Od pewnego czasu, z rosnącą intensywnością, słyszę napomnienia, że oto nadszedł czas bym wydał drugi po „Podwójnym nokaucie” tom moich „odmuzycznych” refleksji, a ja z niezmiennym uporem odpowiadam, że póki co nie wchodzi to w grę, z tego przede wszystkim powodu, że nie ma sensu kontynuować serii, jeśli pierwsza jej część wciąż jest nie sprzedana. Mówiliśmy tu już o tym, a ja tylko powtórzę, że z niezbadanego powodu, ze wszystkich moich siedmiu książek, „Rock and roll, czyli podwójny nokaut”, o ile na początku budził zainteresowanie wręcz niezwykłe, w pewnym momencie stanął i dziś jest tak, że prawdopodobnie niedługo trzeba nam będzie robić dodruk zarówno „Listonosza”, „Licha” i – tak, tak – „39 wypraw na dziewiąty krąg”, a tymi piosenkami pies z kulawą noga się nie interesuje.
A przyznać muszę, że ja mam drugi tom owych muzycznych refleksji niemal cały już w głowie i myślę, że go jednak w końcu wydamy, tyle że, jak mówię, najpierw musimy sprzedać „Nokaut”. Dziś, byśmy mogli się zorientować w czym rzecz, przedstawiam nowy zupełnie tekst o piosence „Girl from Ipanema”.
Niedawno, podczas zwyczajowego przeszukiwania youtube’a, trafiłem na coś naprawdę niezwykłego. Oto pod hasłem „Girl from Ipanema” trafiłem na muzyczną ścieżkę owej przepięknej piosenki, dokładnie w wersji jaką znamy z wykonania Joao Gilberto ze Stanem Getzem, tyle że przeedeytowaną tak zwanym „loopem” w dziesięciogodzinną mantrę. Słuchałem tego przez pewien czas, może jakieś 30 minut czy godzinę, w międzyczasie oczywiście zajmując się wszystkim i niczym, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że gdyby nagle pojawił się pomysł, by spróbować spędzić dzień wyłącznie w towarzystwie owej melodii, ja bym zaryzykował w ciemno. Nawet jeśli nie ma na świecie melodii, której możnaby słuchać przez dziesięć godzin bez przerwy, „Girl from Ipanema” stanowi tu wyjątek wręcz nieludzki.
W poprzednim tomie naszych muzycznych refleksji opisywałem dzieło Gavina Bryarsa „Jesus Blood Never Failed Me Yet”, gdzie przez ponad 70 minut słuchamy zawodzenia jakiegoś biednego menela, powtarzającego do znudzenia owo wyznanie, że krew Jezusa nigdy go nie zawiodła i zadeklarowałem, że ja tego jestem w stanie wysłuchać od początku do końca, nie czując nawet, jak płynie czas. No ale tu mówimy nie o 70 minutach, lecz o 10 godzinach, podczas których słyszymy jedną piosenkę w kółko i to w taki sposób, by w efekcie albo dostać szału, albo się zwyczajnie zapomnieć i w efekcie stracić poczucie czasu.
Piosenkę „Girl from Ipanema” w lipcu 1964 roku napisał, zagrał, zaśpiewał i wydał na płycie Brazylijczyk Antônio Carlos Jobim, a tekst do niej napisał człowiek nazwiskiem Vinicius de Moraes. O czym traktuje owa piosenka? Otóż chodzi o to, że autor, człowiek już dość posunięty wiekowo, idzie sobie nadmorskim pasażem w eleganckiej dzielnicy Rio de Janairo o nazwie Ipanema, i nagle widzi młodą dziewczynę, wręcz dziecko, która najwidoczniej udaje się na plażę. Widzi ją i – podobnie zresztą jak wszyscy wokoło – nagle uświadamia sobie, że ona jest tak piękna, że jego ogarnia najczystsze wzruszenie, chciałby jej powiedzieć, że ją kocha, i w tym momencie pragnie już tylko jednego – by ona na niego spojrzała… niestety jednak ona, nawet jeśli się uśmiecha, to patrzy wprost przed siebie i go oczywiście ma głęboko w nosie. I to tyle. I w tym właśnie tkwi owa smutna samba. Ot i cała historia.
Okazuje się jednak, że, tak jak to się często dzieje, nic nie bierze się znikąd. Ów de Moraes nic nie wymyślił, lecz faktycznie opisywał swoje osobiste doświadczenie. On faktycznie któregoś dnia zobaczył tę dziewczynkę, a ponieważ ona była tak śliczna, to jak przystało na starego dziada, się w niej zwyczajnie zakochał, tyle że bez wzajemności, i tyle z tego dobrego, że powstała jedna z najpiękniejszych piosenek w historii muzyki popularnej.
A teraz proszę sobie wyobrazić, że to co wydawało się tak piękne, tu gdzie ma być piękne, piękne oczywiście jest, natomiast poza tym mamy zwykłe życie i serię ponurych złudzeń. Otóż, jak się okazuje, owa dziewczynka z Ipanemy istnieje naprawdę i jest jak najbardziej zidentyfikowana. Nazywa się Helô Pinheiro, natomiast w dniu kiedy de Moraes ją ujrzał, jak idzie na plażę i się zachwycił, nosiła nazwisko Heloísa Eneida Menezes Paes Pinto, miała wspomniane już siedemnaście lat i mieszkała z rodzicami na Montenegro w Ipanemie. Jak się okazuje, wbrew temu jednak co sobie stary de Moraes wyobrażał, ona wcale nie szła na plażę, ale, tak jak każdego dnia, do baru o nazwie Veloso, by kupić papierosy dla swojej matki. No i była tak ładna, że świat się zatrzymał.
Lata mijały, Moraes w międzyczasie umarł, a Pinheiro, jak by nie było gwiazda, najpierw roku 1987 i ponownie w roku 2003, wraz ze swoją córką Ticiane, wzięła udział w sesji dla brazylijskiej edycji “Palyboya”, zaliczyła jakieś drobne role w filmach, no i oczywiście odniosła pewne sukcesy jako modelka. W roku 2001 otworzyła butik o nazwie „Garota de Ipanema” i w tym momencie rodzina też już zmarłego Jobima postanowiła dziewczynie z Ipanemy wytoczyć proces o bezprawne użycie tytułu piosenki ich ojca i dziadka. W pozwie spadkobiercy Jobima stwierdzili, że „status ‘dziewczyny z Ipanemy’ nie upoważnia jej do używania nazwy, która zgodnie z prawem stanowi własność rodziny”.
Oczywiście, publiczna reakcja na pozew w sposób do tego stopnia jednoznaczny potwierdziła fakt, że dziewczyna z Ipanemy to nie jakiś Jobim i jego kumpel pedofil, ale bohaterka największego przeboju wszechczasów, że sąd, nawet gdyby oryginalnie miał inne intencje, wydał wyrok na korzyść Pinheiro.
Równie może ciekawa była inna, osobna sprawa z tego samego roku, której bohaterką była śpiewająca piosenkę razem z Joao, Astrud Gilberto. W roku 2001 Gilberto podała do sądu producenta chrupek Frito-Lay za to, że bez jej zgody wykorzystał piosenkę w reklamie chipsów. Jej zdaniem, pieniądze od Frito-Lay należały się jej jak psu kość, a to przez to mianowicie, że to ona przez wiele lat śpiewała tę piosenkę, ona też jest powszechnie kojarzona, jako “dziewczyna z Ipanemy”. Ostatecznie jednak jej dziwne pretensje, podobnie jak pretensje dzieci Jobima, zostały przez sąd w USA odrzucone, i jak na dziś pozostajemy z tym co naprawdę wartościowe, czyli z tą cudowną piosenką i naszymi – jakże różnymi – emocjami.
Na koniec już tylko refleksja zupełnie z boku: w odróżnieniu od książki, blog ma tę zaletę, że można sobie tego co chcemy posłuchać. A zatem, zapraszam. No i zachęcam do kupowania mojej książki o muzyce. Księgarnię można znaleźć na stronie www.coryllus.pl, a w książkę mozna kliknąć tuż obok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.