmu, to klasyczna postać z kreskówki w rodzaju Misia Jogi, tyle że kiedy Miś Jogi chodzi w kapeluszu, wszyscy go akceptujemy, bo wiemy, że Miś Jogi nigdzie się bez kapelusza nie rusza, bo gdy go zdejmie, to już nie będzie Misiem Jogi, tylko jakimś ładnie narysowanym niedźwiedziem, natomiast gdy chodzi o Leona w tych jego ciemnych okrągłych okularkach, jedyne co widzimy, to aktora, któremu reżyser kazał w nich chodzić, nawet po ciemku, bo to będzie fajnie wyglądało w kolejnym ujęciu. A gdy patrzymy na Garego Oldmana, jak żre te swoje tabletki, twarz mu wykrzywia szaleństwo i wygłasza teksty typu „Uwielbiam atmosferę ciszy przed burzą”, to przepraszam bardzo, ale tu mamy już tylko Garego Oldmana, który pragnie powtórzyć słynną scenę z filmu Coppoli – jeszcze jednego typowego „francuskiego” knota – z zapachem napalmu o poranku.
A zatem to jest właśnie to, co nazywam „filmem francuskim”, czyli dramat, w którym każda kolejna, w zamierzeniu wywołująca łzy wzruszenia, scena budzi śmiech, komedię, gdzie każdy skecz jest żenująco ponury, i horror, gdzie wszyscy ziewają, bo diabły wyglądają jak sympatyczne misie w kapeluszach. A wszystko to wyłącznie dzięki temu, że nikomu nie zależało ani na rozśmieszeniu, ani na przestraszeniu, ani na wzruszeniu widza, ale na stworzeniu dzieła, które będzie dyskutowane w podręcznikach na uniwersytetach i omawiane na intelektualnych przyjęciach.
Ale jest jeszcze coś, do czego moim zdaniem zdolni są wyłącznie Francuzi i ci, dla których owa „szkoła francuska” stanowi wzór do naśladowania. Otóż „Leon Zawodowiec” w moim odczuciu to kultowe dzieło przede wszystkim z punktu widzenia wszelkiej maści pedofili. A mówiąc o pedofilach „wszelkiej maści” mam na myśli również tych z nich, którzy kiedy widzą trzynastoletnią dziewczynkę z ledwo rozwiniętym biustem, ustylizowaną w taki sposób, by z jednej strony w oczy rzucał się przede wszystkim ten bardzo drobny biust, a z drugiej by ona była ubrana, umalowana i pokazana jak dojrzała kobieta, kiwają w zamyśleniu głowami i mówią: „Jak się tak zastanowić, to ta pedofilia nie jest rzeczą aż tak oczywistą”. I to jest też to, o czym myślę, gdy oglądam taki film, jak „Leon Zawodowiec”, film, o którym już od pierwszej chwili wiadomo, że jest filmem francuskim, nie dlatego że tam wszyscy gadają po francusku, czy dlatego, że jego akcja toczy się w Paryżu, ale dlatego, że jego celem nie jest ani wzruszenie, ani rozśmieszenie, ani przestraszenie, ale zaapelowanie do tak zwanych „wrażliwych umysłów”, by zobaczyły, jak piękny potrafi być biust trzynastoletniej dziewczynki, kiedy ona jest taka niewinna i słodka, a mimo to potrafiła rozkochać w sobie bezwzględnego, starzejącego się zabójcę.
Nie zdziwiłbym się gdyby się miało okazać, że to jest jeden z bardziej fascynujących tematów, jakie się w każdy pierwszy wtorek miesiąca dyskutuje na drugim piętrze Restaurant Drouant w Paryżu. No ale o tym już w innym miejscu.
Zapraszam na stronę www.coryllus.pl, gdzie w naszej księgarni można na okrągło, od rana do nocy, kupować co dusza zapragnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.