środa, 30 grudnia 2015

Motörhead

Wczoraj z samego rana zostaliśmy przygnieceni wiadomością, że oto zmarł Lemmy Kilmister, obok Ozzy’ego Osbourn’a najjaśniejsza gwiazda współczesnego rock and rolla, a dla gatunku postać wręcz symboliczna. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że gdy chodzi akurat o Kilmistera, jest to wydarzenie, którego mogliśmy się spodziewać od lat, nie zmienia to jednak faktu, że osobiście jego odejście odbieram tak, jak swego czasu odbierałem śmierć Milesa Davisa. Mamy do czynienia z końcem epoki, a ja pozostaję z tą satysfakcją, że zanim stało się zbyt późno, miałem przyjemność widzieć go na koncercie tego lata w Warszawie. Z tej też okazji pragnę przypomnieć rozdział ze swojej książki „Rock and roll, czyli podwójny nokaut”, zatytułowany po prostu „Motörhead”.

W zeszłym roku, jak grom z jasnego nieba, spadła na nas informacja, że w ramach jakichś dni Śląska, czy czegoś podobnego, w Sosnowcu wystąpi Tricky. Jakby tego było mało, obiecano nam, że on wystąpi w jakimś parku, w dodatku za darmo. Tricky.
Oczywiście, pojechałem do tego Sosnowca, pierwszy chyba raz od nie wiem ilu lat, i, owszem, Tricky był na miejscu, zespół grał, on śpiewał, i wszystko szło zgodnie z oczekiwaniami, a może jeszcze bardziej. Chociaż nie – było coś, czego nawet ja się nie spodziewałem. Otóż to miejsce wyglądało tak, że był ten park, w parku typowa parkowa estrada, a przed estradą dość szeroki wybetonowany teren. Organizatorzy koncertu postanowili, że część betonowa posłuży im, jako rodzaj bariery odgradzającej scenę od publiczności, a więc na jej obrzeżach ustawili barierki, a przy barierkach ustawili ochroniarzy. W ten sposób, między publicznością a sceną pojawiło się jakieś 20 metrów wolnego miejsca.
Widząc, co się dzieje, Tricky, praktycznie zanim jeszcze rozpoczął koncert, zszedł ze sceny, podszedł pod barierki i zaczął namawiać ludzi, żeby podeszli pod scenę, no i zaczęła się awantura. Ostatecznie jednak, głównie dzięki zaangażowaniu bohatera wieczoru, wygrana przez publiczność. Barierki został przewrócone, ochraniarze przepędzeni, ludzie podeszli pod scenę, no i koncert mógł się wreszcie zacząć.
Mimo że jest to wydarzenie bardzo interesujące, nie o tym chciałem pisać. Nie chciałem nawet pisać o samym koncercie. Powiem więcej, tematem tej refleksji nie jest nawet sam Tricky, ale wielki zespół rock’n’rollowy pod nazwą Motörhead. Otóż kiedy koncert Tricky’ego dobiegał końca i nadszedł czas na bisy, bis był tylko jeden, a mianowicie cover najwspanialszego być może przeboju Motörhead, „Ace of Spades”. To była tylko jedna piosenka, natomiast grana przez jakieś 20 minut. I, powiem szczerze, że ja sobie nie wyobrażam nic, co by można było uznać za lepszy numer na bis, gdziekolwiek, kiedykolwiek, w sytuacji gdy atmosfera jest taka, że publiczność już tylko chce się bawić. I to bawić tak, by tę zabawę zapamiętać do końca życia.
Ja oczywiście znałem zarówno Motörhead, jak i ten ich „Ace of Spades” wcześniej, natomiast nigdy nie miałem pełnej świadomości, jaki to jest klasyk. Ja nigdy się nie spodziewałem, że ta akurat piosenka może zostać wykorzystana przez kogoś tak osobnego i niezależnego i wybitnego, jak Tricky, i to w takiej właśnie formie, do tego, by zakończyć koncert, który ma być koncertem w pełni udanym. A on oczywiście to widział, i to pewnie widział od początku, tyle że, zanim zaczął ją wykorzystywać jako utwór kończący, musiał pewnie sobie sprawę przemyśleć. No i przemyślał.
Motörhead to fantastyczny zespół. Jak idzie o tak zwaną muzykę heavy metalową, obok Black Sabbath pewnie najlepszy. Ja znam ich przeróżne piosenki i muszę przyznać, że to jest produkcja niezwykle równa. Jest jednak coś w tym „Ace of Spades” takiego, co sprawia, że oni już na zawsze pozostaną klasyką rocka. Black Sabbath ma swoje „Paranoid”, Led Zeppelin „Whole Lotta Love”, Rolling Stonesi “Satisfaction”, Beatelsi (co za ból!) “Hey Jude”, Dylan “Like a Rolling Stone”, czy “Blowing in the Wind”, Doorsi “Light My Fire”, Presley “Blue Suede Shoes”, Hendrix “Hey Joe”, The Clash “London Calling”, a Sex Pistols “Anarchy for the UK” – no i to wszystko, to są tak zwane “hymny pokolenia”. No więc, nie ma najmniejszej wątpliwości, że wśród tych gigantów są też Lemmy, Eddie Clarke i Phil Taylor. Swoją drogą, nie wiem, czy wszyscy się zorientowali, ale to właśnie nie kto inny jak Taylor zdobi okładkę tej skromnej książeczki. A ja jestem z tego bardzo, ale to bardzo, dumny. Niemal tak samo, jak z tego, że to te właśnie obrazy przydają każdej z moich książek takiego szyku.
No ale mieliśmy mówić o Motörhead. A zatem już na sam koniec, pewna dość szczególna refleksja. Otóż, jak wiemy, magazyn „Rolling Stone” od lat ma zwyczaj publikować różnego rodzaju rankingi, typu „Najwybitniejszy Album”, „Najwybitniejszy Gitarzysta”, „Najwybitniejsza Piosenka”, „Najwybitniejszy Zespół”. I choć ja generalnie do tak zwanych specjalistów mam zaufanie bardzo ograniczone, i to w każdej dziedzinie, z jakiegoś, przeze mnie nawet nie do końca zdefiniowanego, powodu, do tych akurat zestawień czuję pewną sympatię. Oczywiście, że nie muszę się choćby i minimalnie wysilać, żeby, na pierwszy rzut oka, zauważyć tam zwyczajnie pudła, jak choćby jakieś The Who, czy Townshend, jako gitarzysta (sic!), niemniej, generalnie, jakoś sobie z nimi radzę. I oto, proszę sobie wyobrazić, że Motörhead tam nie ma w żadnej kategorii. A ich album „Ace of Spades” nie trafił nawet do pierwszej pięćsetki. Nawet sama piosenka nie została nigdzie wyróżniona. Co więcej, ostatnio wpadłem na coś, co się nazywa „50 Najwybitniejszych Współczesnych Artystów”… no i tam ich też nie ma. I to jest coś naprawdę niesamowitego. Tam jest 50 nazw i nazwisk, a Motörhead nie ma. I nie chodzi mi o to, że ludzie z Rolling Stone znaleźli miejsce dla czegoś tak bez znaczenia, jak Green Day, Red Hot Chili Peppers, czy U-2: ja jestem osobą bardzo tolerancyjną, i wiem, że ludzie mają różne gusta i emocje, i niekiedy owe gusta i emocje potrafią zaszokować, jednak trzeba je jakoś tam przyjąć. Jednak tam, wśród tej pięćdziesiątki są też tak ewidentne potwory, jak choćby Madonna, czy Metallica. Przepraszam bardzo, ale kim są dziś Madonna i Metallica? To są może jacyś wykonawcy? Oni tworzą jakąś sztukę? A może oni kontynuują jakąś ważną tradycję? Proszę, nie żartujmy.
Motörhead tam nie ma. Nie ma też ich na jakiejkolwiek ułożonej przez wynajętych przez magazyn Rolling Stone ekspertów liście. I ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że to nie dlatego, że oni uważają ten akurat zespół za akt bez znaczenia, albo że, jakimś cudem, o nich zapomnieli. Moim zdaniem, Motörhead musi być w środowisku zwyczajnie nielubiany. I to nielubiany na tyle, że tam się już nikt nie patyczkuje. Za co ich tak nie lubią? Nie wiadomo. Może wyłącznie za to, że Lemmy to pijak i cham. A może tam jest jeszcze coś? Może. Nieważne. Dla mnie to jest tylko dodatkowy powód, by ich jeszcze bardziej szanować.



W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i kupowania mojej książki o muzyce: http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...