Zmarł Zbigniew Romaszewski i nie ma sposobu, by się w tej sprawie nie odezwać. Z drugiej strony, cóż tu mówić? W tej sytuacji, przedstawię może pewien stary już dość tekst, napisany jeszcze w roku 2011, a więc wtedy, gdy w Romaszewskiego wolno było walić jak, nie przymierzając, w kaczy kuper.
Zanim na dobre zacznę pisać te refleksje, muszę przyznać się do tego, że do osoby Zbigniewa Romaszewskiego, ich głównego bohatera, mam stosunek wręcz bałwochwalczy. Jest tak, że słyszę nazwisko Romaszewski i raptownie maleję. Widzę Romaszewskiego w telewizji i odkładam na bok wszystko co akurat mam pod ręką. Słyszę jak Romaszewski mówi – zamieniam się w słuch. Kompleks ten – bo z całą pewnością ma to wymiar kompleksu – towarzyszy mi jeszcze od lat 70-tych, a więc od czasu, gdy o istnieniu i o działalności Romaszewskiego dowiedziałem się po raz pierwszy.
Dowiedziałem się o nim, zobaczyłem go, usłyszałem jak i co mówi, i uznałem, że Romaszewski to jest ktoś, kto gdy wchodzi, wszyscy powinni się zamknąć i wstać.
I wcale nie mam na myśli tego, że Romaszewski jest dla mnie jednym z bohaterów polskiej walki o prawdę i wolność, i że na tej liście zajmuje pierwsze miejsce. Kandydatów do tego miejsca wcale nie jest tak mało. Uważam na przykład, że i Antoni Macierewicz i Anna Walentynowicz i Andrzej Gwiazda, nie mówiąc już o Jarosławie Kaczyńskim i tych wielu, dziś kompletnie zapomnianych, ludziach, są dla tej walki zasłużeni w nie mniejszym stopniu niż on, a jeśli ktoś chce, niech będzie, że i w większym. Rzecz w tym, że żaden z nich nigdy nie budził we mnie tak wielkiego, wręcz irracjonalnego, szacunku.
Zanim została wbita w tamto smoleńskie błoto, miałem szczęście i zaszczyt poznać Annę Walentynowicz. Miałem szczęście i zaszczyt mieć zapisany w swoim telefonie jej numer telefonu i z tego numeru z odpowiednio skromną częstotliwością korzystać. Miałem też szczęście i zaszczyt zachowywać świadomość, że kiedy do niej dzwonię, ona wie, kto dzwoni. Jednak, rozmawiając z nią, ani nie czułem tremy, ani nie zasychało mi w gardle, ani też nie miałem świadomości, że dzieje się w moim życiu coś rewolucyjnego. Ja w ogóle traktuję ludzi w sposób dość demokratyczny. Wszystkich. Wydaje mi się, że nawet gdyby mi się zdarzyło kiedyś wpaść w ten typ towarzyskiej bliskości z Jarosławem Kaczyńskim, też bym umiał zachować podstawowy spokój. Jak idzie o Romaszewskiego – sytuacja wygląda zupełnie inaczej. I to właśnie mam w głowie, kiedy mówię, że moje myśli na jego temat mają wymiar kompleksu.
Zbigniew Romaszewski był senatorem RP od 1989 roku bez przerwy. To że on jest senatorem, z mojego punktu widzenia, było czymś tak naturalnym, że aż trywialnym. Powiem więcej. Przy wszystkim moich zastrzeżeniach do tego, czym w dzisiejszej Polsce jest Senat i przy świadomości, czym on jest w istocie, ja zawsze miałem poczucie, że nawet gdyby on miał istnieć tylko ze względu na Romaszewskiego, byłby to powód jak najbardziej wystarczający. A gdyby Polska miała to szczęście, by takich senatorów jak Romaszewski mieć więcej, to taki Senat byłby tej Polski dumą i chwałą. I podkreślam to raz jeszcze. Nie chodzi mi tu o to, że senatorowanie Zbigniewa Romaszewskiego miało jakiś walor konkretny, że on, jako senator, dokonał czegoś epokowego. Ani ta epoka ani nawet on sam, ze swoimi możliwościami i swoją historią, nie stworzyły tu większych szans. Cały czas chodzi mi wyłącznie o ów wymiar symboliczny. O Romaszewskiego jako człowieka, który gdy wchodzi do pokoju, wszyscy milkną i wstają z miejsc.
Właśnie patrząc na Romaszewskiego z tej perspektywy, uważam wydarzenie sprzed czterech już lat, kiedy to Platforma Obywatelska, z szatańską wręcz beztroską, nie zgodziła się, by Zbigniew Romaszewski został nawet nie marszałkiem, ale choćby wicemarszałkiem Senatu, za znak czasów i to znak wyjątkowo paskudny. Najpierw moment odrzucenia jego kandydatury, a następnie te wszystkie dyskusje i targi, gdzie z jednej strony mieliśmy owo niezwykłe zdziwienie, że mogło dojść do czegoś tak niepojętego, a z drugiej tę zimną racjonalizację, że niby o co chodzi? Jest demokracja, czy jej nie ma? A w tym wszystkim, sama osoba Romaszewskiego, któremu tak niezręcznie było się choćby odezwać i to co się stało skomentować.
Zbigniew Romaszewski własnie przestał być senatorem. Jak tyle razy wcześniej, wystartował w wyborach i tym razem przegrał. Niektórzy mówią, że nie ma się czym przejmować, bo on dostał naprawdę bardzo dużo głosów i jego społeczna i historyczna pozycja pozostaje niezachwiana. Podobnie jak jego zasługi dla Polski. Mówią niektórzy, że to co się stało, to w gruncie rzeczy wypadek spowodowany nieudanym eksperymentem pod nazwą JOW. Poza tym, w końcu Romaszewski nie przegrał z byle kim, ale z samym Markiem Borowskim – człowiekiem, który dla wielu jest w ten sam sposób bohaterem i autorytetem, jak Romaszewski dla mnie.
No właśnie. To właśnie mnie dziś tak bardzo dręczy. Że przyszły czasy – czasy, które miały swój początek cztery lata temu, kiedy to zdominowany przez Platformę Obywatelską Senat odrzucił kandydaturę Romaszewskiego – gdy bohaterstwo stało się częścią popularnej kultury, a ludzka wielkość kwestią demokratycznego gustu.
Pojawiają się głosy, że Zbigniew Romaszewski nie został senatorem przez swoje zaangażowanie w obronie stadionowego bandyty, niejakiego „Starucha”. Że Romaszewski stracił swoją szansę i nie został wybrany senatorem niejako na własne życzenie, gdy, nie rozumiejąc logiki kampanii wyborczej i potęgi tak zwanego wizerunku, uznał, że wszystko dobrze, ale najlepiej jest jednak pozostać wiernym sobie. Obejrzałem sobie w Internecie rozmowę, jaką na parę dni przed wyborami, przeprowadziła z nim dla Radia Zet Monika Olejnik, i która to rozmowa jest dziś powszechnie traktowana, jako gwóźdź do jego senatorskiej trumny. Przez niemal całą rozmowę, Monika Olejnik próbuje z Romaszewskiego wydusić przyznanie, że „Staruch” to bandzior, bo jakże tak można uderzyć w twarz innego człowieka? Czy pan, panie senatorze, by chciał, żeby ktoś pana uderzył w twarz? Czy pan, panie senatorze, uważa, że to w porządku jest kopnąć kobietę w kręgosłup? W kręgosłup!!!
Słucham tych słów i przyznam szczerze, że już nawet nie interesuje mnie, co ma do powiedzenia na ten temat, jeszcze wciąż wtedy senator, Zbigniew Romaszewski, bo najważniejsze jest dla mnie przyglądanie się tym dwóm twarzom – twarzy Moniki Olejnik, która przez te wszystkie lata jest już tak wyćwiczona, że nie sposób zgadnąć, czy ona wie, czy nie wie, że kłamie, i twarzy Romaszewskiego, i jego oczom, które wyrażają już tylko najbardziej dramatyczne zdziwienie, że oto może istnieć aż taka plazma. Ale też nie słucham tego, co mówi Zbigniew Romaszewski, bo miałem okazję wielokrotnie wcześniej bardzo skutecznie zapoznać się jego w tej sprawie wyjaśnieniami, i wiem, że on zaangażował się w obronę „Starucha” na tej samej dokładnie zasadzie, na jakiej przed niemal już czterdziestu laty angażował się w obronę innych bandziorów – bandziorów z Radomia i Ursusa. Bandziorów. Nie robotników, a właśnie bandziorów. A prawdziwy dziś problem polega na tym, że kiedy Romaszewski tłumaczy tę kwestię najlepiej jak potrafi, wielokrotnie, do znudzenia, to z drugiej strony wciąż pada to samo pytanie: „Ale czy pan uważa, że to w porządku uderzyć kogoś w twarz?”
Pamiętam wywiad, jaki ze Zbigniewem Romaszewskim, przy aktywnym uczestnictwie ministra Kwiatkowskiego, przeprowadził Bogdan Rymanowski. Romaszewski, coraz bardziej zniecierpliwiony, powtarzał wciąż, że on w latach 70-tych również bronił bandytów, ludzi, którzy niemal bez wyjątku mieli kryminalną przeszłość i wieloletnie wyroki, i że to właśnie na tamtej obronie zbudował swoją dzisiejsza pozycję. A na to Kwiatkowski łapał się za głowę, że jak to w ogóle można porównywać „Starucha” do dzielnych robotników.
Przyznaję, że raz w życiu miałem do Zbigniewa Romaszewskiego pretensje. Za to, że zaangażował się w obronę Krzysztofa Piesiewicza. Bronił on go wtedy, wbrew faktom, wbrew dowodom, wbrew usprawiedliwionemu społecznemu oburzeniu, wbrew najbardziej podstawowemu moralnemu instynktowi. I oto dziś widzę Zbigniewa Romaszewskiego, jako człowieka, którego ja szanuję właśnie za to – również za to – że wtedy zdecydował się stanąć obok Piesiewicza. Bo na tanią publicystykę może sobie pozwalać choćby ktoś taki jak ja. Co tam ja? Niemal każdy z nas. Szczerze powiedziawszy, czasy są takie, że na tanią publicystykę pozwolić sobie może każdy. Nawet prezydent. Nawet premier rządu. I oczywiście, nic by nikomu nie zaszkodziło, gdyby i Zbigniew Romaszewski rozejrzał się wokół siebie, przyjął do wiadomości fakt, że pewna epoka się dawno skończyła i że wreszcie można sobie pozwolić na wesoły uśmiech. I uśmiechnąłby się, i zrzucił z siebie to napięcie, i rozsiadł się wygodnie w fotelu. A na jego twarzy, zamiast tej, dziś już tak bardzo nie do zniesienia, zawziętości, pojawiłyby się spokój i życzliwość. I zamiast się niepotrzebnie denerwować, opowiedziałby nam Zbigniew Romaszewski, jak to fajnie było być kiedyś w „Solidarności”.
I jestem pewien, że wtedy wszyscy ci, którzy zobaczyli nagle bohatera w Marku Borowskim, poszliby po rozum do głowy i zrozumieli, że nie warto robić z siebie idioty. Bo życie potrafi wybaczyć wiele, ale jest pewien rodzaj wstydu, który nie opuści człowieka do śmierci.
A zatem, Zbigniew Romaszewski nie jest już senatorem. Wreszcie, po tych wszystkich latach, nadszedł czas, kiedy on tym senatorem być przestał. Wczoraj widziałem w telewizji Marka Jurka. Marek Jurek też już nie jest bohaterem naszej zbiorowej wyobraźni, ale, jak widać, System uznał, że jest tam jeszcze wiele do wyciśnięcia. Obawiam się, że Zbigniewa Romaszewskiego prędko nie zobaczymy. Domyślam się oczywiście – wręcz jestem pewien – że on dalej, kiedy tylko „usłyszy głos prześladowanych i bitych”, znajdzie czas, by znaleźć się na miejscu i robić to, co robił zawsze. I znów pojawia się obawa. Obawa, że tym razem ani nikt już go nie będzie chciał słuchać, ani też nikt już nigdy nie poprosi go, by się przed okiem kamery wytłumaczył ze swoich horrendalnych zachowań. Świat bowiem nie potrzebuje ludzi o zawziętych i pomarszczonych wiekiem twarzach i ich nauk.
Bardzo dziekuje za ten tekst, za jego przypomnienie. Smutno mi, ze prawosc jest coraz mniej ceniona, a przynajmnie w (jak to nazwal pan MIchalkiewicz) merdiach. Nie wiem jaki obraz rucerza teraz jest wyryty w duszach i glowach mlodych ludzi. Czytam nie te teksty, ktore sa modne; denerwuja mnie glupie gesty i znaki pokazywane przez mlodych i starszych, ale spieta twarz pana Romaszewskiego zawsze byla dla mnie twarza rycerza.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam