sobota, 24 stycznia 2015

Arctic Monkeys, czyli podwójny nokaut

23 stycznia 2006 roku zespół Arctic Monkeys wydał swój debiutancki album Whatever People Say I Am, That's What I'm Not, który w ciągu paru tygodni wyprzedził dotychczasowego rekordzistę w szybkości sprzedaży Elastikę i otworzył zespołowi drzwi do kariery, jakiej nie było i chyba długo nie będzie. Ponieważ moja młodsza córka lubi Arctic Monkeys do tego stopnia, że na Facebooku na przykład przedstawia się, jako żona Aleksa Turnera, mieliśmy tu wczoraj małe obchody owej rocznicy, sprowadzające się głównie do obejrzenia pierwszego koncertu zespołu na festiwalu w Glastonbury. Mieliśmy więc ten rok 2007, te grube setki tysięcy fanów, z których każdy każdą piosenkę z albumu znał na pamięć, a ona nagle powiedziała, że ona sobie nie przypomina, by ktokolwiek kiedykolwiek osiągnął coś takiego w ciągu roku i to w dodatku praktycznie bez żadnych pośredników, bez żadnej promocji, zwracając się bezpośrednio do słuchacza.
Jak niektórzy wiedzą, w księgarni pod adresem www.coryllus.pl jest do kupienia moja książka o muzyce. Mamy tam ponad 70 refleksji na przeróżne muzyczne tematy, między innymi zespołu Arctic Monkeys. Niemal od dnia, kiedy pojawiły się pierwsze reakcje na tę książkę, wielu czytelników zaczęło mnie namawiać, bym napisał jej kolejną część, bo zabrakło im tam tego i owego. Na początku zdecydowanie odmawiałem, uważając, że projekt pod tytułem „Podwójny nokaut” jest zamkniętą całością, ale ostatnio mam już właściwie gotowy cały kolejny tom. Plan jednak jest taki, że najpierw musimy sprzedać to co jest, a potem się ewentualnie będziemy zastanawiać nad „Podwójnym nokautem” nr 2. Jak będzie, zobaczymy. Na razie uczcijmy może jakoś 9 rocznicę tego niezwykłego debiutu i poczytajmy sobie o zespole Arctic Monkeys, oczywiście z muzyką w tle.

Nie ma wątpliwości, że jeśli chcemy zachować opinię wiecznie młodych, otwartych na świat ludzi, i nie narażać się na to, że każde kolejne nasze słowo będzie traktowane wzruszeniem ramion, nie wypada nam ogłaszać, że, jak idzie o muzykę pop, czy, jak to wolą niektórzy, rock and roll, wszystko się skończyło pod koniec lat 60. Wygląda jednak na to, że zasadniczo tak się właśnie sprawy mają, i inaczej być nie chce. No bo spójrzmy na wspomniane lata 60. W Anglii mamy oczywiście najpierw Beatlesów, Rolling Stonesów, Animalsów, Kinksów, by już nie wspominać o jakichś Troggsach, czy The Hollis, w Ameryce Lovin’ Spoonful, Dylana, Beach Boys, The Mamas and the Papas, a później już – choć to wciąż lata 60 – i tu i tam, Hendrixa, Jethro Tull, Doorsów, King Crimson, Led Zeppelin, Black Sabbath… można by wymieniać. Nie oszukujmy się więc. Od czasu gdy Doorsi nagrali „Light My Fire”, czy „The End” minie niedługo 50 lat. Podobnie rzecz się ma z „Purple Haze” Hendrixa, czy z „Pet Sounds” Beach Boysów, o rok jeszcze starszym. Czy istnieje jakakolwiek sensowna odpowiedź na pytanie, dlaczego moja 20-letnia córka – a przecież nie tylko ona – stojąc wobec naprawdę dużej oferty, nie jest dziś w stanie przestać słuchać „Riders On The Storm” i przełączyć się na coś innego? Siedzę tu i piszę ten tekst, za ścianą ona przygotowuje się do matury, a ja już po raz może dwudziesty słyszę to „Riders On The Storm” i, wnioskując z tego, co miałem wczoraj, przedwczoraj i trzy dni temu, jutro historia się powtórzy. Ja będę pisał kolejny rozdział tej książki, a ona będzie wciąż słuchała Doorsów. Czemu mnie to nie dziwi? I czemu nie denerwuje?
Otóż tak. Owa odpowiedź na te pytania jak najbardziej istnieje. Rzecz w tym, że jeśli się zna tamte piosenki, naprawdę trudno znaleźć sens, żeby zrezygnować z nich na rzecz czegokolwiek, co przyniosły nam lata późniejsze. Oczywiście, można – i też nie ma za bardzo sposobu, by to wszystko nagle zacząć lekceważyć – słuchać nowszej muzyki, zwłaszcza że znaleźć tam można naprawdę mnóstwo prawdziwych wspaniałości, jednak fakt pozostaje faktem. Nie ma żadnego widocznego sposobu, by dziś ktokolwiek był w stanie choćby się zbliżyć do tamtego poziomu.
Będę jednak sprawiedliwy. Owszem, w większości to, co dostajemy, to zwykłe gówno, lub w najlepszym wypadku próby odtworzenia tego, co już nie wróci. Wciąż jednak, przez te wszystkie lata, mieliśmy okazję słuchać muzyki naprawdę znakomitej. Lata 80. przyniosły nam Sonic Youth, The Smiths, Pixies, później pojawili się Bjork, Pearl Jam, Portishead, czy Radiohead, no i wreszcie Arctic Monkeys. Właśnie Arctic Monkeys. I to od nich pozwolę sobie zacząć, by złożyć szacunek ludzkiemu geniuszowi, który pokonuje to, czego wydawałoby się pokonać nie da, a więc naturalny bieg historii.
Arctic Monkeys mają już dziś na koncie cztery pełne płyty, każda wybitna, i każda od początku do końca bez jednej chwili słabości, ale to co sprawia, że oni są wyjątkowi w wymiarze właśnie historycznym, to sposób w jaki zrobili karierę. Otóż kiedy oni mieszkali jeszcze w tym swoim Sheffield i mieli po 16 lat, założyli sobie zespół i zaczęli grać gdzie popadnie. Podczas tych swoich koncertów rozdawali nagrane przez siebie płyty, które z kolei ci, którzy je zechcieli kupić, zamieszczali w Internecie. I tak to trwało przez trzy lata. Nagrywali te swoje płyty, wypalali je tak jak my i dziś je wypalamy, rozdawali je na koncertach, a resztę już robił Internet. O tym, w jaki sposób dokładnie rodził się ten sukces, można by było napisać osobny tekst, w każdym razie stało się tak, że kiedy oni wreszcie wydali swój pierwszy oficjalny album, w ciągu pierwszego tygodnia, ludziom, którzy nie znali ich ani z gazet, ani z telewizji, ale z Internetu i koncertów, sprzedali 363,735 egzemplarzy, bijąc w ten sposób, jak idzie o najlepiej sprzedawany debiut wszechczasów, rekord wszechczasów.
Ktoś zapyta, cóż to za szczególna muzyka. Otóż to nie jest nic w żaden sposób niezwykłego. Zwykły rock’n’roll, w dodatku utrzymany bardziej w stylu lat 60., niż odpowiadający temu, co się dzieje na muzycznej scenie dziś, tyle że zagrany bardzo nowocześnie, z niezwykłą wręcz energią, no i przede wszystkim – sprawa zupełnie podstawowa – każda dokładnie z tych piosenek jest lepsza niemal od wszystkiego, co się dziś pojawia. To są po prostu fantastyczne piosenki. Fantastyczne melodie, świetne teksty, niezwykłe serce. Wydaje się, że, pomijając oczywiście Beatlesów czy The Smiths, nie było zespołu, który byłby w stanie ze wszystkich swoich piosenek stworzyć komplet pod nazwą The Best Of. Nawet Dylan, nawet Rolling Stonesi, Doorsi, nawet Led Zeppelin nie mogą się pochwalić takim wynikiem. Dlatego myślę, że jest bardzo prawdopodobne, że, jak idzie o nich, ten rodzaj kolekcji się nigdy nie ukaże. Fani by się nad tym pozabijali. Pozostaje nam słuchać wszystkiego na okrągło, no i znów, zastanawiać się, jak wielki talent musiał stać za tym zjawiskiem, że udało mu się w tak niezwykły sposób pokonać rynek.

5 komentarzy:

  1. O AM pierwszy raz dowiedziałem się w liceum (w 2006.) czytając na przerwie "Teraz ROCK". Ale po raz pierwszy usłyszałem dopiero teraz.

    A jak wielki "talent" musiał stać za tym zjawiskiem? ;)

    https://www.youtube.com/watch?v=RdyEEk5WrrI

    OdpowiedzUsuń
  2. @Jacek Dydyński
    No nie! Ramones to była wyłącznie propganda. Tam nie było śladu autentyzmu. Nigdy. No a poza tym, oni - chocby w odróżnieniu od takich Sex Pistols - rzeczywiście nie potrafili grać. Nie słuchałem ich, nie słucham i tak juz zostanie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zawsze myślałem, że to Sex Pistols byli "kapelą z castingu", przez co nigdy nie miałem do nich zaufania. Zasłyszane historie, takie jak ta, że Matlock został wyrzucony z zespołu, bo lubił The Beatles, tylko mnie w tym utwierdzały.
    Ostatnio jednak zmieniłem stosunek do SP, szczególnie po kilku wypowiedziach Rottena, m.in. na temat Green Day. W jednym z komentarzy trafnie go Pan określił: "niezwykle inteligentny i dowcipny człowiek, szkoda tylko że taki durny".
    Wrócę jeszcze do Arctic Monkeys. We wspomnianym tekście w TR była mowa o tym, że chłopaki z AM byli tak nieśmiali i nieciekawi, że żadne dziewczyny się nimi nie interesowały. Po wydaniu płyty sytuacja zmieniła się radykalnie. Przypomniało mi to wypowiedz Lemmy'ego Kilmistera, że gdyby nie był gwiazdą rocka, z taką twarzą jak jego, musiałby wydać za dużo kasy w burdelu. A tak dziewczyny same wskakują mu do łóżka.
    Czy w Pańskiej książce, pod hasłem PUNK, znajdę też coś o Ramones?

    OdpowiedzUsuń
  4. @Jacek Dydyński
    Nie pamiętam. Już dawno jej nie czytałem. Ale jeśli od tego uzależniasz, czy ją kupić, czy nie, to niech będzie, że tam o nich nie ma słowa.

    OdpowiedzUsuń
  5. @toyah
    Nie, nie uzależniam od tego kupna Pańskiej książki. Rzeczywiście moje pytanie było niepotrzebne. Kupię to sam się przekonam.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...