Oparty na opowiadaniu Philipa Dicka „Czy androidy śnią o elektronicznych owcach”, słynny film Ridleya Scotta „Blade Runner”, w Polsce znany pod tytułem „Łowca androidów”, to coś, co, jeśli chodzi o kino, ma dla mnie znaczenie porównywalne wyłącznie z „Ojcem Chrzestnym” Coppoli... no może nie wyłącznie, ale kiedy piszę ten tekst, przychodzi mi do głowy, jako punkt odniesienia, tylko ten Coppola. Wydaje mi się zresztą, że jeśli wolno nam niekiedy traktować sztukę filmową, czy jakąkolwiek inną zresztą, na poziomie przekazu czysto filozoficznego, to oczywiście nie będziemy tu mówić ani o „Harrym Potterze”, ani o „Wojnach gwiezdnych”, ani o tych idiotyzmach Bergmana, czy Kieślowskiego, ani nawet o filmie „Matrix”, bo to wszystko jest żart i bzdura, natomiast te dwa filmy, a tak naprawdę dwie opowieści, Philipa Dicka i Mario Puzo, sięgają poziomu traktatu jak najbardziej filozoficznego. Tak je widzę i powiem uczciwie, że ta intuicja mnie dotychczas nie zawiodła.
Wspomniałem tu ledwo co przedwczoraj o filmie Scotta, w nawiązaniu do refleksji, jakie mnie ogarnęły podczas owych paru dni, kiedy kursowałem z moją żoną między Bratysławą a Wiedniem i z każdą chwilą coraz bardziej przeżywałem owo wrażenie, jak bardzo to czego doświadczam przypomina mi sytuację wymyśloną przez Philipa Dicka. O co poszło? Otóż ja w trakcie tej wycieczki choćby na jedną chwilę nie mogłem się pozbyć wrażenia, że nasz świat jest już ostatecznie i nieodwołanie zorganizowany według wzoru zaprezentowanego w opowiadaniu Dicka i w filmowej realizacji Ridleya Scotta. Oto bowiem jesteśmy świadkami starcia dwóch cywilizacji, jedną z nich nazwijmy „cywilizacją dnia”, a drugą „cywilizacją nocy”, ewentualnie „cywilizacją życia” i „cywilizacją śmierci”. Ja oczywiście zdaje sobie sprawę z wielkiego uproszczenia, jakim owa refleksja jest skażona, uproszczenia na granicy prostej nieprawdy, niemniej to jest coś, co mi przyszło do głowy, kiedy podróżowaliśmy między budowanym niemal od początku głównym dworcem kolejowym w Wiedniu, a tak zwaną hlavną stanicą w Bratysławie. I nie mogłem przestać myśleć o filmie „Blade Runner”.
Już pisałem o tym wcześniej, ale ponieważ każdy z tych tekstów stanowi jednak osobną całość, opowiem wszystko raz jeszcze. Pomysł Philipa Dicka na opowiadanie, przeniesiony następnie na ekran przez Ridleya Scotta, polegał na tym, że praktycznie w całości opuszczona przez ludzi Ziemia jest już tylko gigantyczną kolonią, której podstawowym zadaniem jest produkcja na rzecz tych, co żyją sobie spokojnie gdzieś daleko w znacznie bardziej przyjaznym punkcie Galaktyki. Nie wiemy, jak wygląda tamten świat, gdzieś daleko w głębi kosmosu, tu natomiast jest noc, deszcz, przerażające światła reklam i anonimowy tłum, w znacznej części złożony z jakichś Chińczyków, czy Wietnamczyków, zajętych swoimi sprawami.
Chodzi o to, że System, do obsługi owej „fabryki” stworzył całkowicie sztuczną istotę – tytułowego androida – która stanowi idealną kopię człowieka, tyle że zaprogramowaną w taki sposób, by mogła żyć zaledwie przez trzy lata, a następnie była zastępowana przez nowszy model. I oto właśnie został stworzony model absolutnie nowoczesny, który nie dość, że posiada wszelkie fizyczne atrybuty przynależne człowiekowi, to posiada również coś w rodzaju duszy, a skoro duszy, to i wspomnień, marzeń, tęsknot i przede wszystkim pragnienia życia i leku przed śmiercią. Ponieważ owe „inteligentne” androidy w pewnym momencie zorientowały się, o co toczy się gra, postanowiły wykraść Systemowi tajemnicę długowieczności, a tym samym stały się w tej opowieści tak zwanymi „bad guys”. Główny bohater, grany przez Harrisona Forda, to policjant, ów łowca androidów, którego zadaniem jest owe zbuntowane androidy tropić i skutecznie niszczyć – bo przecież nie zabijać. A więc mamy ten film, mamy te emocje, tę akcję, tego dobrego Harrisona Forda i te złe, okrutne roboty, które Ford systematycznie likwiduje, mamy też oczywiście tę śliczną dziewczynę, w której on się zakochał, a która nieszczęśliwie – nawet o tym nie wiedząc – jest również androidem, no i wreszcie nadchodzi końcówka filmu i ostatnia, absolutnie kluczowa, kwestia. Oto Harrison, jeden z ostatnich ludzi na Ziemi i jego ukochana, jak się okazuje, android, pragną z tego piekła uciec, a za nimi wybrzmiewa głos: „It’s too bad she won’t live, but then again, who does?”
Każdy kto zna język angielski na poziomie, powiedzmy, średnio-zaawansowanym, wie, że ma do czynienia z tekstem niełatwym. Zdarza się. Gorzej, że on stał się nie do przejścia również dla wynajętego przez dystrybutora „Blade Runnera” tłumacza, który go najzwyczajniej w świecie zmasakrował, niszcząc praktycznie całą filozoficzną warstwę filmu. Bo o co chodzi? Otóż ów kończący film pełen tryumfu wrzask Systemu ogłasza, że na Ziemi życia już nie ma w ogóle, że nawet ten biedny Harrison Ford jest też niczym więcej, jak skonstruowanym przez System androidem, którego zadaniem przez te parę lat, jakie mu pozostały, jest niszczenie innych androidów. Bo życie, życie prawdziwe, jest już w całości przeniesione zupełnie gdzie indziej.
Film „Blade Runner” należy do tej kategorii filmów, o których się mówi, że to są „filmy kultowe”. Co to znaczy? To mianowicie, że dla pewnej grupy osób one są czymś takim, jak na przykład dla kibiców Legii Warszawa klub Legia Warszawa, dla kibiców Gieksy – Gieksa, a dla miłośników zespołu Depeche Mode, inicjały DM. Oni ów film widzieli dziesiątki razy, znają go na pamięć, potrafią cytować z głowy najróżniejsze jego fragmenty, a niekiedy nawet noszą T-shirty z odpowiednim wizerunkiem i napisem. Otóż ja się zawsze zastanawiałem, jak oni wszyscy sobie poradzili z owym końcowym zdaniem, przetłumaczonym przez wynajętego przez dystrybutora specjalistę, jako „Jaka szkoda, że ona musi umrzeć, ale kto powiedział, że ona nie umrze?” I od razu sobie odpowiadałem, że musieli sobie poradzić, no bo w końcu, jeśli się już coś kocha, to się temu skutecznie poświęca, prawda? A jeśli sobie z nim nie poradzili, to czemu oni uważają ów film za swój ulubiony? Czemu oni go niemal wyznają, skoro nie wiedzą tej jednej, najważniejszej, wręcz podstawowej rzeczy, że tu nawet Harrison Ford jest też androidem?
W komentarzu pod tekstem na temat Wiednia i Bratysławy jeden z komentatorów, jak się domyślam, również fan owej pamiętnej produkcji Ridleya Scotta, poinformował mnie, że gdyby faktycznie miało się okazać, że Rick Deckard jest również androidem, to byśmy mieli do czynienia z rewolucją. W tej sytuacji, ja mam już tylko jedną radę: uczmy się języków. A jeśli ktoś potrzebuje konkretów, może zacząć od mojej książki o angielskim listonoszu. Wystarczy jeden z zamieszczonych w niej rozdziałów, by nie mieć najmniejszych problemów ze zrozumieniem przesłania powieści Dicka, filmu Scotta, no i w ogóle tego wszystkiego, co nas oblepia niemal z każdej strony.
Moja książka o języku angielskim jest dostępna na stronie www.coryllus.pl, a numer konta, na który bardzo proszę słać pomoc, jest tuż obok. Dziękuję bardzo.
Moja książka o języku angielskim jest dostępna na stronie www.coryllus.pl, a numer konta, na który bardzo proszę słać pomoc, jest tuż obok. Dziękuję bardzo.
Ja bym poszedł jednak jeszcze dalej w interpretacji tej klamry zamykajacej film. Ja ten film widziałem, ale pozostał mi z niego głównie obraz Rudgera Hauera, nie wiem dlaczego... może był tak wyrazisty? Natomiast wracając do kwestii „It’s too bad she won’t live, but then again, who does?”, ja bym tutaj szukał innego znaczenia niz zawoalowanego komunikatu , że Rick Deckard jest również androidem. Stwirdzenie : "but then again, who does?" mnie mówi, że życie w takim świecie jaki pokazano w filmie nie jest życiem, ale nędzną wegetacją, więc nawet ten żywy doesn't really live, he is bound to exist in a world that has no life... to jest chyba ta filozofia o której piszesz.
OdpowiedzUsuń@sąsiad
OdpowiedzUsuńMożliwe, że masz rację.