Wprawdzie dochodzenie w sprawie kierowcy, który kilka dni temu wjechał swoim samochodem na sopocki tak zwany „Monciak”, a następnie, z widocznym zamiarem wymordowania ilu się tylko da ze spędzających tam upalny, letni wieczór ludzi, zaczął ich metodycznie rozjeżdżać, wciąż jeszcze się nie zakończyło, ale wiemy już parę rzeczy, które mogą mieć dla ostatecznego wyniku dochodzenia znaczenie. Przede wszystkim, okazuje się, że, wbrew pozorom, oraz początkowym zapowiedziom, człowiek ów nie był ani pijany, ani nie znajdował się pod działaniem narkotyków, a zatem możemy przyjąć, że skoro on zrobił to, co zrobił, a przy tym był trzeźwy i farmakologicznie czysty, to mamy tylko jedno, czyli kolejnego wariata. A skoro wariata, to możliwe, że na koniec z aktu oskarżenia, jaki się przeciwko niemu szykuje, nie pozostanie nawet to kuriozalne „spowodowanie zagrożenia w transporcie lądowym”, czy jak oni tam to coś sformułowali. Wygląda na to, że kiedy już wszystko się skończy, pozostaniemy tylko z tym jeszcze jednym średnio-młodym człowiekiem – takim jak każdy z nas – który pewnego dnia nie wytrzymał z przepracowania.
A trzeba nam wiedzieć, że z informacji, które dochodzą do nas systematycznie, jest z czego zwariować. Otóż, jak się okazuje, ów człowiek to pracownik jednej z dużych korporacji, wykształcony, znający języki, konsekwentnie awansujący, miłośnik zdrowego stylu życia, pełen szerokich zainteresowań, a jeśli emocji, to takich, które jeśli już miały gdziekolwiek prowadzić, to w stronę naturalnie przyjaznych człowiekowi filozofii Wschodu… i oto ów nagle człowiek – powtórzmy, kompletnie trzeźwy i przytomny – wsiada w samochód, wjeżdża w najbliższe maksymalnie zagęszczone miejsce, rozpędza się odpowiednio i zaczyna zabijać ludzi. Że nieskutecznie? Prawda, tyle że to już niekoniecznie jego zasługa.
Tuż po zdarzeniu, informacje przychodziły bardzo chaotyczne. Ktoś tam mówił, że jemu nic nie będzie, bo to syn jakiejś sędzi; kto inny zwracał uwagę na ową przedziwną kwalifikację prawną, która się natychmiast pojawiła; ktoś inny jeszcze zasugerował, że w obliczu groźby linczu, do jakiego tam na tym „Monciaku” mogło dojść, on jest w równym stopniu agresorem, jak i ofiarą. I ja oczywiście biorę pod uwagę, że to wszystko się skończy tak, jak się kończą wszystkie tego typu historie: że człowiek ten dostanie jakąś spokojną pracę państwową i świat o nim zapomni, tyle że to tak naprawdę już nie ma dla nas znaczenia. To co się liczy naprawdę, już wiemy – narkotyków tam nie było. Zostaje tylko to tak zwane „korpo”.
Oto więc kierunek, który nas dziś obchodzi. W filmie Shayamalana pod tytułem „Zdarzenie”, skutkiem jakiejś niezidentyfikowanej zarazy, ludzie zaczynają popełniać gremialnie samobójstwa. Tu raczej samobójstw nie będzie, natomiast może być znacznie ciekawiej, kiedy ci wszyscy młodzi, wykształceni z dużych miast wreszcie się zorientują, po co im od samego początku były te pieniądze, kariery, te sukcesy, no i te wypasione auta. Już może niedługo.
Powyższy tekst ukazał się wcześniej w "Warszawskiej Gazecie".
Zachęcam wszystkich do odwiedzania strony www.coryllus.pl, gdzie można kupić wszystkie moje książki, w tym dwie pierwsze, wydane jeszcze pod imieniem Toyah, po niezwykle atrakcyjnej cenie. Polecam bardzo szczerze. Jednocześnie, prosze bardzo o wspieranie tego bloga. Dziękuję.
Powyższy tekst ukazał się wcześniej w "Warszawskiej Gazecie".
Zachęcam wszystkich do odwiedzania strony www.coryllus.pl, gdzie można kupić wszystkie moje książki, w tym dwie pierwsze, wydane jeszcze pod imieniem Toyah, po niezwykle atrakcyjnej cenie. Polecam bardzo szczerze. Jednocześnie, prosze bardzo o wspieranie tego bloga. Dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.