wtorek, 21 grudnia 2021

Peggy Noonan - Mężczyźni wrócili, część 1


Poniższy tekst, który we wrześniu 2001 napisała znana nam chyba dość dobrze Peggy Noonan, czytam z niezmiennym zachwytem, przy różnych okazjach od wielu już lat, ostatnio jednak coraz częściej i bardzo uporczywie chodziła mi myśl po głowie, by go przetłumaczyć i zamieścić tutaj. Czemu tak, skoro on dotyczy ataku na World Trade Center w Nowym Jorku, który jest przede wszystkim stary już jak świat, a poza tym co nam do niego, zwłaszcza dziś? Otóż, jak wiemy, na granicy z Białorusią mamy tych naszych żołnierzy i, z tego co możemy zaobserwować, dla znacznej części z nas oni stali się prawdziwymi bohaterami, do tego stopnia, że dzieci szkolne w całej Polsce tworzą dla nich specjalne laurki, ich rodzice ślą im tam na granicę prezenty, a okoliczni mieszkańcy przynoszą im wypieki i inne słodkości. Jednocześnie jednak dla pewnych osób owi żołnierze stali się wręcz wrogiem publicznym numer jeden, i stąd też jedyne co oni mają im do powiedzenia, to to że kiedy się to wszystko skończy, oni zostaną postawieni pod sądem za zbrodnię przeciw ludzkości, dokładnie tak samo jak niemieccy oficerowie w Norymberdze przed laty.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby za tą nienawiścią stali tylko jacyś dziwni, zaszczuci lewacką propagandą ludzie, Problem jednak w tym, że do owego chóru dołączyła już dziś znaczna część politycznego i medialnego mainstreamu i dziś już właściwie w tej wrzawie wcale nie można mieć pewności, które głosy z większą siłą docierają tam na tę granicę.

Peggy Noonan to wprawdzie wieloletnia redaktorka „Wall Street Journal”, a więc sam środek medialnego maintreamu, ale też przy okazji bardzo znana konserwatywna, katolicka publicystka i autorka, była doradczyni Ronalda Reagana, jednak mam przy tym wrażenie, że owe dziesięć lat temu to co ona sobie myślała o tych co stanęli do walki z – tak, tak – najeźdźcą, stanowiło też głos ogromnej większości amerykańskiego społeczeństwa po ubu stronach ideologicznego podziału. Dla nich wszystkich, z wyjątkiem może jakiegoś kompletnego marginesu, atak na Amerykę to była wspólna sprawa, a ci którzy Ameryki przed nim bronili to byli oczywiści bohaterowie. Czytam po raz kolejny ten tekst i myślę sobie, że to straszna szkoda, że dziś tu u nas nikt właściwie nie spróbował pokazać tych ludzi z granicy w tak piękny sposób. Przetłumaczyłem więc ten tekst i pomyśłałem, że go zadedykuję tym właśnie polskim żołnierzom, którzy ratują nasz kraj. Dziś część pierwsza.

 

 

 

 

     Dzień 11 września przeżywam nie jako wydarzenie polityczne, lecz kulturowe.

     Rzecz w tym, że powrócili mężczyźni. Od 11 września pewien rodzaj męskości jest znów wysławiany i świętowany w naszym kraju. Można by powiedzieć, że on się niespodziewanie wyłonił z gruzów minionego ćwierćwiecza, i pojawił gdy do przodu wystąpił pewien typ mężczyzny po to, by wydobyć nasz kraj ze splątania, w którym ten się jakiś czas temu znalazł.

      Mówię o męskich mężczyznach, mężczyznach, którzy pchają i dżwigają, ciągną i budują, o mężczyźnach, którzy wbiegają po schodach z 50 kilogramami na plecach i mówią wszystkim, gdzie mają iść, by nie zginąć. O mężczyznach, którzy są spawaczami, robotnikami na budowach, mężczyznami, którzy są policjantami i strażakami. To są, w ten czy inny sposób, oni wszyscy, mężczyźni, którzy gaszą pożary, mężczyźni, którzy przekopują gruzy i mężczyźni, którzy zbudują wszystko co zbudować trzeba.

       I ich szyk znów się stał szykowny. Doświadczamy nowego szacunku dla ich tak już niemodnej męskości, nowego szacunku dla fizycznej odwagi, dla siły i dla gotowości by jedno i drugie wykorzystać dla dobra innych.

       Nie trzeba było być strażakiem, by zostać jednym z tych męskich mężczyzn z 11 września. Owi biznesmeni z lotu 93, który miał uderzyć w Waszyngton, biznesmeni, którzy nie żyli z pracy swoich rąk, czy pleców, jednak kiedy zorientowali się, co się dzieje z ich krajem, pożegnali się z tymi, których kochali, zamknęli swoje komórki i zawołali: „Jazda!”. To byli twardzi mężczyźni, ci którzy zmusili tamten samolot by runął na ziemię gdzieś w Pensylwanii. To byli twardzi, dzielni mężczyźni.

     ***

       Pozwólcie mi powiedzieć, kiedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, o czym dziś mówię. W piątek 14 września udałam się ze znajomymi na West Side Highway, tam gdzie przejeżdżały wszystkie te ciężarówki z ludźmi wracającymi z dwunastogodzinnej zmiany na Ground Zero. To byli twardzi, prości mężczyźni, ludzie z samego marginesu miasta, budowlańcy, elektrycy, policjanci, służby medyczne i strażacy.

        Stanęłam w grupie, która przyszła już tam wcześniej by patrzeć na przejeżdżające konwoje. Więc robiliśmy to co nam pozostało jako jedyne: wiwatowaliśmy. Wszyscy byliśmy gotowi, by zgłosić się na ochotnika do jakiejkolwiek pomocy, ale nikt nas nie potrzebował, a więc staliśmy tam i pozdrawialiśmy tych, którzy już tam byli przed nami. Ciężarówki przejeżdzały, a myśmy krzyczeli, machaliśmy do nich i wołaliśmy „God bless you!”, „We love you!” Machaliśmy chorągiewkami i tabliczkami, biliśmy brawo, i przesyłaliśmy im pocałunki i byliśmy w tym tacy szczerzy: Naprawdę kochaliśmy tych mężczyzn. I gdy oni tak obok nas przejeżdżali – też machali do nas z tych swoich ciężarówek i autobusów, uśmiechali się i kiwali głowami – zdałam sobie sprawę, że wielu z nich to mężczyźni, którym nikt nie bił brawa od czasu gdy tańczyli swój ślubny taniec na weselu.

     I nagle rozejrzałam się wokół siebie i rzuciłam okiem na wszystkich tych, którzy tak tych ludzi pozdrawiali. I zobaczyłam, kim byliśmy. Inwestor giełdowy! Ortodonta! Dziennikarz! W mojej grupie prawnik, felietonistka i pisarka. Dotychczas to myśmy byli arystokracją tego miasta, powszechnie szanowaną inteligencją w mieście, która szanuje swoją elitę. A tego właśnie wieczora byliśmy nikim. Byliśmy tacy bezużyteczni i jedyne co nam pozostało, to bić brawo tym, którzy byli kimś, ludziom ciężkiej pracy, którzy w odróżnieniu od nas, nie otrzymali zbyt wiele szacunku w swoim życiu.

     I teraz oni ratowali nasze miasto.

     Zwróciłam się do koleżanki i powiedziałam: „Właśnie zobaczyłam jak ci którzy zawsze byli ostatni stają się królami Nowego Jorku”. Poczułam takie wzruszenie, a jednocześnie dziwną wdzięczność. Przez to, że oni zawsze byli ludźmi, którzy zajmowali się tym miastem, sprawiali, że ono w ogóle działało, nigdy nie otrzymali tego, co im się należało. Jednak teraz – „Ostatni będą pierwszymi” – staraliśmy wynagrodzić im tę stratę.

CDN

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...